Z Jerzym Kisielewskim, dziennikarzem i tłumaczem, a prywatnie synem słynnego Stefana Kisielewskiego – „Kisiela” i bratem Wacława, słynnego pianisty i członka duetu Marek i Wacek, spotykam się w kawiarni „Rozdroże”, niedaleko Łazienek Królewskich. Nie jest to miejsce przypadkowe, ponieważ często przychodził tutaj sam Kisiel. Co jakiś czas do pana Jerzego pochodzą goście kawiarni, wspominają jego ojca oraz brata.
Anna Kruszyńska: Pana Ojciec jest często postrzegany jako publicysta i polityk, a często zapomina się, że był on również muzykiem i kompozytorem. Czy w swojej książce chciał Pan właśnie przypomnieć o tym, że w życiu i działalności Stefana Kisielewskiego muzyka i literatura były bardzo ważne?
Jerzy Kisielewski: Zdecydowanie. W książce przypominam o tym, jak wyglądały ojca studia. Jednocześnie chodził on na studia polonistyczne, na wykłady prof. Władysława Tatarkiewicza z filozofii, oraz na kompozycję i fortepian w Konserwatorium. To świadczy o apetycie na odkrywanie dla siebie świata i stref twórczości. Ale zaczęło się od muzyki. Nawet trafiając do pisma „Bunt młodych”, redagowanego przez Jerzego Giedroycia przed wojną, został zarekomendowany jako recenzent muzyczny. Wtedy Giedroyć stwierdził, że mój ojciec może robić w sprawach muzycznych co chce, bo on sam nie ma zielonego pojęcia o muzyce. Ojciec napisał więc parę tekstów dotyczących muzyki. Ale Polska zaistniała na mapie i się urządzała – bałagan był jeszcze większy niż po tym, jak my się urządzamy na nowo w niepodległej Polsce. Spory o marszałka Piłsudskiego dzieliły rodziny. Wobec tego temperament polemiczny ojca w tamtych latach nie pozwalał mu nie zająć się tym w tekstach. Stąd ten początek pisania. Ale literacko zaistniał po raz pierwszy dopiero Sprzysiężeniem, napisanym podczas okupacji. Natomiast komponował dużo i wyżywał się w tym, jeszcze przed wojną. Stąd to moje wspomnienie w książce o walizce pełnej kompozycji, która zaginęła w czasie Powstania Warszawskiego. W ostatnim wywiadzie, udzielonym już w szpitalu redaktorowi Maciejowi Kledzikowi, na pytanie, co by było, gdyby nie wojna i gdyby nie zmiana ustroju, ojciec odpowiedział: „To pewnie bym komponował”. Bo to go pociągało. Ale potem łączył dwie rzeczy, o czym sam pisze, że jest to trudne. Mianowicie był kompozytorem, a jednocześnie zaistniał jako krytyk muzyczny. Kompozytor, który jest krytykiem muzycznym to się rzadko zdarza. Ale książka Gwiazdozbiór muzyczny, bardzo osobista refleksja ojca na temat wielkich kompozytorów tego świata, odniosła duży sukces.
AK: A czy często miał Pan okazję podpatrzeć Pana Ojca w czasie komponowania, bądź pisania?
JK: Kiedy komponował to tak. Nawet jeśli zwykle zamykał się w swoim pokoju to było przecież słychać. W związku z tym dzisiaj pamiętam pewne utwory ojca, a zwłaszcza muzykę filmową. W czasach krakowskich to były Kalosze szczęścia. Do dzisiaj pamiętam tę melodię: „Włóż te kalosze, te ze strychu…”. Ojciec lubił taką motoryczną muzykę. Pamiętam jak również komponował do krótkometrażowych filmów rysunkowych. Kiedyś dla studia, to był chyba „Se-ma-for” z Bielska Białej – skomponował muzykę do Słonia w paski. Miałem nawet schowanych parę kliszy z tego filmu, które przywiózł mi ojciec. Był też pełnometrażowy film Dziś w nocy umrze miasto. Pewnego razu dostąpiłem zaszczytu, bo mamy akurat nie było w domu, a ojciec komponował, właśnie muzykę do filmu, i mówi: „Słuchaj, czy możesz przyjść i zmierzyć mi czas?”. Nie używał stopera, ale miał zegarek z dużym sekundnikiem: „Ja zacznę grać, co mam już napisane, a ty mierzysz dokładnie czas. Bo w tym odcinku ma być dwadzieścia jeden minut i ileś sekund”. Mierzyłem bardzo przejęty. Mam zatem swój udział w procesie twórczym. Tego samego dnia, bo mama była czymś zajęta, poprosił mnie, czy mogę mu zaostrzyć ołówki. A to było jeszcze bardziej odpowiedzialne zadanie, bo ojciec był szalenie pedantyczny i pisał najpierw partyturę ołówkową, żeby można było zetrzeć gumką i poprawić. Potem dopiero tę ołówkowa partyturę dawał do kopisty i tamten przepisywał ją już normalnie. Były zatem ołówki o różnej twardości – te twarde do drobnych nutek i te bardziej miękkie. Ale wszystkie musiały być zaostrzone w długą, bardzo precyzyjną końcówkę i jeszcze zatemperowane klasyczną temperówką z żyletką. Bardzo byłem przejęty, bo tych ołówków było ze trzydzieści. Stały w kubeczku i ojciec wybierał, czy te twardsze, bądź te bardziej miękkie.
