zdjęcie z plakatu spektaklu, materiały promocyjne

recenzje

Opera w rozmiarze XS czyli "La serva padrona" na Scenie Marionetek Warszawskiej Opery Kameralnej

Zawsze w jakiś nieopisany sposób pociągało mnie to, co miniaturowe, kruche, delikatne. Kunsztowność, z jaką są wykonane rzeczy małe, nabiera dla mnie nowego znaczenia, gdy pomyślę, jak niewiele potrzeba, by je zniszczyć. Powiem więcej: urok tego, co drobne, przyćmiewa dla mnie nachalne piękno dzieł wielkich, często przeładowanych treścią, a już rzadziej olśniewających swoją gracją i błyskotliwością. Dlatego nie mogłam się oprzeć pokusie wybrania się na premierę intermezza La serva padrona [Służąca panią] Giovanniego Battisty Pergolesiego, która miała miejsce 26 lutego na Scenie Marionetek Warszawskiej Opery Kameralnej w Teatrze Królewskim w Starej Oranżerii.

No właśnie: intermezzo. Tylko intermezzo i aż intermezzo. La serva padrona to bodaj najsłynniejsza wstawka muzyczna w dziejach, bo właśnie ten utwór – niegroźna z pozoru komedyjka skomponowana przez Pergolesiego w 1733 roku jako swego rodzaju przerywnik pomiędzy dwoma aktami opery Il prigionier superbo – stał się bezpośrednim przyczynkiem do jednej z najczęściej przywoływanych waśni w historii muzyki: sporu pomiędzy miłośnikami lekkiej  opery buffa (buffonistami) i zwolennikami na wskroś poważnej opery francuskiej (antybuffonistami). Dyskusja, w którą zaangażowani byli czołowi myśliciele, pisarze i encyklopedyści epoki (by wymienić Denisa Diderota czy Jeana-Jacquesa Rousseau), uczyniła utwór znacznie bardziej popularnym niż opera, której towarzyszył. Spór miał miejsce bez mała 300 lat temu, ale podejrzewam, że również i dziś libretto stanowiące ni mniej ni więcej, tylko elegancki dowcip na temat starokawalerstwa i kobiecej przebiegłości, mogłoby wzbudzić mieszane uczucia. La serva padrona to dziełko, którego prostota raczej nie usatysfakcjonuje miłośników intelektualnej, wielopłaszczyznowej, naszpikowanej aluzjami, odniesieniami i metaforami sztuki. Śmiem jednak twierdzić, że w prostocie – pod warunkiem, że stoją za nią odpowiedni kunszt, smak i dbałość o detale – tkwi nieocenione piękno.

Teatr Królewski, Stara Oranżeria, źródło: Wikipedia

Premiera utworu La serva padrona miała miejsce w Teatrze Królewskim w Starej Oranżerii – warto napisać o tym jeszcze raz choćby z tego względu, że to przepiękne XVIII-wieczne wnętrze z okazałym plafonem Jana Bogumiła Plerscha jest źródłem mimowolnej (choć w tym wypadku drugoplanowej) radości estetycznej. Bynajmniej jednak nie brakowało bodźców pierwszoplanowych! Już pierwsze dźwięki znakomitego Zespołu Instrumentów Dawnych Musicae Antiquae Collegium Varsoviense pod batutą Przemysława Fiugajskiego wpuściły do Teatru szeroki powiew późnobarokowego ducha. Gdy włoska uwertura dobiegła końca, na scenie zaczęły pojawiać się jedna po drugiej gwiazdy wieczoru – blisko metrowe, wykonane z niezwykłą pieczołowitością, zawieszone na trzymetrowych niciach marionetki. Plastyczne, intencjonalnie komiczne ruchy Uberta, któremu głosu użyczył Sławomir Jurczak (bas), fascynowały od pierwszego wejrzenia. Kilka minut później dołączyli do niego jedyny niemy bohater – Vespone oraz tytułowa służąca – Serpina, której partię śpiewała Marta Boberska (sopran). Trzy postaci, sterowane przez niewidzialne dłonie, poruszały się z niewymowną gracją. Ich ruchy były przemyślane i wyważone, a łudzące podobieństwo ich gestów do gestów ludzkich nierzadko zaskakiwało precyzją.

