fot. Anna Włoch

wywiady

„Urodziłem się, więc muszę żyć, a żeby żyć, trzeba dużo wytrzymać” – wywiad ze Zbigniewem Preisnerem

Zbigniew Preisner – kompozytor muzyki filmowej i teatralnej, współpracował m.in. z  Krzysztofem Kieślowskim, Agnieszką Holland, Antonim Krauze, Edoardo Pontim, Jean Beckerem czy Krisztiną Deák. Otrzymał wiele prestiżowych nagród, m.in. Los Angeles Critics Award, złotą płytę w Paryżu za nagranie muzyki do filmu Podwójne życie Weroniki (reż. Krzysztof Kieślowski), dwukrotnie Cesara Francuskiej Akademii Filmowej, a także Srebrnego Niedźwiedzia za Wyspę przy ulicy Ptasiej (reż. Søren Kragh-Jacobsen) na Berlińskim Festiwalu Filmowym. Właśnie ukazała się jego najnowsza płyta W poszukiwaniu dróg – nowe i stare kolędy.

Anna Kruszyńska: Właśnie ukazuje się Pana najnowsza płyta „W poszukiwaniu dróg – nowe i stare kolędy”. W opisie czytamy: „to wspaniały upominek dla tych, dla których kultura i tradycja polska są ważnymi elementami własnej tożsamości”. Co jeszcze jest dla Pana tym wyznacznikiem?


Zbigniew Preisner: Czy to jest wspaniały upominek, czy nie, to nie mnie oceniać, to nie są moje słowa. Niech słuchacze ocenią moją płytę. Napisałem muzykę do pięknych tekstów Ewy Lipskiej i Jana Nowickiego, bo są one dla mnie bardzo ważne. I w pełni się pod nimi podpisuję.

A.K.: Teksty literatów były kiedyś silną stroną polskiej piosenki, a w dobie amerykanizacji i popularyzacji muzyki już tak nie jest. Czy według Pana to chwilowy dół fali, czy jednak zmiana nieodwracalna? Są jakieś sposoby, żeby przywrócić w mediach proporcje temu, co bawi”, i temu, co daje do myślenia?

Z.P.: W piosence zawsze najważniejsze jest słowo. Przynajmniej w tej, którą ja uważam za piosenkę. Tekst nie jest zbiorem rymowanych słów, który mówi o niczym, często jest wręcz bełkotem. Mowa nasza niech będzie prosta, ale ubrana w piękne słowa. Media przegrały swoją szansę na początku transformacji ustrojowej w Polsce, w większości przypadków traktując odbiorców jak kretynów. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Strach się bać.

AK: Czy uważa Pan, że kolęda jako materiał do tworzenia/opracowywania ma przed sobą przyszłość, czy może już będzie to jedynie relikt?

Z.P.: To pytanie o to, co twórcy będą mieli do powiedzenia, do przekazania innym – czy pozostawimy po sobie zapisaną księgę, czy też, jak pisał Mointaigne, „z wielkim wysiłkiem powiemy wielkie głupstwo”? Powinnością artysty jest opisywanie świata, który czuje i w którym żyje. A to, jak będzie wyglądał ten opis, to już sprawa talentu.

AK: Tytuł Pana płyty odnosi się również do „poszukiwania dróg”. Na czym opiera się to poszukiwanie w Pana życiu?

Z.P.: Na prawdzie.

AK: W dziedzinie kompozycji jest Pan autodydaktą. To pomaga?

Z.P.: Baudelaire napisał kiedyś: „artysta, jeżeli ma talent, musi się nauczyć warsztatu, żeby mu nie przeszkadzał w wykonywaniu zawodu; nieważne gdzie się go nauczył i w jaki sposób, ważne że go posiadł.” Nie wiem, czy jestem artystą, ale wiem, że warsztat nie stanowi dla mnie żadnej przeszkody. A być może fakt, iż nie kończyłem szkoły muzycznej, pozwala mi patrzeć na muzykę w sposób bardziej oryginalny.

Katarzyna Butkiewicz-Phuntsok: Studiował Pan historię i filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim. W jakim wymiarze takie studia mogą być pomocne przy tworzeniu muzyki?

Zbigniew Preisner: Cogito ergo sum. Muzyka to nie ilość nut na pięciolinii. To często emocja, która jest opisana w czterech nutach jak u Beethovena w V Symfonii. To wszystko sprawa talentu.

A.K.: Przez wiele lat współpracował Pan z Krzysztofem Kieślowskim. Na ile sukces reżysera przedkłada się na sukces muzyki do filmu, a w związku z tym i kompozytora?

Z.P.: Reżyser jest tą osobą, która wymyśla, o czym ma być film oraz z kim ma współpracować. Kieślowski był ojcem wszystkich sukcesów. A ja miałem szczęście z nim współpracować.

K.B-P: Woli Pan kino europejskie od amerykańskiego. A jak plasuje się w tym duecie kino azjatyckie?