AK: A jak wyglądał proces pisania felietonu?
JK: Dzień felietonowy i wysyłanie felietonu było świętem. W tym dniu w domu musiała być cisza. Oczywiście ojciec pewnie miał notatki z poprzedniego dnia. Zaczynał rano, pisał przez pół dnia felieton, a potem pokazywał go mamie. Ona była pierwszym czytelnikiem i instytucją łagodzącą, bo np. jak kogoś skubał mocnymi słowami, to mówiła: „Stefan, obrazi się”. Ale raczej nie zmieniał. Pisał tylko ręcznie, takimi dużymi literami, żeby było czytelnie. Nigdy nie pisał na maszynie. Potem tekst wkładał do koperty i szedł pieszo na Dworzec Główny,żeby wrzucić list do specjalnej skrzynki, którą opróżniano bezpośrednio do pociągu. Wiadomo wtedy było, że jak się do niej wrzuci, to najbliższym pociągiem list pojedzie do Krakowa.
Kiedyś zastałem ojca trzymającego w ręku pióro Parkera, które dostał w prezencie. Było to modne pióro z prawie całą zakrytą stalówką, wystawał tylko czubek. Zobaczyłem, że ojciec macza pióro w kałamarzu, następnie wyciera stalówkę i pisze. Podszedłem nieśmiało do niego i mówię: „Słuchaj, jak odkręcisz, jest taka gumka i możesz nabrać atrament”. Ojciec na to odpowiada: „ Dlaczego wy wszyscy macie mnie za idiotę? Czy ty myślisz, że ja nie wiem?” A wiedziałem, że techniczne sprawy są mu z lekka obce. „Owszem – mówi – odkręciłem, nabrałem i zalałem sobie pół felietonu. Musiałem pisać od nowa. Przestań się mądrzyć”. Kiedy pojawiły się długopisy był szczęśliwy.
AK: A czy miał Pan, tak jak w przypadku utworów muzycznych, również swój wkład w pisanie felietonów?
JK: Kiedyś ojciec zaufał mi i poprosił, żebym zaniósł felieton na dworzec. Pewnego razu kolidowało to z jakimś terminem i zapytał, czy pójdę od razu, czy zapomnę. Powiedziałem: „Nie. Idę od razu. Mogę przynieść kwitek”. Spotkała mnie odpowiedzialna misja zaniesienia felietonu na dworzec. Nie wchodziło w grę, że mogę pójść na pocztę i wysłać list ekspresem. Nie, ojciec chciał wiedzieć, że wrzuca do skrzynki, która jest opróżniana co godzinę i jedzie najbliższym pociągiem do Krakowa.
Byliśmy w domu podporządkowani rytmowi pracy ojca. Mało tego, byliśmy wręcz usprawiedliwieni z pewnego kłamstwa, że gdy dzwoni telefon to mam powiedzieć, że ojca nie ma w domu. Ale zawsze przypominam słowa papieża Jana XXIII, które kiedyś miał powiedzieć w swobodnej rozmowie z dziennikarzami, że jeśli ktoś z jakichś powodów mówi przez telefon, że go nie ma, to nie jest to ciężkie kłamstwo. Powoływałem się zawsze na to.
AK: Fascynacja Pana Ojca jazzem była m.in. wynikiem przyjaźni z Leopoldem Tyrmandem. Czy Pana Brat, Wacław, miał również takiego „Tyrmanda”, czy raczej fascynacja jazzem była naturalnym wynikiem atmosfery domowej?
JK: Tyrmand zaraził też Wacka. Wszystkich zresztą. Był postacią niezwykłą, wręcz barwną. Pamiętam go dobrze, chociaż wyjechał wcześnie. Ojciec mówił, że miał mu za złe: „Zaszczepiłeś w moich dzieciach kult ubioru”. Dotyczyło to bardziej Wacka niż mnie. Zostały zapamiętane prawdziwe, bądź nie, czerwone skarpetki Tyrmanda. Zawsze był elegancki, nawet wtedy, gdy „bidował”. Chciał się wyróżniać, być kolorowy. Było zresztą coś takiego, że powszechna szarość, wynikająca z dostępności raczej szarych materiałów i szarość rzeczywistości, powodowały, że niektórzy ludzie chcieli się wyróżniać, również strojem. Ale Tyrmand wyróżniał się nie tylko strojem – był człowiekiem wielu talentów, bardzo inteligentnym. Przyjaźń z ojcem była niezwykła i szalenie intensywna. Żywe ślady tej przyjaźni znajdujemy w Dzienniku 1954, gdy Tyrmand, choć złośliwie, ale prawdziwie opisując ojca, z uczuciem o nim pisze. A ojciec z kolei w Dziennikach pisze z irytacją, dlaczego Tyrmand wyjechał. Miał poczucie, że mu go brakuje –wspólnych rozmów, wymian myśli. To byli bardzo bliscy sobie ludzie. Tyrmand był do jazzu przywiązany szalenie, a ojciec go tylko wspierał swoją wiedzą muzyczną.
AK: Czy Pana Ojciec pisał również teksty o jazzie? Co o nim sądził?
JK: Jest esej ojca na ten temat. Odczytałem go na początku jazzowego koncertu w Filharmonii Narodowej. Ojciec się upierał przy tym, że jeśli praca w zaciszu gabinetu kompozytorów doprowadza ich do absolutnie nowych, awangardowych rozwiązań w muzyce, również do nowych rozwiązań w muzyce, które są udziałem jazzmanów, może doprowadzić zadymiona piwnica jazzowa, w której wino się leje i śmierdzi papierosami. To dlaczego jedna muzyka ma być szanowana, a druga nie? Różnymi drogami dochodzi się do odkryć. Taka mniej więcej była wymowa tego artykułu.
Ojciec był szalenie przywiązany do jazzu jako rzeczy nowatorskiej, związanej z wolnością. To były czasy, jak się mówiło w Krakowie, jazzu piwnicznego. Nawet początki Andrzeja Kurylewicza czy innych to był jazz grywany nieoficjalnie. A oficjalnie jazz tępiono jako symbol imperializmu amerykańskiego – jeansy, coca-cola i jazz. I mało tego, ojciec wywołał kiedyś mały skandal na zjeździe Związku Kompozytorów. Pani Zofia Lissa, z którą ojciec uwielbiał się kłócić, pilnowała prawomyślności kompozytorów oraz odpowiadała za potępianie jazzu. Ojciec wstał na tym zjeździe i powiedział: „Jak to? Ale przecież solidaryzujemy się z czarnoskórymi mieszkańcami Stanów Zjednoczonych, którzy są prześladowani przez rasizm? To chociażby przez solidarność z nimi powinniśmy grać ich muzykę”. Uznano to za przewrotne, kisielewskie interpretowanie rzeczywistości.
AK: Czy Pana Ojciec grał dużo jazzu?
JK: Ojciec lubił jazz i sam grał utwory jazzowe. Na krótkim fortepianie ojca, na którym komponował, nadal leżą nuty. Nie potrafię ich ruszyć od lat. Są to Ragtime’y Scotta Joplina, które grywał dla siebie popołudniami. Ojciec wziął te nuty od Wacka, który grał to z Markiem Tomaszewskim.
AK: A czy grał również muzykę rozrywkową?
JK: Bardzo lubił grywać muzykę rozrywkową. W święta siadał do fortepianu po Wigilii i oczywiście grał kolędy, parę ulubionych, klasycznych, do których wszyscy są przywiązani, a potem miękko przechodził na wszystkie przedwojenne przeboje – Titina, Na sopkach Mandżuri Tango Milongai. Szalenie lubił to przygrywać. Był żywym człowiekiem.
Okazuje się, że to też jest kwestia pokoleniowa. Pamiętam, że widziałem gabinet Witolda Lutosławskiego – aseptyczny, absolutnie bez jednego pyłka, wszystko jest na swoim miejscu, rolety przyciemniane, żeby nie było za dużo światła, potrójne okna, nienagannie. A przecież komponował piosenki. Wprawdzie pod pseudonimem, żeby rozdzielić swoją działalność. Podczas okupacji grał w kawiarniach w duecie fortepianowym Lutosławski-Panufnik, a potem komponował znakomite piosenki. Ojciec również skomponował parę piosenek. Stare powiedzenie, można powiedzieć, że trochę wyświechtane: „Nie ma muzyki poważnej i niepoważnej, lekkiej i ciężkiej. Jest tylko dobra i zła”.
AK: Czym była muzyka dla Pana Ojca?
JK: Muzyka towarzyszyła ojcu przez całe życie. Nie da się ukryć, że była pewną odskocznią w momencie, kiedy z powodów cenzuralnych nie mógł publikować felietonów w „Tygodniku Powszechnym”. Wtedy uciekał w muzykę. I albo pod pseudonimem pisał muzykę, nazwijmy to nieładnie, użytkową, czyli do filmów, czy ilustracyjną, albo komponował dla siebie. W 1969 roku poszedł popamiętanym Marcu’68 wszędzie zapis na nazwisko Stefan Kisielewski. W związku z tym ojciec zaczął pisać listy do „Tygodnika Powszechnego”, a potem artykuły, pod pseudonimem Julia Hołyńska. Dwa kroki stąd, w instytucji, która szczęśliwie już nie istnieje, w Urzędzie ds. Wyznań, który miał pod sobą m.in. prasę katolicką, dyrektor tegoż urzędu zaprosił do siebie, a raczej wezwał, Jerzego Turowicza [wówczas redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” – przyp. red.] i rugał go przez pół godziny: „Kisielewski, Kuroń, Michnik, wszyscy piszą w „Tygodniku” pod pseudonimami. Zamkniemy was.”
AK: Czy Pana Ojciec brał udział w konkursach kompozytorskich?
JK: W tym czasie ojciec pisał utwór na konkurs na fortepianowy, który był organizowany przy okazji Festiwalu Pianistyki Polskiej w Słupsku. Jest to festiwal, który trwa do dzisiaj. Wiadomo, że na konkurs pisze się pod godłem, żeby nazwisko było ukryte. W przypadku ojca było podwójnie schowane – z jednej strony pod godłem, a z drugiej pod pseudonimem „Jerzy Mrugacz” (ojciec lubił takie pseudonimy), w związku z tym nikt nie wiedział na początku, że to on. Dostał nagrodę za Kołysankę. Proszę sobie wyobrazić zbiegi okoliczności. Zdałem wtedy na studia, a po zajściach studenckich w 1968 roku władza ustaliła, że studenci mają posmakować, co to znaczy praca robotnika. W związku z tym po egzaminie i po pierwszym roku trzeba było miesiąc przepracować jako robotnik. Wtedy z kolegami z romanistyki i filozofii kopaliśmy doły pod rury centralnego ogrzewania właśnie w Słupsku, a wieczorami chodziłem na koncerty. Zrozumiałem wówczas, że kultura masowa nie zawsze może się udać – jak się wstaje o piątej rano i pracuje cały dzień łopatą, to trudno jest nie zasnąć na wieczornym koncercie. Ale pamiętam, że na przyjęciu pożegnalnym, kiedy ogłoszono wyniki tego konkursu, Jerzy Waldorff (był wtedy animatorem tego festiwalu, w ogóle, uwielbiany w Słupsku, ma tam nawet swój pomnik) chodził i rozpuszczał plotkę, mówiąc: „Słuchajcie, mam dla was towarzyską informację. Podobno Hołyńska przysłała Mrugaczowi kwiaty z okazji nagrody z gratulacjami. Coś ich łączy”.
AK: Pana Brat w pewnym momencie zrezygnował z wykonywania muzyki klasycznej. Twierdził nawet, że dyplom ukończenia studiów nie jest mu potrzebny, bo jest „artystą varietes”. Czy postrzega Pan swojego Brata jako buntownika?
JK: Tak, tak. Oczywiście buntownik to jest taka etykieta, którą się przykleja od Jamesa Deana po Bogusława Lindę. Miałem okazję ostatnio prowadzić spotkanie z Lindą – on jest zbuntowany przeciwko banalnym regułom. Wacek był piekielnie inteligentnym człowiekiem. Czasem się mówiło o tym, że niespokojny duch w nim siedział. Niespokojny i twórczy duch.
AK: Powiedział Pan, że Wacek był niespokojny duchem.
JK: Zawsze mam w głowie jedno zdanie z lat 70-tych, kiedy Wacek wrócił po pobycie w Paryżu. Jedziemy samochodem późnym wieczorem i nadrabiamy te lata, kiedy nie byliśmy ze sobą na co dzień. Miałem rozterki, co robić po studiach, a Wacek nagle mówi mi, że ma ten sam dylemat. Ja mówię: „Jak to? Przecież grasz w duecie, macie sukcesy [Marek i Wacek – przyp. red.]. „Przecież całe życie nie będzie się grało” – odpowiedział. Jego wielki przyjaciel, wspomniany już scenograf i reżyser Jan Polewka mówił, że Wacek puszczał takie pojedyncze myśli o zbliżającym się końcu, że coś się musi zdarzyć. Jego sfera wewnętrzno-duchowa była ciekawa. To był w ogóle piekielnie ciekawy i zdolny człowiek.
