Pęd do rozwoju oraz „życiowość” muzyki pierwszych dziesięcioleci XX wieku, które zatraciła twórczość powojenna, gloryfikował swego czasu Theodor W. Adorno w tekście Das Altern der neuen Musik (Starzenie się nowej muzyki). O ile z jego krytyką kompozytorów lat pięćdziesiątych trudno się zgodzić, o tyle festiwal zorganizowany przez Klangforum Wien w wiedeńskim Konzerthausie pokazał, że twórczość przedwojenna nadal ma wiele uroku.
Wydarzenie zatytułowane przewrotnie „Festliche Tage Alter Musik” (czyli dosłownie „Świąteczne dni dawnej muzyki”) w ramach pięciu koncertów (18, 19 marca i 1, 3 kwietnia) prezentowało kompozycje twórców pierwszej połowy XX wieku: kompozytorów bardziej znanych (Alban Berg, Leoš Janáček, Béla Bartók, Ferruccio Busoni, Charles Ives, Max Reger), trochę znanych (Stefan Wolpe, Heitor Villa Lobos, Alexander Zemlinsky, Josef Matthias Hauer, Alfredo Casella), a także zupełnie, przynajmniej mi, nieznanych (Pavel Haas, Leo Ornstein, Gideon Klein, Arnold Bax, Rudolf Karel, Maurice Ohana, Charles Koehlin, Roberto Gerhard, Lord Berners, Silvestre Revueltas). Znalazły się tu również dwa polskie akcenty – Kantata Die Liebe op. 41 Józefa Kofflera oraz Septett Aleksandra Tansmana.
Dla zespołu takiego jak Klangforum Wien, który ma na swoim koncie około 500 prawykonań dzieł światowej czołówki współczesnych kompozytorów, muzyka ta faktycznie mogła wydawać się dawna. Z drugiej strony dla twórców programów filharmonicznych wciąż bywa zbyt nowa lub za mało spektakularna. Innymi słowy – nigdzie nie ma dla niej miejsca. Wiedeński zespół postanowił zatem oddać jej należyty hołd.
Udało mi się niestety dotrzeć jedynie na ostatni z pięciu koncertów, ale jeśli pozostałe prezentowały się na podobnym poziomie, to festiwal był z pewnością wydarzeniem unikalnym. Oczekując na „archeologiczne wykopaliska” otrzymałam niezwykle „wciągające” dzieła pełne życia i energii. Wystarczyło je jedynie trochę odkurzyć, no i może jeszcze powierzyć tak doskonałym instrumentalistom jak muzycy Klangforum, by rozbłysły niewiarygodną paletą kolorów.
Muzyka ta jest też wciąż niezwykle sugestywna. Przeprowadziłam na sobie mały eksperyment sprawdzający, ile zrozumiem z tych staromodnych dzieł, nie doczytując o nich nic wcześniej. Taka muzyczna randka w ciemno. Otwierająca koncert suita L’uomo dai baffi z 1918, wszechstronnie utalentowanego (malarza, pisarza) i ekscentrycznego Lorda Bernersa wzbudziła uśmiech zarówno wykonawców, jak i widowni. Sprawiała wrażenie nakręcanej zabawki, w której szaleńcze taneczne motywy o wdzięku tańczącego niedźwiedzia przeplatają się z fragmentami budującymi osobliwy nastrój grozy. Kompozycja ta (w polskim tłumaczeniu Mężczyzna z wąsem) okazała się, czego dowiedziałam się później, ilustracją dla teatru marionetek, stąd niezwykły dowcip i „zabawkowy” charakter.
Charles Ives należy do tych kompozytorów, po których można spodziewać się wszystkiego, a wcześniej nie słyszałam jego Largo na trio (fortepian, skrzypce, klarnet), dlatego kolejny punkt programu był również kompletną zagadką. Utwór bardzo liryczny, kantylenowy, bliższy tonalności przyniósł moment wytchnienia po poprzednim szaleństwie. Gdybym przed koncertem przeczytała jakieś informacje o całkowicie mi obcym meksykańskim kompozytorze Silvestre Revueltasie, z pewnością oczekiwałabym po jego Planos z 1934 elementów meksykańskiego folkloru. Całkiem słusznie, że tego nie zrobiłam, gdyż kompozycja była absolutnie „wolnym” od ludowości dziełem, miała w sobie natomiast coś z dawnych horrorów. Utwór rozpoczęły „okrzyki” fortepianu, a po nich niepokojące statyczne współbrzmienia w wysokim rejestrze, które przerodziły się w uporczywie powtarzane, kanciaste schematy, z prawdziwie Szostakowiczowską partią trąbki.
Po przerwie zespół sięgnął po dzieła znacznie cięższego kalibru i wykonał cztery pieśni żałobne Alfredo Caselli L’Adieu à la vie do słów bengalskiego poety Rabindranatha Tagore we francuskim tłumaczeniu André Gide’a. Ekspresyjna (Straussowska) partia wokalna, znakomicie zaśpiewana przez mezzosopranistkę Janinę Baechle, stoi tu na równi z resztą zespołu, który nie stanowi wyłącznie tła, lecz uzupełnia całą opowieść, a oryginalna barwna instrumentacja sprawia, że to właśnie partia orkiestry najbardziej przyciąga uwagę.
Na zakończenie zabrzmiał Konzert für neun Instrumente op. 22 Stefana Wolpe, skomponowany w latach 1933-37, który swoje prawykonanie miał dopiero w roku 2000, po rekonstrukcji i edycji przez Johannesa Schöllhorna, przy współpracy Austina Clarksona i Emilio Pomàrico, dyrygującego Klangforum Wien podczas omawianego koncertu. Kompozycja pisana pod okiem Weberna po przeprowadzce Wolpe do Wiednia, a ukończona w Jerozolimie świadczy o zmaganiach kompozytora z dwunastotonowością, co jest najlepiej widoczne w finałowych Wariacjach. Całość zwraca uwagę mnogością instrumentalnych barw – był to zresztą rys charakterystyczny dla wszystkich utworów prezentowanych na koncercie.
Być może właśnie w instrumentacji i szczególnym wyczuciu barwy kryje się tajemnica ich długowieczności. A może ich specyficzny urok tkwi jednak w swego rodzaju nostalgii za minioną epoką, równie pięknych, co niebezpiecznych lat 20. i 30.?