Ten spektakl w obecnym sezonie artystycznym Opery Wrocławskiej pojawił się tylko raz: 24 listopada. Dwie klasyczne jednoaktówki Strawińskiego i Bartóka w inscenizacji Roberta Bondary, prezentowane jednego wieczoru, premierę miały dwa sezony temu. Po spektaklu myślałem sobie: nareszcie coś ciekawego ale europejsko! Gdy wychodziłem z opery, wyłowiłem jednak z tłumu słowa: „najgorsze przedstawienie, jakie widziałam!”. Takie podejście przeważało chyba wśród publiczności – domyślam się, że na ten spektakl po prostu nie ma popytu. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że problem tkwi w odbiorcach. Wychowani na ariach Verdiego i Dziadku do Orzechów, z niechęcią i niezrozumieniem patrzą na balet, w którym oglądają operację na małym dziecku czy scenę prostytucji. Skąd ta smutna pozycja w gąszczu powtarzanych po kilka razy Traviat, Torreadorów i Poławiaczy Pereł?
Czy może oburzenie wzbudza jeszcze brutalizm stylu Bartóka? Chciałbym wierzyć, że język muzyczny utworów z początku ubiegłego wieku nie szokuje obywateli Europejskiej Stolicy Kultury. Może więc kontrowersje budzi samo przedstawienie? Ależ był to balet z przyzwoitą choreografią, pomysłową dekoracją, celnymi pomysłami reżyserskimi… Jak na środki Opery – fantastyczny. Oglądałem go z zaciekawieniem.
Fabuła pierwszego baletu Igora Strawińskiego została zreinterpretowana: przeżywamy sen znajdującego się w szpitalu chłopca, skazanego chyba na jakąś poważną operację, któremu książka z baśniami pozwala uciec od szarych murów i szponów demonicznych lekarzy. Dziecięca fantazja ściera się ze strachem, który odczuwamy także jako widzowie: strachem przed chorobą, przed śmiercią. Uczestniczymy w walce, w której na szczęście dobro jeszcze wygrywa. Bondarze udało się wykreować atmosferę dziecięcych bajek, jakie wszyscy znamy, ale które nieczęsto potrafimy jeszcze przeżywać. Wymienić warto zmagania szwadronu złych lekarzy z wijącym się Ognistym Ptakiem, tłum płochych jak ławica ryb kuracjuszek uzbrojonych w poduszki, czy ogniste piórko, pojawiające się tuż przed opadnięciem kurtyny.
Ekspresjonistyczny Cudowny Mandaryn to również spektakl dla dorosłych. Tu fabuła potraktowana została tradycyjnie – trzech Złoczyńców namawia Dziewczynę do wabienia mężczyzn, których następnie okradają i przepędzają. Świat złych żądz zbudowany jest na tej samej scenografii (jedynie zamiast łóżka szpitalnego i parawanu mamy wannę i kanapę, na której odbywa się zwieńczenie akcji). Taniec w tej części jest, co zrozumiałe, bardziej brutalny i zmysłowy. Odrobina komizmu w potraktowaniu pierwszych dwóch gości Dziewczyny, ale i samych Złoczyńców okazuje się bardzo sympatyczna. Jeżeli spektakl będzie jeszcze wystawiany w kolejnych sezonach, polecam wybrać się na Annę Gancarz w roli Dziewczyny i Andrzeja Malinowskiego w obu rolach głównych.
Wizualny wymiar przedstawienia pociągał na tyle, że nie zwracałem prawie w ogóle uwagi na muzykę – no, może poza przebojowym tańcem Kościeja i tym momentem baletu Bartóka, w którym odzywa się chór. Powód jest jednak jasny: muzyka prezentowana była z płyty. Co za błąd! Przeżycia związane z inscenizacją wzrosłyby trzykrotnie, gdyby publiczność wrocławskiej opery usłyszała na żywo klastery i grzmoty Bartókowskiej orkiestry oraz kolorową instrumentację Strawińskiego. System nagłośnienia sali operowej nie stwarza iluzji słuchania umieszczonej w kanale dużej orkiestry symfonicznej, bliżej mu do radia w samochodzie. Z tyłu głowy chodzi mi smutna myśl, że ktoś uznał, iż orkiestra nie zagrałaby tak współczesnego (1926!) utworu.
Jakieś mankamenty? Oprócz wspomnianego powyżej, wydaje się, że akcja sceniczna chwilami była zbyt „jednowymiarowa” i do bólu czytelna. Można sobie życzyć więcej ekspresji u Mandaryna, tak by był bardziej ognisty, a w pierwszym spektaklu – więcej cudowności!
materiały prasowe