AK: Miał też zdolności plastyczne, prawda?
JK: Rysował i malował w czasach licealnych, a nawet później. Żałuję, że nie zachowały się jego rysunki. Nie wystarczało mu rysowanie i malowanie na stole, na kawałku tektury, ale malował na ścianach. Namalował abstrakcyjny akt w swoim pokoju w Warszawie, ale także portret, włącznie z gwoździem i z ramami, na którym była objęta para w prześmiesznym uścisku. Były bardzo ładne, ale przy kolejnym remoncie zniknęły. Nie mógł tylko opanować sufitu i zrozumiał, tych, którzy robili freski watykańskie, że trzeba wisieć pod sufitem. Był też bardzo oczytany. Jeśli powiem, że Dostojewskiego całego znał prawie na pamięć to wiele to o nim mówi – o jego niepokojach, duszy, podejściu do świata. Był zdolny muzycznie. Uważał tak również człowiek-legenda, który był jego profesorem, czyli Zbigniew Drzewiecki, zwany Biniem dla przyjaciół. Przypominam to, co mówił ojcu: „Mógłby być świetny, tylko, że nie chce mu się ćwiczyć”. Ale to samo mówił kiedyś o Adamie Harasiewiczu. Podobno legendą w konserwatorium było to, że z hukiem otwierały się drzwi od sali, wylatywały nuty, potem młody, czerwony Harasiewicz zbierał te nuty i Drzewiecki z laską mówił: „Jak zaczniesz ćwiczyć, to wróć!” Ćwiczenie nie było oczywiście mocną stroną Wacka, ale miał on pewną łatwość.
AK: A kiedy rozpoczęła się jego przygoda z jazzem?
JK: Do dzisiaj pamiętam wakacje w Kuźnicy na Helu, o których wspominam w książce, kiedy Wacek, młodziutki, trzynaście lat, to był rok 1956, i chce jechać na pierwszy festiwal jazzowy do Sopotu. Jak tu puścić trzynastolatka, a właściwie dwunastoipółlatka? Wacek chodził w kółko i błagał mamę. No i stanęło na tym, że Tyrmand będzie miał na niego oko. Pojechał i wrócił zachwycony. Potem Kraków, jazz-klub krakowski, w którym pojawili się ludzie dzisiaj wielcy, jak Adam Makowicz, wtedy jeszcze z dłuższym nazwiskiem Matyszkowicz (skrócił je na Amerykę). Sam pamiętam, jak Wacek mi opowiadał w tamtych czasach: „Słuchaj, pojawił się człowiek, trochę chorowity” – i rzeczywiście Makowicz był wtedy blady i schorowany – „nie ma gdzie mieszkać. Daliśmy mu klucze od jazz-klubu i śpi pod fortepianem. Ale gra genialnie. Nazywa się Matyszkowicz”. Potem sam się o tym przekonałem, ponieważ byłem na koncercie Makowicza. Wacek wsiąkł w jazz. Sam zakładał zespół. Do dzisiaj pamiętam – w domu na Krupniczej, jak już mieliśmy dodatkowe dwa pokoje, gdy wyprowadzili się nasi sąsiedzi. W ten sposób ojciec miał swój większy pokój do pracy i pokój zwany „stołowym”, bo był tam duży stół. Właśnie w tym pokoju Wacek skrzyknął swoich przyjaciół. Bardzo byłem przejęty, bo jak sobie poszli, to mogłem dotykać kontrabasu. Zobaczyć kontrabas, który był wyższy ode mnie dwa razy było ogromnym przeżyciem. Za perkusję robiło krzesło – grało się na nim szczotkami, a brzmiało podobnie jak werbel. Była również trąbka i saksofon.
AK: Czy spotyka Pan po latach ludzi, którzy kiedyś ćwiczyli przy ul. Krupniczej?
JK: W zeszłym roku w Gdyni, podczas pleneru czytelniczego spotkałem człowieka, który właśnie wtedy grał na tym saksofonie – Przemysław Dyakowski. Ma dzisiaj osiemdziesiąt lat i jest znakomitym nadal grającym saksofonistą. Nagle spojrzeliśmy na siebie i ja mówię: „Przecież wyście próbowali u nas w domu na Krupniczej”. A on mówi: „Tak, ale Ty byłeś mały”. I rozmawialiśmy ze sobą całą noc wspominając tamte czasy.
AK: Wacek kiedyś jednak zatęsknił za muzyką klasyczną…
JK: Był taki moment, że zaczął tęsknić – znowu ten wewnętrzny niepokój dawał o sobie znać, nie pozwalał ulec stabilności. Duet [Marek i Wacek – przyp. red.], który był fenomenem – do dzisiaj są ludzie, którzy go pamiętają. Są młodzi ludzie, którzy teraz dopiero odkrywają, że był taki duet. Wacek skomponował kilka piosenek, zresztą obaj komponowali – grali nie tylko parafrazy, ale i swoje oryginalne utwory. Melodia dla Zuzi, którą Wacek skomponował, gdy urodziła się jego córka, była bardzo znana. Ostatnio ktoś nawet powiedział: „Jak to? To ja nie wiedziałem, że to Wacek skomponował”. Jest zatem historia muzyczna, ale ani popularność i uznanie nie pozwalały Wackowi osiąść, cieszyć się z tego, że gramy, nic nie zmieniamy. Zastałem pewnego razu Wacka w jego domu kiedy ćwiczył Chopina dla siebie. Jakby szukał czegoś jeszcze. Podejrzewam, że chociażby z przekory może by kiedyś wystąpił z recitalem poważnym, bardziej klasycznym. Trudno mówić, przewidywać jakby się potoczyło. Oczywiście nie zerwałby z muzyką, to pewne.
AK: Czy Pana Ojciec i Brat zagrali kiedyś razem?
JK: Kiedyś był świetny pomysł, do dziś żałuję, że mnie wtedy nie było w Warszawie. Nie jestem pewien czy to był jubileusz Wyższej Szkoły Muzycznej, dziś Uniwersytetu Muzycznego, i ojciec z Wackiem wystąpili w duecie. Zarówno na Okólniku, jak i w piwnicy u Wandy Warskiej i Andrzeja Kurylewicza. Kiedyś zresztą był inny dobry pomysł, chyba Jacka Fedorowicza, który prowadził programy rozrywkowe „Poznajmy się” i „Małżeństwo doskonałe”, że nagle zapowiadają: „A teraz duet Kisielewski-Tomaszewski” – i miał wyjść mój ojciec oraz Bohdan Tomaszewski i zagrać „Wlazł kotek na…” . Chyba jednak do tego nie doszło.
AK: Chyba łączyła Pana z Bratem silna wieź?
JK: Poza tym, co łączy braci w sposób naturalny, czyli uczucie, które może mieć różne stopnie temperatury – ja się po prostu z nim przyjaźniłem. Tym bardziej, jeśli obiecujemy sobie, bo za mało czasu spędziliśmy ze sobą przez wspólne ostatnie miesiące, że w następnym tygodniu przysiądziemy na dłużej, a to jest nagle przerwane. Zostaje się wówczas z niedokończoną rozmową. W związku z tym ta tęsknica wraca. A pamiętam nasz ostatni najdłużej spędzony wieczór. Proszę sobie wyobrazić, bo to jest taki punkt odniesienia. Wielki koncert rockowy, światowy – ‘Live Aid’, pierwsza edycja. Ktoś Wackowi to nagrał na kasety, bo przecież anteny satelitarne były rzadkością. Usiedliśmy i mieliśmy całość na kasetach już tydzień po tym koncercie, czy nawet dwa dni po, oglądaliśmy w towarzystwie, rozmawiając na różne gorące tematy. Pamiętam Freddie’go Mercury’ego. Mało tego, U2 wtedy bardzo zaistniało. To był intensywny wieczór. Obiecaliśmy sobie, że będzie dalszy ciąg i zostaliśmy z tym w zawieszeniu.
AK: Czy któryś z utworów Pana Ojca lub Brata jest Panu szczególnie bliski?
JK: Jeśli chodzi o ojca to gdy słyszę jego utwory, to jakbym jego widział albo słyszał. Albo te utwory, których komponowanie pamiętam przez drzwi. Te motywy się powtarzały. Albo te, które jakby nabrały nowego życia, np. jego Symfonia na orkiestrę kameralną – świetna, na którą słuchacze reagują i dzisiaj. Oczywiście też Koncert fortepianowy, który ma swoją historię. Ojciec przez dziesięć lat, jak sam mówił, walczył z tym koncertem. Skończył go w Domu Pracy Twórczej ZAiKS-u w Konstancinie, kiedy kończył osiemdziesiąt lat. Okopał się tam, bo nie chciał żadnych obchodów, tylko chciał dokończyć koncert. I wtedy do mnie zadzwonił raz i mówi: „Słuchaj, może byś przyjechał wieczorem”. „A co?” A on mówi: „Dostałem telefon, że premier do mnie przyjedzie”. Chodziło o Jana Krzysztofa Bieleckiego, który został świeżo premierem i sam się przyznawał do tego, że jego babcia mu mówiła: „Czytaj „Tygodnik Powszechny” i zaczynaj od ostatniej strony” – tak nie gołosłownie, uważał, że się wychował na felietonach ojca. Ojciec mówi: „To przywieź jakieś ciastka albo coś”. I przyjechaliśmy z Krystyną, moją siostrą, i jej mężem, Adamem Sławińskim, do Konstancina. Rzeczywiście pół godziny później przyjechał premier z bukietem kwiatów dla ojca, a potem dołączył Janusz Korwin-Mikke. Dla ojca to było zaskakujące, bo nie budował swojego pomnika za życia. W związku z tym wszystkie sytuacje, że nagle pokolenie ludzi, którzy zaczynają stanowić o Polsce, doceniają go i przychodzą do niego szczerze go zaskakiwały. Z kolei wykonanie Koncertu fortepianowego odbywało się w ramach festiwalu „Warszawska Jesień” w momencie, kiedy ojciec był w szpitalu. Wprawdzie po działaniach medycznych był już trochę lepszy i nie spodziewaliśmy się, że kilka dni później przyjdzie załamanie. Słuchaliśmy tego koncertu, bo następnego dnia była retransmisja, w szpitalu, wśród pacjentów. I moment trochę dramatyczny – wtedy właśnie miałem poczucie, że ojciec jest już myślami w innym świecie, że się oddala od rzeczy namacalnych, materialnych. To wtedy powiedział: „No wiesz, może puzony za głośno trochę….. Taka muzyka, może to chwyci za dziesięć, za piętnaście lat ”.
AK: A Danse Vive?
JK: Danse Vive to ciekawy utwór, który kiedyś grywał na bis ojca przyjaciel, Władysław Kędra, świetny pianista. Teraz Janusz Olejniczak lubi to grywać na bis. Właśnie po przerwie zanosiłem mu nuty, żeby sobie odświeżył, bo zamierza zagrać w Radziejowicach. Proszę zobaczyć jak się wszystko toczy. W sobotę rozpoczyna się w Radziejowicach VII Letni Festiwal im. J. Waldorffa [4-11 lipca 2015 r. – przyp. red.]. Ja prowadzę koncerty, Janusz gra i będzie grał Danse Vive ojca. Danse Vive ma swoją historię, właśnie tę przedwojenną – nuty zniknęły, a przyjaciel ojca, Lech Miklaszewski, który grał to i miał to opanowane pamięciowo, wsparł ojca w rekonstrukcji utworu. Dzięki temu ten utwór jest grany aż do dzisiaj.
AK: Swoją książkę zadedykował Pan Ojcu i Bratu. Również wokół nich została wyznaczona główna linia wspomnień. Na podstawie książki można odnieść wrażenie, że były to dwie silne osobowości. Nie czuł się Pan, że jest trochę w ich cieniu?
JK: To bardzo przyjemny cień. Jak w taki upalny dzień jak dzisiaj, kiedy się szuka dobrego cienia, w którym jest ciepło, a jednocześnie można oddychać. Nie miałem problemu. Jedynie wtedy mogłem mieć, gdy byłem na koncercie duetu w Warszawie i zaczynałem żałować, że zarzuciłem grę na fortepianie. Nie, żeby rywalizować, tylko żeby czynnie uprawiać muzykę. Dzisiaj jednak doszedłem do wniosku, że lepiej być wrażliwym słuchaczem, za jakiego się uważam, niż umiarkowanie zdolnym pianistą. Oczywiście jest to wytłumaczenie mojego lenistwa. Granie dla siebie, nie dla kariery, jest rzeczą szalenie cenną. Nie na darmo w dobrych domach przed wojną wszystkich uczono muzyki. Panny z dobrych domów grały utwór Modlitwa dziewicy Tekli Bądarzewskiej dla siebie.
W cieniu, z jednej strony, tak, bezpiecznym. Spotykały mnie, jak pani zauważyła, i spotykają nadal, niezasłużone splendory. Bo ktoś, chcąc mi powiedzieć, że cenił ojca, czy wyrazić przywiązanie do muzyki duetu, do Wacka, przekazuje to dziś mnie.
AK: Czy Wacek pomagał Panu w podejmowaniu ważnych decyzji?