fot. Artur Tkaczyk

Szczególne wrażenie wywierały fragmenty, w których ruchy marionetek były idealnie zsynchronizowane z rytmem muzyki. Tego rodzaju gra stanowiła element humorystyczny; było ich jednak znacznie więcej – trudno było się na przykład nie uśmiechnąć, gdy chory z nieszczęścia Uberto zaczynał lewitować, albo gdy jeden z portretów – będący pozornie elementem scenografii – okazywał się kolejną marionetką, zaangażowaną żywo w wydarzenia rozgrywające się na scenie. Cóż, jak widać, choć przeważnie możliwości lalki nie mogą się równać z możliwościami żywego człowieka, są takie sytuacje, w których to marionetka triumfuje nad aktorem. A reżyser, Lesław Piecka, uczynił z tych sytuacji świetny użytek. Na walor humorystyczny dzieła złożyło się również fenomenalne w moim odczuciu tłumaczenie libretta Joanny Kulmowej: przewrotne, lekkie i szalenie zwinne językowo. Przekomiczna aria Uberta z pierwszego aktu, w której bas śpiewał raz po raz: ja nie-ty tak, ja tak-ty nie, ja to-ty sio, ja nie ty-tak do tej pory mnie nie opuszcza.

 

Jeżeli mogłabym zarzucić coś całemu przedsięwzięciu artystycznemu, to dość konfundująca była dla mnie nadmiernie żywa gestykulacja solistów (w szczególności basu), którzy bądź co bądź tym razem nie odgrywali roli scenicznej. Z jednej strony łatwo mi wyobrazić sobie nieodpartą potrzebę ekspresji cielesnej śpiewaka, z drugiej strony nadmierne zaangażowanie dramatyczne solistów często odwodziło moją uwagę od lalek, które, siłą rzeczy, nie mają takich możliwości ekspresyjnych, jak ludzie. Nie sugerując, że ten detal spowodował jakąkolwiek ujmę na całokształcie przedstawienia (przeciwnie, być może gestykulacja solistów była nieodzownym warunkiem dobrego, zaangażowanego śpiewu), powrócę do mojej początkowej myśli: to, co małe i delikatne, szczególnie łatwo jest zniszczyć. Prezentując się na scenie obok marionetek należy więc być podwójnie ostrożnym, żeby ich przypadkiem nie przytłoczyć.

fot. Artur Tkaczyk

La serva padrona została bardzo ciepło przyjęta – oklaski, czemu trudno się dziwić, bardzo długo nie cichły. Muszę jednak powiedzieć, że mimo znakomitego przygotowania całego sztabu artystów, to właśnie maestria lalkarzy wywarła na mnie najsilniejsze wrażenie. Obserwując płynne ruchy marionetek, przez cały czas byłam przekonana, że sznurkami operują starzy mistrzowie sztuki lalkarskiej – jakim zaskoczeniem było dla mnie, gdy podczas końcowych ukłonów zza kulis wyłonili się młodzi ludzie, wyraźnie zadowoleni ze swojej dobrze wykonanej pracy.

fot. Artur Tkaczyk

Myślę, że nie tylko dla mnie marionetki były najciekawszym elementem przedstawienia – sztuka lalkarska ciągle stanowi swego rodzaju ziemię nieznaną, a to, co obce, zawsze jest na swój sposób atrakcyjne. Pytanie: jaki sens miałoby wskrzeszanie dzieła Pergolesiego bez tak fascynującego, egzotycznego, rzec można, elementu? Czy muzyka oparta w większości na harmonii dominantowo-tonicznej połączona z fabułą rodem z harlekina, byłaby czymś dostatecznie interesującym, by poświęcać mu wieczór? No właśnie – niejeden koneser muzyki poważnej zaklasyfikowałby dzieło tak lekkiego kalibru jako starodawny pop; coś, owszem, przyjemnego, ale płytkiego i przez to niewartego poświęcania mu większej uwagi. Nie brakuje odbiorców, którzy, odwiedzając przybytek sztuki, chcą za wszelką cenę odkryć coś nowego; poszukują dzieł trudno zrozumiałych, a przez to na pewno głębokich (bo nie wiedzieć czemu te dwie cechy przywykło się ze sobą utożsamiać). Ale nie brakuje i takich, dla których dzieło lekkie, ale skonstruowane w sposób błyskotliwy i przewrotny, może być źródłem pełnej, a nawet jeszcze większej satysfakcji. W ten sposób można powiedzieć, że spór buffonistów z antybuffonistami jest w pewnym sensie nadal aktualny. Podczas przedstawienia La serva padrona w wykonaniu artystów Warszawskiej Opery Kameralnej udało mi się odnaleźć odpowiedź na pytanie, w której frakcji znalazłabym się, gdyby przyszły mi żyć w czasach Diderota i Rousseau…

A czy Państwo już znają odpowiedź na to pytanie?

plakat spektaklu

Redakcja składa podziękowania Warszawskiej Operze Kameralnej za zgodę na udostępnienie zdjęć ze spektaklu.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć