Na spotkanie z Markiem Dyjakiem w małej mokotowskiej kawiarence przychodzę nie tylko z wielokrotnie wysłuchaną najnowszą płytą „Pierwszy śnieg” (wyd. Kayax / Agora), ale i ze świeżo przeczytanym wywiadem-rzeką z artystą, pod tytułem „Polizany przez Boga”[1]. Wiem zatem, jak bardzo męczą go rozmowy z dziennikarzami (to nie do końca kokieteryjne stwierdzenie, skoro po jednej z nich „prawie się porzygał”), wiem też, że „są dni, kiedy wkurwia go wszystko, i takie, kiedy wkurwia go niewiele” – po cichu liczę zatem, że trafiłem na ten drugi. Nadzieja okazuje się niebezpodstawna, w czym niemała zapewne zasługa wybornej kawy, zadzierzgniętej już na starcie papierosowej więzi i równie szybko rzuconej propozycji przejścia na „ty”. Mimo życzliwej otwartości, Marek przez całą rozmowę zachowuje pewien dystans, sygnalizowany chociażby tym, że uparcie pozostaje w swym charakterystycznym prochowcu z podniesionym kołnierzem.
Uwaga techniczna: spisując i redagując wywiad, starałem się – stawiając na autentyczność, często kosztem językowej elegancji – zachować charakterystyczną frazę wypowiedzi mojego rozmówcy: rytm staccato, powtórzenia, urwane zdania, przeskoki tematyczne.
Piotr Jakubowski: Marku, w Polizanym przez Boga stwierdzasz, że wszystkie Twoje płyty „powstają z powodów nielekkich”. Czy tak było i z „Pierwszym śniegiem”?
Marek Dyjak: Pierwszy śnieg to jest piosenka Mirka Czyżykiewicza. Ja się z Mirkiem przyjaźnię od wielu lat. W 1995 roku Mirek mi ją ofiarował. I ona leżała. Ja ją śpiewałem czasem na różnych koncertach. Ale zanim dotarła do mnie, zanim poczułem ten stan, minęło trochę czasu. I właściwie zdarzyło się to dopiero teraz. Dopiero tej jesieni, kiedy dokonywałem wyboru, byłem trochę bardziej doświadczony, uspokoiłem się. Kiedy pewne rzeczy w miarę ustabilizowałem i nie jest to już jakaś mordercza próba przetrwania. Kiedy osiadłem…
P.J.: W dalszym ciągu Chełm?
M.D.: Siedzę w Chełmie od pięciu lat. Jestem też w tym samym związku, z tą samą kobietą, i wiesz, no. To jest w zasadzie ballada o stanie człowieka, o stanie jego duszy. I Pierwszy śnieg jest dla mnie piosenką o przechodzeniu jakby na inną półkę, na półkę dojrzałych gości. Za którymi ciągnie się pewna smuga cienia, którzy stwierdzają, że prawdopodobnie najlepsze życie mają już za sobą. Może muzycznie nie, ale co ciekawsze fizyczne, by tak rzec, rzeczy mam już za sobą. Zaczynam trochę chodzić z cynizmem po świecie, choć w moim przypadku cynizm jest śmieszny. Wiesz, wróciłem znów do śpiewania moich poetów, chociaż mi to często zarzucano, że śpiewam nie to, co trzeba, nie tych, co trzeba. I mam bardzo duże możliwości. Grabaż dał mi swoje piosenki parę lat temu, być może przyjdzie i czas, że zaśpiewam Grabaża z jego wierszami, z jego twórczością.
P.J.: Wieczny interpretator…
M.D.: Tak, jestem interpretatorem, nie piszę swoich słów, czasem piszę swoją muzykę. Nie czuję przymusu, by pisać coś samemu. Nie uważam siebie za znawcę w tym zakresie. Do pisania potrzebny jej warsztat. W muzyce, którą czasem słyszę, jest pełno grafomanów. I ja nie mam takiego zaufania do siebie, do tych rzeczy, które napiszę, jakie mam do poetów, których śpiewam. Do Czyżykiewicza, do Kondraka, Kasprzyckiego czy Musiatowicza. I znam się z nimi wszystkimi, wiem, o czym to jest, wiem, w jakim czasie, w jakim stanie było pisane.
P.J.: Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że wszyscy oni to artyści niedoceniani?
M.D.: Tak, zdecydowanie. Ja jestem, wiesz, wiernym ich sługą. W pełni oddanym przez wiele lat. Dwadzieścia parę lat. Nie wiem, czy znaleźliby sobie kogoś innego, kto by tak wiernie…
P.J.: Nazywasz ich wszystkich konsekwentnie poetami, nie tekściarzami czy autorami piosenek.
M.D.: Ja wyszedłem od piosenki poetyckiej, z jakiegoś muzyczno-literackiego zakonu. Najpierw pojawiło się słowo, wiersze. Rafał Wojaczek, Stachura, Brodski. A potem pojawili się koledzy, twórcy piosenek. Nazywam ich poetami i pozostaję wierny tym autorom. Wróciłem do swoich poetów po płycie Kobiety. Minęły cztery lata, to jest duży czas. Mogłem szybciej coś wydać, ale w międzyczasie wydarzył się projekt, który umarł śmiercią naturalną: Gintrowski – Dyjak. Oczywiście, pośpiewałem trochę piosenek Gintrowskiego na koncertach w przeróżnych miejscach, ale ostatecznie płyta nie wyszła. No ale koniec końców wyszła inna, taka, na której bardzo mi zależy. Pierwszy śnieg to jestem znowu ja, moja droga, „szlajam się, nucę pieśń, nic się nie zmieniło, z nieba pada pierwszy śnieg…”.
P.J.: „…moja pierwsza miłość”. Raz na jakiś czas odgrażasz się jednak, że przyjdzie czas i na piosenki z tekstami Dyjaka.
M.D.: No przyjdzie, przyjdzie, ale wiesz co, ja potrzebuję jeszcze trochę czasu. Ja muszę nabrać takiego zaufania do siebie jak do poetów, których wiersze śpiewam. Teraz mam tak, że mogę skupić się na wymyśleniu frazy czy paru zdań, które mi się spodobają, z którymi mogę coś zrobić. Ale skupienia takiego, żebym pociągnął całą opowieść, jeszcze w sobie nie znajduję.
P.J.: To jest mimo wszystko dość szczególna sytuacja, że swoje własne, jakże niełatwe, doświadczenia, swój żal i sprzeciw wyrażasz słowami napisanymi przez innych.
M.D.: Tak, bo to są gotowe zdania, w których ja się odnajduję i które gdzieś się tam wydarzyły tak naprawdę we mnie. Każda płyta oddaje pewien czas w moim życiu, pokazuje, jak się wówczas czułem. Na tej płycie też tak jest…
P.J.: I da się odczuć pewne uspokojenie.
M.D.: Tak, wszedłem obecnie w taki bardzo spokojny czas i nabrałem dystansu. Stałem się facetem, który się przygląda. Przyglądam się. Próbuję łączyć to wszystko w całość. Próbuję to rozumieć. Zacząłem nawet swingować. Trudno to sobie wyobrazić – swingujący Dyjak.
P.J.: Pogodziłeś się też z czystym głosem.
M.D.: Jak używam swojego głosu mocno, to pojawia się chrypa zgrzyt, jak lekko – to wychodzi delikatnie. Słyszysz, że nawet jak tu z Tobą mówię, to chrypię, więc tego głosu na płycie używałem bardzo delikatnie. Starałem się go jakby więzić w sobie, no, nie za wszelką cenę, bo w pewnych miejscach trzeba było mocniej.
P.J.: Na przykład na promującym płytę utworze „Miejsca przedmioty kształty drzwi” Roberta Kasprzyckiego – singlu i pierwszej piosence w zestawie, która nie do końca jednak oddaje to, co się wydarza później.
M.D.: Tak, później jest już znacznie spokojniej, delikatniej. No ale jak inaczej śpiewać dla matki, której już nie ma… Utwór Synku wstań napisał dla mnie właśnie Robert, który całe życie czuje się sierotą. To taka kołysanka. Odwrócona. Kołysanka, którą syn śpiewa matce.
P.J.: W materiałach promocyjnych płyty można przeczytać, że Marek Dyjak powraca do korzeni. Pewnie taką klamrą jest tu postać Jana Kondraka, Twojego – jak sam przyznajesz – mistrza. Aczkolwiek swego czasu odcinałeś się od swojego długogrającego debiutu, czyli „Sznytów” z 1998 roku. Mówiłeś, że nie odczuwasz więzi z materiałem, który nagrałeś.
M.D.: Wiesz co, to jest trochę tak, że wtedy najpierw bardzo chciałem, by te piosenki napisał mi Kondrak. Ale teraz myślę, że to on powinien był je zaśpiewać, nie ja. Sznyty były robione tak, że Kondrak stworzył jedną postać, zupełnie wymyśloną przez niego, i ja miałem się w nią wcielić. Okazuje się, że to był błąd kompletny, bo ja nie jestem w stanie się wcielić w żadną postać. Wiesz, wielokrotnie udawałem, musiałem udawać, i to wychodziło bardzo żałośnie. A publiczności nie da się oszukać, publiczność jest czujna. Moja publiczność składa się z ludzi bardzo często wybitnych, a na pewno wybitnie wrażliwych. Bardzo doświadczonych. I muszę tych ludzi traktować bardzo, bardzo poważnie. Ja w ogóle w życiu natrafiałem na dobrych ludzi. Pomocnych, przyjaznych.
P.J.: Na tę płytę – jak piszesz – wybrałeś pieśni, w które wierzysz. „Uwielbiam te piosenki śpiewane przez ich autorów i postanowiłem je także zaśpiewać”. Przyznam, że zaintrygowało mnie to stwierdzenie. Skoro uwielbiasz je w oryginale, skąd potrzeba, żeby je przechwycić?
M.D.: Ja po prostu próbuję się zmierzyć z jakąś materią, przepuszczam te historie przez siebie, przez swoje serce, przez swoje doświadczenia, swój głos. I one się często stają inne. Prawie zawsze się stają inne. Ludzie często myślą, że ja piszę te teksty, ale ja je po prostu przepuszczam przez siebie, tak że stają się częścią mnie, a ja się staję częścią tych piosenek. To się w ogóle wydarza przedtem, niż je zaśpiewam. Jest jakaś piosenka, do której czuję coś silnego, coś mnie z nią łączy. Ta więź staje się nierozerwalna.
P.J.: Tym razem ponownie jest to więź z mężczyznami.
M.D.: Kobiety to był poryw, który na szczęście mi się nie udał. Na szczęście, bo przekonałem się, że kobiety, ich doświadczenia, są diametralnie inne niż moje. Nie ma tak naprawdę wielu płaszczyzn, które mamy wspólne. Nawet jak taką odnajdywałem, to okazywało się, że patrzymy na nie inaczej.
P.J.: W jednym z Twoich ostatnich wywiadów stwierdzasz, że „płynie w mojej krwi kobieta”…
M.D.: Nie pamiętam już, co ja tam plotłem, no ale coś muszę mieć z kobiety, każdy ma. Może mam coś z kobiety zołzy (śmiech). Bywam upierdliwy.
P.J.: Chciałbym powrócić do pewnej szczególnej postaci na Twej nowej płycie. To Robert Kasprzycki. Łączy Cię z nim szczególnego rodzaju więź. Oprócz dwóch piosenek, które „przepuściłeś przez siebie”, napisał też teksty do nowo powstałych utworów. Czy to on w tej chwili jest tym, który najlepiej potrafi zamienić na słowa to, co czujesz?
M.D.: Ja mu opowiadam, co mi się dzieje, i on to doskonale wyczuwa. On jest niezwykle czujny. Bardzo wrażliwy i niezwykle czujny. Czasami nawet podejrzewam, że on zniża lot do takich jak ja. Nie, to złe słowo. Raczej dopasowuje się, wczuwa, oddaje jakąś część siebie, żebym ja mógł zaśpiewać te piosenki.
Marek Dyjak / fot. Wojciech Kornet
P.J.: Inny utwór Kasprzyckiego otwiera kolejne bolesne miejsce. Mówię o „Miejscach przedmiotach…”. Doprawdy nie mam pojęcia, co może odczuwać człowiek śpiewający tę samą piosenkę, której kilkanaście lat wcześniej słuchał, gdy próbował wypisać się z istnienia. No, ale o tym już się wystarczająco naopowiadałeś w różnych wywiadach. Chciałem spytać o teledysk. Pojawia się tam ważna postać z Twojej prywatnej mitologii – przewoźnik. To Twoja sprawka?
M.D.: Miałem jakiś tam wpływ na teledysk, bo się przyjaźnię z reżyserem, Sebastianem Juszczykiem. Ja miałem przede wszystkim taki wpływ, że wymyśliłem Eryka Lubosa. Też się znamy. Zadzwoniłem do Eryka, czyby nie zechciał. Zadzwoniłem do Sławka Suleja, który zawsze jest jakoś komicznie kojarzony, a tu występuje jako Charon. Ten teledysk, jak i piosenka, opowiada o próbie uwolnienia się, przekroczenia przeszłości nawet za cenę śmierci.
P.J.: W Twoim wypadku także o narodzeniu się na nowo.
M.D.: Tak, to widać w końcówce. Jakiś dawny ja, miotający się, skrępowany w worku, zostaje porzucony. Mi pozostaje przywołanie do siebie tego, który się uwolnił. Czasami nawet zapali się światełko na końcu tunelu.
P.J.: Odnoszę wrażenie, że z piosenek, które znalazły się na płycie, szczególnie istotna jest dla Ciebie także „Droga i śpiew”. Taki tytuł mogłaby nosić Twoja autobiografia, którą napiszesz, gdy już zaufasz swoim słowom.
M.D.: To piosenka zaśpiewana głosem dziecka. Ten motyw drogi ciągle we mnie jest. Napęd trochę zgasł, ale ja nadal wędruję. Ciągle „wzywa mnie las”. A przynajmniej jestem gotowy, by w każdej chwili wyruszyć. Jeżdżę z koncertami, a potem wracam, zawsze wracam. Ale czy zawsze będę wracać? Czy zawsze będzie gdzie wracać… Przecież Chełm może przestać istnieć. Ja będę jednak szedł dalej. Gdyby coś się stało. Przecież może się stać. Przecież ta miłość może nie wytrzymać.
P.J.: To zadziwiające. Twoje wypowiedzi wskazują, że ciągle towarzyszy Ci pewne poczucie schyłkowości. A jednocześnie jesteś przecież w środku drogi…
M.D.: Zdarzają mi się krwotoki z płuc czy gardła, nie wiem. Nawet wczoraj mi się taki zdarzył. Ale nie chce mi się iść zbadać. Nie chce mi się, bo to jest nieprzyjemne. Spotkania z lekarzami i tak dalej. Zacząłem zęby leczyć. Wszystkie mam do leczenia. Ale jakbym miał się dowiedzieć czegoś złego, to wolę jednak nie. Wolę żyć w niepewności. Ostatnio jakaś dziewczyna w internecie napisała, że nie pamiętam, jak zarzygałem jej wycieraczkę. Albo jakiś koleś, któremu nie wiem sam, o co chodzi. Ale ja przerzygałem dwadzieścia lat życia. Przecież ja byłem jak kometa Halleya. Ja zostawiłem, osierociłem wielu. Przepraszam tych ludzi. Ale trzeba było mnie dopaść, jak leżałem. Było mnie dopaść i zaszlachtować.
P.J.: „Droga i śpiew” uderza jednak momentami w zadziwiająco, jak na Twoje standardy, optymistyczne tony.
M.D.: Pojawia się durowy refren. Ja tam nie zapalam jeszcze świateł, bo wiesz, jakbyś nie kombinował, ta droga zawsze ma w sobie jakieś mroki. Ale mimo to daje jakąś nadzieję. Jeszcze nie kończymy.
P.J.: Po całym swoim, powiedzmy, burzliwym, życiorysie, który przekuwałeś w kolejne piosenki i albumy, taki okres „małej stabilizacji”, w który wszedłeś, może być niebezpieczny. Skąd czerpać żal i ból, które są przecież znakiem rozpoznawczym Ciebie i Twojej twórczości? Niewiele się dzieje…
M.D.: Niewiele się dzieje niebezpiecznego.
P.J.: Ekscytującego…
M.D.: No wiesz, ja jestem pół roku w drodze, mieszkam przy wschodniej granicy, tak że mam daleko wszędzie. Nie jestem bywalcem żadnych bankietów, premier, chociaż jestem zapraszany. Barów już też nie odwiedzam. W zasadzie wyciszyłem się, co dobrze mi zrobiło. Miałem dość życia w szale, takiego życia, kiedy każdego dnia można było skręcić się i nie wrócić. Stałem się domatorem. Zawsze byłem temu przeciwny, aż wiesz, jak facet ma czterdzieści parę lat, to musi mieć jakieś miejsce, jakiś stały punkt, do którego może wrócić, zacząć znosić rzeczy. Ja w ogóle z przedmiotami nie mam nic wspólnego. Przez całe życie wszystko, co mam, to rozdaję. Ale też wiele otrzymywałem. Mało było miejsc, z których nie wyszedłbym opity i nakarmiony. Do tej pory, jako już niepijący facet, trzymam w chacie pełny barek i swoich gości notorycznie upijam. Polewam im. To jakaś pozostałość choroby alkoholowej, ale bezpieczniejsza dla mnie i moich bliskich. Ale o tym nie chciałbym mówić…
P.J.: Jasne, nawet nie zamierzałem. Szedłem w stronę „uczciwego egoizmu” – to Twoje własne, piękne skądinąd, określenie. Mówisz o sobie jako o partyzancie, który uważa, że to jego rany są najważniejsze.
M.D.: Egoizm jest cechą prawie każdego. On po prostu jest i trzeba uczciwie się do niego przyznać. A partyzant zawsze walczy w jakiejś sprawie. Moja walka toczy się o to, by dostrzec to, co po prostu jest na pierwszy rzut oka nie do zobaczenia. Wyciągnąć to, poczuć. To jest taka jakby polityka uczuć. Ja po prostu nie mam nic do powiedzenia na temat tego świata, polityki. Ten świat jest, jaki jest. Ma w sobie trochę zła, trochę dobra. Raz więcej, raz mniej. Trzeba mieć jakieś predyspozycje do nazwania tych tak, tych inaczej, zwalczania ich, ale ja to pierdolę. Ja wolę wędrować, śpiewać, jeździć i zanurzać w myślach innych ludzi, w wierszach, poezji. Nie mam jakichś ambicji mówienia komuś, co ma być, wiesz.
Okładka płyty “Pierwszy śnieg”
P.J.: Często mówisz o swoich utworach w kategoriach uniwersalności.
M.D.: Wiesz co, może nie każdy, ale większość ludzi zna te stany, o których śpiewam. Tęsknota, miłość i te sprawy. Jeden przykład. Jest taka piosenka na tej nowej płycie, piosenka opisująca stan faceta, który zaczyna tyć, spowalnia, traci siły. „Bo tu gwiazda ironiczna bezskutecznie gryzie mur / Bo tu z roku na rok nikną ci, co w górę szli na skrót”.
P.J.: „Przypowieść o porażeniu” Kondraka.
M.D.: Tak, tak. Jest całe grono facetów, nie tylko facetów zresztą, którzy w pewnym momencie odpuścili sobie drogę. I ja śpiewam o nich, dla nich. „Już nie chcesz startować, bo lądować nie masz gdzie”.
P.J.: To właściwie jedyna narracyjna piosenka na tej płycie – historia, nie zaś uzewnętrznianie bebechów. Ja to porażenie interpretuję w kategoriach niemocy, która dopada nawet najsilniejszych.
M.D.: Tak, to piosenka o momencie, kiedy występuje blokada. Każdy ma gdzieś takie miejsce. Ale niektórzy robią sobie taką blokadę specjalnie, żeby nie ryzykować. A ja mówię, żeby iść. Nawet jeśli dotrzesz do etapu, że już ch***. Ta piosenka, a także Droga i śpiew, mówią o tym, że nic nie ma na stałe. W Dyjaku jest taka droga, która wzywa mnie od czasu do czasu, domaga się. Tak na dobrą sprawę to mam cudny dom, piękną kobietę, ale jeśli coś się zmieni, to będę szedł dalej. To nie jest tak, że ja się cały przywiązałem. Może być naprawdę różnie. Widziałem w życiu różne rzeczy. Dlatego ja nie zamykam drzwi. Zawsze zostawiam przed sobą otwartą furtkę.
P.J.: Z tym swoim żalem, obawą jesteś trochę niemodny we współczesnym świecie, który przestał doceniać wartość cierpienia, kładąc nacisk na przyjemność i rozrywki.
M.D.: Ale ja jestem za tymi, którzy wcale nie odsuwają się od cierpienia. Możemy oczywiście udawać, że cierpienia nie ma, no i udajemy. Ale tu się zawsze pojawi jakiś Dyjak, który będzie przypominał. I że jak ktoś na tym świecie cierpi, to ma tu też swojego przedstawiciela. Przedstawiciela tych ludzi, którzy są niepogodzeni z losem. Którzy noszą w sobie ból, żal i wszystkie smutne rzeczy.
P.J.: Jak to leciało? Prorok opuszczonych?
M.D.: „Czasem czuje się jak Chrystus / opuszczony przez nich wszystkich […] / Prorok nieśmiałych / Profeta niskich / Obrońca upadłych”[2].
P.J.: Cały Ty.
M.D.: Ja zawsze będę stawał w obronie niskich, nawet jak nikt już nie będzie tego robił.
P.J.: Zatem ostatnie pytanie. Czy nie obawiasz się, zwłaszcza dziś, kiedy już wyszedłeś z małych zakopconych sal koncertowych i coraz śmielej flirtujesz z show‐biznesem…
M.D.: Z jakim show‐biznesem?! Ja tak naprawdę mieszkam na wsi. Ja bym się nie obronił w tej rzeczywistości, no co Ty. Ja muszę mieć jaskinię.
P.J.: …czy nie obawiasz się, że ten Twój sprzeciw i żal zostanie przemieniony w towar?
M.D.: Nie… nie. Teraz jest towarem głupota i zabawa. Zobacz, ilu masz kolesi, którzy to sprzedają. Ja śpiewam od dwudziestu pięciu lat, wyję. Moim głównym tematem od zawsze jest miłość. Nieszczęśliwa. To jest tak, jakbym sam sobie zamalowywał ciemną farbą okna, przez które patrzę na świat. Okna w izolatce. Ja jestem Dyjakiem, wiesz. Jestem takim przedstawicielem handlowym w manufakturze uczuć. Cierpienia nie da się zmierzyć, każdy ma własne cierpienie. Może inni odnajdują się w moim cierpieniu. Płaczę z Tobą, rozumiesz, na tej zasadzie. Przyłączam się do tej wielkiej tragedii. I ona staje się naszą tragedią. A wtedy jest lepiej. Wtedy można ją znieść.