JK: Gdy stawałem przed wyborami, decyzjami, to Wacek potrafił mi pewne rzeczy wyperswadować jednym zdaniem. Być może moje życie potoczyłoby się inaczej. W 1978 roku byłem w Paryżu. Redaktor Jerzy Giedroyć czuwał nad wszystkim – ktoś bardzo ładnie powiedział o Giedroyciu, że on „redagował ludzi”. Przecież sam nie pisał wiele, więc redagował ludźmi. Wychodził we Francji dziennik polskojęzyczny, „Narodowiec”, który powoli stawał się anachroniczny, przykurzony. Giedroyć uważał, że jest nowa emigracja, nadal przyjeżdżają ludzie (przecież nikomu się nie śnił Sierpień’80), zatem należało wpuścić tam świeżą krew i umówił mnie z redaktorem naczelnym panem Kwiatkowskim na spotkanie, mówiąc: „Może Pan by się zajął”. Pojechałem do świetnej miejscowości, najbliższa plaża od Paryża, nazywa się Le Touquet-Paris-Plage. Zjadłem tam obiad w towarzystwie naczelnego. Zanosiło się na to, że mogłem tam zostać i współredagować tę gazetę. Oczywiście były pewne opory, bo ludzie z kraju nie byli tam zbyt mile widziani. Jeden z redaktorów został we Francji w trakcie wojny i miał takie, ja to nazywałem, „poglądy na prawo od Iwana Groźnego”. W związku z tym człowiek z paszportem z PRL-u, niezależnie od nazwiska, wyglądał podejrzanie. Pamiętam jak wróciłem do Paryża i powiedziałem Wackowi: „Słuchaj, wiesz, taka propozycja.” A on tylko powiedział: „Daruj sobie”. I wyśmiewał się, bo tam był zabawny komiks, prosty, trochę infantylny – „Rafał Pigułka”. Taki nie do końca rozgarnięty Rafał Pigułka, który ma różne przygody. I Wacek mi powiedział: „Będziesz redagował Rafała Pigułkę”. I to mi parę razy powiedział. Ja mówię: „Wiesz, żałuję, bo może…” Ja wtedy byłem bardzo wsiąknięty w język francuski, studia, pobyt we Francji w ogóle na dłużej bardzo mnie pociągał. A Wacek mówił tak: „Rafał Pigułka”. Chyba miał rację, bo by mnie ominęło to, co się później wydarzyło się w Polsce. Pewnie bym tam został i tam przeżył „Solidarność”, a wrócił po i miałbym poczucie, że coś mi umknęło, choć może bym się wtedy przydał tej gazecie. Także ten cień był bardzo wygodny.
AK: Fakt posiadania piszącego Ojca był blokujący?
JK: Czasem fakt, że ojciec pisał blokował mnie przed tym, żeby chwycić za pióro i próbować się przebić. Ale może to lepiej – lepiej nie napisać tekstu niż napisać zły tekst, albo nieudany. Pamiętam przed laty, człowiek, który miał łatwość w pisaniu i nadal ma, mianowicie Ludwik Stomma, dzisiaj profesor Sorbony, a wówczas student etnografii (jak wtedy się mówiło, nie etnologii) piszący dużo świetnych tekstów do „Tygodnika Powszechnego”, powiedział: „Słuchaj, dlaczego ty nie piszesz?” Odpowiedziałem mu: „Jakbym miał o czym pisać, to bym pisał.” A on na to: „Napisz recenzję z książki.”. Nagle z wrodzoną pokorą odpowiedziałem mu: „Dlaczego akurat ja mam przekonywać czytelników „Tygodnika Powszechnego” (a to było szczególne grono ludzi, którzy, jestem przekonany, przeciętnie przeczytali kilkakrotnie więcej książek niż ja) i rekomendować tekstem książkę”. Poszliśmy i wybraliśmy książkę, którą pamiętam do dzisiaj, węgierskiego pisarza, zresztą bardzo dobra, i męczyłem się nad tym jak nad niechcianym wypracowaniem. Gdy doszedłem do połowy tekstu, nagle wziąłem za telefon, zadzwoniłem do Ludwika, powiedziałem: „Ludwik, nie będę pisał, nie będzie gówniarz, student, rekomendował książki ludziom, którzy przeczytali Goethego w oryginale”. To były tego typu niepokoje i paraliż. Oczywiście gdzieś tam z tyłu głowy kołatało mi, że ktoś zobaczy mój tekst i powie: „E, ten młody Kisiel, to nie to samo, co stary”. Brałem to pod uwagę. Ale nie miałem kompleksu ojca. Raczej to, co zawsze miałem to niezasłużony splendor.
AK: Bardzo dziękuję Panu za rozmowę.