Moja znajomość z Maksem Richterem jest dość krótka – jego nazwisko było mi wcześniej znane, ale twórczość już niekoniecznie. Wszystko zaczęło się od reklamy koncertu artysty, który odbędzie się 1 maja w krakowskim ICE. Zabrzmią na nim m.in. jego Recomposed by Max Richter: Vivaldi – The Four Season. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam ten tytuł, nie mogłam pozbyć się myśli: „znowu Cztery Pory Roku… ile można?!” (miałam w pamięci wszystkie dotychczasowe opracowania tego koncertu). Okazało się…, że można: kompozytor właściwie niewiele zmienił, a mimo to udało mu się tchnąć w ten utwór nowe życie, nowe jakości i emocje.
Dzisiaj recenzuję trochę starszą produkcję, Songs from Before, wydaną w 2006 r. (nowa wersja posiada także bonus track z 2014 r.) w prestiżowej wytwórni Deutsche Grammophon. Tytuł może być trochę mylący, bo nie znajdziemy tu ani jednej piosenki w klasycznym tego słowa znaczeniu. Ogólny klimat płyty przywołuje mi na myśl obraz człowieka dryfującego na morzu. Widzimy tylko pełnię księżyca i bezkres wody, a niekiedy z oddali docierają do nas różne niezidentyfikowane dźwięki. Panuje tu nastrój oniryczności i melancholii. Co jakiś czas jest on przerywany recytacjami (Robert Wyatt) fragmentów powieści Haruki Murakamiego na tle niespokojnych dźwięków. Wszystkie utwory stanowią organiczną całość, płynnie przechodząc jeden w drugi, a jednocześnie ukazują różne rodzaje uczuć.
Ta płyta jest w zasadzie taka, jak cała twórczość Richtera – po prostu piękna. Jest to muzyka bardzo głęboka i bardzo emocjonalna, ale nie w sposób ekspansywny, lecz raczej introwertyczny. Staje się przez to, paradoksalnie, dość trudna, bo aby dostrzec emocje, trzeba znaleźć w sobie spokój i ciszę, które pozwolą wsłuchać się we wszystkie, czasem nawet ukryte, dźwięki. Te cechy sprawiają również, że album nie nadaje się do słuchania o każdej porze dnia i nocy. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że najlepiej sprawdza w wieczornej porze, bo uspokaja nasze sny.
Pomimo że wydanie jest naprawdę bardzo dobre, brakuje mi w nim jednak chwilowych „uniesień”, momentów, które natychmiastowo przykuwają uwagę i chwytają za serce. Całość przypomina, być może w zamierzeniu, wspomnianą przeze mnie, niczym niezmąconą taflę morza, co skutuje pewną monotonią. Nie musi to być jednak negatywna strona – różnorodność w obecnych czasach jest produktem eksponowanym do bólu, więc może dobrze jest czasem skupić się na jednej rzeczy.
Jestem pewna, że fani Maksa Richtera na pewno nie będą zawiedzeni po wysłuchaniu tych Songów. Ja tymczasem czekam z niecierpliwością na majowy koncert i na pewno podzielę się swoimi wrażeniami.