radio, źródło: Wikipedia

wywiady

Rock w Krakowie. Wywiad z Antkiem Krupą.

O tym jak rock’n’roll stawiał pierwsze kroki w Krakowie z polskim muzykiem, kompozytorem, publicystą i dziennikarzem Radia Kraków – Antkiem Krupą –  rozmawia Anna Wyżga.

Anna Wyżga: Na początku chciałam zapytać o występ Billa Ramseya w 1957 r. – wszędzie, gdzie można przeczytać o początkach muzyki rockowej w Polsce mówi się, że to wydarzenie spowodowało ogólne zainteresowanie się rhythm & bluesem. Czy Pan pamięta czy w latach 60. i 70. to wydarzenie faktycznie miało takie duże znaczenie?

Antek Krupa: Ja nie byłem na tym koncercie, natomiast należy pamiętać o tym jakie były czasy: gwiazdy spoza granic Polski w ogóle nie przyjeżdżały do nas, a jeśli któraś już do nas przyjechała, wywoływało to sensację. W związku z czym niewątpliwie przyjazd Billa Ramseya musiał wzbudzić zainteresowanie i musiał być czymś, co przyciągnęło wielkie tłumy, które miały okazje zetknąć się bezpośrednio z owocem zakazanym. Każdy taki występ wzbudzał zainteresowanie, bo nie mieliśmy u siebie dużo muzyki anglosaskiej. Wszystko odbywało się w takich „katakumbach”, zapożyczając termin od jazzmanów, gdzie ludzie słuchali Radia Luxemburg (mówię w tej chwili o latach 50., ale w zasadzie do roku 1968 r. nie było niczego innego). Płyt nie można było kupić w sklepach – czasem jakieś się pojawiały, ale oczywiście od razu znikały pod ladą. Był taki jeden przypadek, kiedy nagle w sklepach ukazała się płyta Elvisa Presleya. Po wielu, wielu latach dowiedziałam się (nie wiem, czy to nie jest prawda), że w ten sposób Fidel Castro wypłacił się płytami Presleya za coś innego (oni je wytłoczyli). W każdym razie płyta się ukazała i to była sensacja. Pojawiły się też dwie płyty jazzowe – Johna Coltrane’a i Jimmiego Smitha wydane przez wytwórnię Bluenote – też zupełnie nie wiadomo, dlaczego akurat te dwa tytuły (one oczywiście też zniknęły – żeby je zdobyć trzeba było mieć koleżankę, która pracuje w księgarni). To były zabawne chwile, ale z perspektywy czasu widać, że to niosły ze sobą emocje – czegoś się szukało, na coś się czekało –  dawało to jakiś taki motor do życia. A teraz, gdzie wszystko się kupuje, już nic tak nie cieszy, więc paradoksalnie mogę powiedzieć, że te czasy miały też plusy (uśmiech)

A.W.:W latach 60. grał Pan w zespole the Lessers – dlaczego ten zespół powstał, jakie były inspiracje i co znalazło się w jego repertuarze?

A.K.: Będę kontynuował, to co powiedziałem: w ilości śladowej pojawiały się w Polsce płyty. Ktoś miał wujka w Stanach, jechał na delegację i przywoził. Miałem paru kolegów (oczywiście można ich policzyć na palcach jednej ręki), którzy zbierali płyty. Pamiętam moje początki – nie miałem nic wspólnego z muzyką, studiowałem Górnictwo na AGH – zaprzyjaźniłem się z kolegą, który był później pierwszym basistą w zespole Skaldowie. Robiliśmy sobie sami gitary (nie można ich było kupić), podłączaliśmy je do radioodbiorników (to w ogóle był jakiś prymityw, ale to bardzo zabawne historie i przygoda życiowa) i on, pamiętam, słuchając Radia Luxemburg, o niczym innym nie mówił, tylko o zespole The Shadows. Zaczęliśmy sobie w domu grać ich utworki, szło nam  dość nieudolnie, bo byliśmy amatorami. Inny bardzo istotny element tamtych czasów polegał na tym, że zespołów czy dyskotek nie było wiele, więc kilka zespołów, które grały w Krakowie musiało obsłużyć wszystkie komersy, studniówki i weekendy w klubach studenckich (troszkę tych imprez było, bo akademików zawsze było u nas dużo). Mając taki amatorski zespół, bez przerwy graliśmy. Dziś jest zupełnie inaczej – w tej chwili jest tyle zespołów, że nie mają gdzie grać, a my graliśmy dla publiczności w każdy piątek i w każdą w sobotę. Myślę, że mieliśmy takie samo młodzieńcze życie, jak Beatlesi w Hamburgu – też graliśmy, też tłumy bawiły się przy naszej muzyce, dziewczyny jeździły z nami od klubu do klubu – mieliśmy motywację, żeby to robić. Poza tym, najpiękniejszy w tym wszystkim był kontakt z żywą publicznością – to jest najistotniejsze w muzyce.

To był mój pierwszy zespół, później miałem jeszcze parę innych i w końcu założyłem Lessersów (nazwa oddawała nasz stosunek do życia, bo byliśmy strasznymi leniami). Oczywiście miało wtedy miejsce mnóstwo wspaniałych i ciekawych przygód, ale także mnóstwo przypadków – na przykład w moim amatorskim zespole zagrał Zbyszek Seifert, który był znanym muzykiem jazzowym, a ja nawet o tym nie wiedziałem. Kolega perkusista miał płyty, z których zrzynaliśmy utwory zespołów Animals i The Rolling Stones, graliśmy repertuar rock’n’rollowy. Należy ubolewać nad tym, że media kompletnie nie interesowały się tego typu muzyką (w tym czasie w Krakowie, oprócz Lessersów, było jeszcze pięć czy sześć bardzo fajnych zespołów), w związku z czym nie pozostał po niej żaden ślad – ani w postaci artykułów, ani w postaci wywiadów, ani w postaci nagrań. Po prostu ta historia zaczynała umierać, więc częściowo spróbowałem ją odtworzyć w mojej książce „Miasto błękitnych nut” – to w zasadzie historia jazzu, ale za namową kolegów przemyciłem w niej też historię krakowskiego big-beatu. Powiedzieli mi, że jak ja tego nie napiszę, to nikt już tego nie zrobi. Ludzie poodchodzili, nikt już o tych czasach nie pamiętał, więc to był ostatni dzwonek, żeby napisać o szalonych latach 60.

 A.W.: A jak się organizowało koncerty?

A.K.: Grywaliśmy w klubach studenckich, gdzie mieliśmy też próby. Chociaż nie byliśmy jeszcze studentami (ja byłem wtedy w technikum), występowaliśmy jako zespół studencki (nazywało się to wtedy zespołem klubu studenckiego). W klubach odbywały się potańcówki, więc siłą rzeczy kierownicy klubów dzwonili do nas, czy mamy wolne terminy, bo, tak jak powiedziałem, klubów było dużo, a zespołów mało. Innym elementem (również przygodowym i sympatycznym) tamtych czasów były studenckie ośrodki wczasowe nad morzem i jeziorami, gdzie my (będąc zespołem studenckim) jeździliśmy na wczasy. Mieliśmy więc za darmo wakacje i mogliśmy zabierać ze sobą osoby towarzyszące. W zamian za to mieliśmy zagrać na wieczorku zapoznawczym i końcowym. Pewnego razu Zbyszek Seifert wymyślił, że po co my mamy grać, skoro nam się nie chce, więc leżeliśmy schowani pod barem i puszczaliśmy muzykę z głośników. To był cały Zbyszek Seifert – miał znakomite poczucie humoru.

A.W.: Sprytnie!

A.K.: Ba, ludzie dobrze się bawili. Nie zauważyli nawet, że nas nie było.

A.W.: Skąd u Pana zainteresowanie jazzem? To przebiegało równolegle – jazz i rock’n’roll?

A.K.: Nie. Grając w moim zespole, nie wiedziałem o jazzie nic. Nawet chyba nie słyszałem tego terminu, chociaż chodząc do technikum, codziennie przechodziłem obok Klubu pod Jaszczurami, gdzie odbywały się koncerty jazzowe. Graliśmy kiedyś z Lessersami na Barburce i występowało wtedy jeszcze kilka innych zespołów. W przerwie poszliśmy do salek zobaczyć, jak gra konkurencja. Organizatorzy chcieli, żeby każdy miał coś dla siebie, dlatego były tam różne zespoły – taneczne, z muzyką starą itd. W jednej salce pojawił się kwartet – saksofon, fortepian, bas i bębny. Słuchamy tego zespołu, mój kolega trąca mnie i mówi: „Fajnie gra ten saksofonista – weźmy go do zespołu”. Podeszliśmy do niego i powiedzieliśmy: „Stary, my mamy tutaj taki rewelacyjny zespół, gramy rhythm&bluesa”. On absolutnie nie spuścił nas po brzytwie tylko powiedział: „To przydałyby wam się jakieś riffy” (oczywiście słowo „riff” absolutnie nic nam nie mówiło) i umówiliśmy się na próbę. On przyprowadził swojego kolegę (okazało się, że tym kolegą był Jan Jarczyk – pianista i puzonista), a saksofonistą, Zbyszek Seifert. I tak się zaczęła nasza przygoda. Nie wiedzieliśmy, że byli jazzmanami. Wprowadzili nas później do klubu Helikon, który był w Krakowie mekką i jednocześnie miejscem, o którym można by było tygodniami opowiadać. Nie każdy miał tam wstęp – wpuszczano tylko tych, którzy mieli kartę klubową, a żeby ją dostać trzeba było mieć poparcie co najmniej dwóch członków klubu. Zbyszek Seifert i Jasiek Jarczyk załatwili nam kartę i zaczęliśmy chodzić do jazz klubu – wtedy poznałem i zainteresowałem się tą muzyką. Zacząłem swoją przygodę w dość oryginalny sposób, bo rozpocząłem słuchanie i kolekcjonowanie płyt od free jazzu. Pierwszą płytą, na punkcie której oszalałem, była Expression Johna Coltrane’a (ostatnia płyta nagrana przez niego przed śmiercią). Niesamowicie imponowała mi ta ekspresja i masa dźwięków, potęga, która biła z tej płyty. Oczywiście początkowo przebijałem się z trudem przez tę muzykę, ale w końcu tak ją pokochałem, że nie mogłem bez niej żyć. Pamiętam, że gdy broniłem pracę dyplomową, to nie byłem w stanie się skupić na pisaniu, jeśli nie miałem „na full” puszczonego Coltrane’a z najbardziej odjazdową free muzyką. Mój umysł siedział gdzieś w tej masie dźwięków. A potem zacząłem się cofać….

 

A.W.: Chyba odwrotnie zaczyna się słuchanie jazzu?

A.K.: Tak, tak… szalałem na punkcie różnych wykonawców jazzowych, a z czasem zacząłem się cofać w czasie i historii. Niedługo potem zdarzyła mi się kolejna przygoda życiowa: nagle, pewnego dnia pojawił się w moich drzwiach Jan Boba, pianista Jazz Ball Band (chodziłem wtedy do jazz clubu i znaliśmy się wszyscy) z banjo pod pachą i powiedział, że mają w przyszłym tygodniu nagrania w Katowicach i czy nie pojechałbym nagrywać z nimi, bo ich banjonista zrezygnował. Więc ja mówię: „Jasiu, miło, że mi to proponujesz, ale ja w życiu na tym instrumencie nie grałem!”, a on machnął ręką i powiedział: „To się gra tak samo jak na gitarze, tylko masz dwie struny mniej.” Pojechałem z tym banjo, kaleczyłem strasznie, ale jakoś tak się zdarzyło, że chłopcy mnie polubili, powiedzieli, żebym poćwiczył i zostałem w tym zespole, grając przez pięć kolejnych lat jazz tradycyjny. Od tego momentu po Bożemu zacząłem słuchać jazzu nowoorleańskiego.

A.W.: Czy to prawda, że jazzmani mieli łatwiej, jeśli chodzi o rynek muzyczny w tym czasie?

A.K.: Tak, tak. Żadne media nie interesowały się muzyką rock’n’rollową, bluesową, big-bitową, natomiast jazz z jednej strony był zakazany, a z drugiej strony jednak coś o tym jazzie się mówiło – wychodziło pismo „Jazz”, odnotowywano pewne wydarzenia jak np. „Zaduszki jazzowe”, które gdzieś tam były opisywane w gazetach. Mówiło się, że to był taki „wentyl bezpieczeństwa”, że to nie jest wcale u nas tak źle. Jazz się pojawiał, był w znacznie lepszej sytuacji. Przypuszczam, że dlatego jakoś się rozwijał i funkcjonował, że te największe nazwiska jazzowe są związane z Krakowem. A dlatego, że nikt wtedy nie interesował się muzyką rockową, w Krakowie ta muzyka nie rozwijała się tak naturalnie jak jazz, nie było motywacji, żeby ktoś zakładał zespoły (pojawiały się pojedyncze przypadki takie jak Maanam, który szybko wyniósł się do Warszawy i nikt nie kojarzył ich już z Krakowem). Nie było i do dzisiaj nie ma tego mocnego rockowego środowiska w Krakowie – owszem, są młode zespoły, które grają świetnie (jestem pełen podziwu dla młodzieży i to zarówno w muzyce jazzowej, jak i rockowej, ponieważ ci ludzie, mając możliwość kształcenia się od bardzo młodego wieku, grają rewelacyjnie), ale mają problem z przebiciem się. Do niedawna przecież Kraków, nie miał porządnej sali koncertowej – to też był problem, nie było motywacji, bo jak nie było gdzie występować, to po co w ogóle grać?

A.W.: To spytam od razu, czy jest jakiś młody zespół, który Pana zainteresował w ostatnim czasie? Jakieś odkrycie?

A.K.: I tu zaczną się schody, ponieważ ja w tej chwili nie do końca interesuje się polską sceną rockową. Są jednak zespoły, które sobie radzą (tylko niekoniecznie w Polsce) – np. Mr. Pollack, który jest ostro grającą kapelą rockową i znakomicie radzi sobie w Stanach Zjednoczonych. Rozmawiamy o muzyce rockowej, a ten termin tak się teraz rozszerzył, że wszystko można w niego wciągnąć. Mogę wymienić np. Natalię Przybysz albo Pati Yang, która teraz siedzi w Anglii, ale zanim tam pojechała i związała się z tym środowiskiem, nagrała płytę w Polsce i zrobiła to genialnie. Więc owszem, zdarzały się rzeczy, które były w stanie mnie zwalić z nóg. Lubię rzeczy oryginalne, poszukiwania. Jest np. w Krakowie taka nowa wokalistka, która w tej chwili wydała debiutancką płytę i występuje pod pseudonimem Mag Balay. Też nie można tego jednostronnie zakwalifikować do rocka, bo pojawiają się tam momenty jazzowe i eksperymentalne, ale artystka stworzyła sobie własną bajkę muzyczną, własny świat, bardzo oryginalny, co szalenie mi się podoba. Można wymieniać takie perełki, bo co by tu nie mówić, zdolnych ludzi u nas nie brakuje. Gdyby tylko stworzyć im lepsze warunki, naprawdę mogliśmy się ścigać z Amerykanami. To ciekawe, bo jeśli chodzi o nagrania, wykonawstwo, kompozycję – to już jest na tym samym poziomie, natomiast właśnie kwestia koncertów, promocji, świat managerski… Nie ma managerów, którzy chcieliby promować świeżych wykonawców. Jak ktoś jest dobrym managerem, to łapie się świetnego zespołu i nie puszcza. Nie interesuje go inwestowanie swojej inwencji w to, że ktoś może stać się naprawdę popularny, a przy okazji na nim zarobi (tak jak pomyślał sobie manager Beatlesów, kiedy ich znalazł w Hamburgu – nie pomylił się).

A.W.: A gdyby miał Pan teraz wypromować zespół, co by było największym wyzwaniem?

A.K.: Nie mam jakiejś swojej teorii na ten temat. Cała sfera managerska jest dla mnie obca, nigdy nie potrafiłem niczego sobie załatwić, dlatego nie jestem ani bogaty, ani sławny. To ciekawe, bo widuję programy, które w założeniu powinny lansować młode gwiazdy, ale czy rzeczywiście to robią? To tylko jeden z kroków, bo jeśli ktoś wygrywa program, który ma dużą oglądalność, staje się popularny, ale trzeba by było coś z tym zrobić dalej. A z tym „dalej” zaczynają się kłopoty. Nie ma nikogo, kto by przechwycił ten zespół i zrobił z nim duża trasę koncertową po Polsce, a później wywiózł muzyków na trasę za granicą. Jest jeszcze kwestia promocji – to jest dla mnie skomplikowane, bo po pierwsze wchodzą w to ogromne pieniądze i kwestia zrobienia reklamy zespołu, a po drugie kwestia zachęcenia ludzi – nie wiem, na czym to polega. Są też przecież u nas zespoły, na których występy przychodzi dużo ludzi. Pytanie tylko – dlaczego grają tak mało koncertów?

A.W.: To już ostatnie pytanie – jak Pan myśli, jaki jest obecnie stan dziennikarstwa muzycznego?

A.K.: Nie wiem. Nie czytam fachowych czasopism, nie oglądam telewizji, nie słucham radia. Słucham płyt i tylko wyłącznie winylowych. Stworzyłem swoją formułę audycji radiowych, które czasami są wbrew wszelkim zasadom dziennikarstwa, ponieważ prowadzę audycje tak jak  teraz, czyli jakbyśmy byli w kawiarni, gdzie rozmawiamy sobie o życiu. Nie przygotowuję się do wywiadów – świadomie i celowo – bo doświadczyłem czegoś takiego, żegdy przygotowuję wcześniej rozmówcę, on opowiada mi fascynujące rzeczy przed audycją, a później za 10 minut wchodzimy do studia i drugi raz nie opowie mi tego tak, jak przed chwilą, deklamuje zamiast dać emocje. Dla mnie dobrym radiem jest takie radio, które pokazuje emocje i człowieka. Bardziej zależy mi na tym, żeby przeprowadzając wywiad z muzykiem, nie dawać słuchaczom dużej ilości informacji (wszystkie je można znaleźć w Internecie, więc po co), natomiast poprzez rozmowę – nieraz prowokacyjną, na tematy czasem abstrakcyjne – chcę pokazać osobowość tego człowieka. Słuchacz słuchając wypowiedzi, wyrobi sobie zdanie o tym, jaka to osoba – wyciszona, zakompleksiona czy wręcz przeciwnie przebojowa i pewna siebie. Wydaje mi się, że takie pokazywanie artystów ma sens. Czy to jest słuszne? Nie wiem, jak robią to inni, ja robię tak i sprawia mi to ogromną frajdę. Moi goście też są zachwyceni taką formułą. A chodzi o to, żeby wszyscy byli zadowoleni. Jestem w trochę innym położeniu niż zdecydowana większość dziennikarzy, bo sam jestem muzykiem. Znam to środowisko, jego bolączki, mentalność wykonawców, więc mogę inaczej rozmawiać. Gdy robię audycję, przyświeca mi jedna myśl: kiedyś też zaczynałem, stawiałem pierwsze kroki i ktoś mi kiedyś pomógł. Teraz ja, mam szansę się zrewanżować i pomóc młodym, którzy tego potrzebują.

A.W.: Dziękuję za rozmowę!


Publikacja powstała dzięki Funduszowi Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS


Wesprzyj nas
Warto zajrzeć