Z.P.: Kino dzielę na to, które mnie interesuje, i na to, które mnie nie interesuje. Żeby odpowiedzieć precyzyjnie na Pani pytanie, musiałbym zrobić długą analizę, a to raczej nie temat na naszą krótką rozmowę. Jak mówił Kieślowski, są plusy dodatnie i plusy ujemne każdej współpracy. Ale podróże kształcą, tak jak literatura, muzyka i filmy. Ta dziesiąta muza zajęła przynależne jej miejsce.

A.K.: Czy zauważa Pan inne poczucie estetyki, inne oczekiwania wobec muzyki filmowej związane z narodowością reżyserów?

Z.P.: Każdy reżyser to indywidualista. Dotyczy to stylistyki, narracji i końcowego efektu filmu. Miałem to szczęście pracować z wybitnymi reżyserami światowej klasy, którzy wiedzieli, dlaczego mnie angażują. Nigdy nie starałem się pisać „pod reżysera”, zawsze tworzyłem muzykę do filmu, który oglądam. Bywało lepiej i gorzej, ale tę ocenę zostawiam widzom. Nie jestem obiektywny w tym, co robię.

K.B-P: Słyszałam, że często Pan odrzuca różne propozycje pisania muzyki. Jakie kryteria musi spełnić scenariusz, by przeszedł selekcję?

Z.P.: Z pisaniem muzyki do filmu jest trochę tak, jak z kobietami. Jedne się podobają, inne nie. Jedne się czuje bardziej, drugie mniej. Czyli, przechodząc na język filmowy, albo czuję scenariusz, film, reżysera i wtedy piszę, albo jak mówią Amerykanie, „to nie dla mnie”. Nic więcej.

K.B-P: A czy jest film, do którego odrzucił Pan napisanie muzyki i do teraz Pan żałuje?

Z.P.: Nie przypominam sobie takiego przypadku. Na ogół jak odmawiałem, to potem okazywało się, że miałem rację. I to nie dlatego, iż wydawało mi się, że film jest zły, tylko, że to nie był mój klimat i nie byłbym właściwą osobą do napisania tej muzyki ktoś inny zrobił to lepiej.

K.B-P: Dla wielu kompozytorów muzyki filmowej uwieńczeniem kariery jest praca w Los Angeles. Co takiego jest w USA, z powodu czego nie może Pan tam żyć?

Z.P.: Tak się składa, że po sukcesach z Kieślowskim, zwłaszcza tych pierwszych, po Dekalogu i po Podwójnym życiu Weroniki, zacząłem pracować dla dużych produkcji amerykańskich. Byłem trzykrotnym laureatem Los Angeles Critics’ Awards dla najlepszego kompozytora muzyki filmowej w 1991, 1992 i 1993 roku. Nie wspomnę już o nominacji do Golden Globe, nawet nie wiem ile razy. Moi amerykańscy agenci namawiali mnie, żebym tam został. Żyłem naprawdę w pięknych warunkach, na szczęście pod San Francisco, a nie w Los Angeles. Słowem, było pięknie. Obawiam się, że za pięknie. Jakoś nie jest to mój klimat, zwłaszcza w rozmowach z producentami. Europejskie kino, a przynajmniej to, które ja robię, ma jedną wspaniałą cechę – za kształt filmu odpowiada reżyser i to z nim prowadzę rozmowy na temat muzyki, to z nim dyskutuję o ostatecznym jej kształcie. To, czego brakowało mi w Ameryce, to personalnej odpowiedzialności za to, co się robi. Miałem takie wrażenie, że tam wszystko jest sformatowane, łącznie z kompozytorem. Ja się do formatu nie nadaję.

K.B-P: Chodzą słuchy, że nie lubi Pan wywiadów. Czy jest jakieś pytanie, które chciałby Pan usłyszeć, a nigdy nie padło?

Z.P.: „Życie na pozór, życiem na niby”. Tej zasady się trzymam. Udzielam wywiadów, jeżeli mam o czym mówić, czyli kiedy wydaję płytę, piszę muzykę do filmu i ktoś zadaje pytania w tej sprawie. Sam kiedyś byłem młody, lubiłem czytać wywiady z autorami, którzy mówili o swojej twórczości. To jest interesujące, bo wtedy słuchacz, jak w przypadku mojej muzyki, może dowiedzieć więcej o pracy nad aktualnym projektem. Celebryctwo mnie nie interesuje.

K.B-P: Czy teraz śledzi Pan twórczość polskich kompozytorów muzyki filmowej? Gdyby miał Pan dać im jedną wskazówkę, motto twórcze, to jakby ono brzmiało?

Z.P.: Niech wszyscy żyją zgodnie ze sobą. Nie jestem ani kinomanem, ani nie śledzę życia innych kompozytorów, nie dlatego żebym ignorował kogokolwiek, lecz wyznaję zasadę: niech każdy żyje, jak chce i robi, co chce. Ja żyję po swojemu.

K.B-P: A co sprawia Panu przyjemność w tym życiu?

Z.P.: A kto Pani powiedział, że mi życie sprawia przyjemność? Urodziłem się, więc muszę żyć, a żeby żyć, trzeba dużo wytrzymać, więc jeszcze wytrzymuję.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć