Krzysztof Penderecki, fot. Bruno Fidrych / PLASTERSTUDIO

wywiady

"Na świecie jest za dużo przeciętnych kompozycji. Pozostaną tylko te najlepsze". Wywiad z Krzysztofem Pendereckim

O domu i pracy zawodowej, o młodości i bieżących wyzwaniach, o wielkim ogrodzie i wielkich formach muzycznych, a także o najnowszej płycie nagrodzonej Grammy, z Krzysztofem Pendereckim rozmawiają Maria Majewska i Ewa Schreiber.

Maria Majewska: Wczoraj wysłuchaliśmy w Lusławicach pierwszego koncertu z utworami młodych kompozytorów z cyklu Muzyka naszych czasów[1]. Koncert będzie w kolejnych miesiącach prezentowany wielokrotnie w różnych miejscach w Polsce. Czy w czasach Pana młodości istniała możliwość, by kompozycje debiutujących twórców były wykonywane tyle razy pod rząd?

Krzysztof Penderecki: Nie, zupełnie nie było takiej możliwości. Była “Warszawska Jesień”, ale tam bardzo trudno było przejść przez sito. Chyba że ktoś miał szczęście, tak jak ja. W latach 50. starałem się o paszport. Chciałem wyjechać na Zachód do Darmstadt, do Donaueschingen, ale oczywiście odmawiało mi tego biuro paszportowe.  Starałem się o wyjazd dwa czy trzy lata. W 1959 roku postanowiłem wziąć udział w Konkursie Młodych Kompozytorów ZKP, w którym pierwszą nagrodą był paszport do krajów zachodnich, bo oczywiście o te kraje mi chodziło. Napisałem trzy utwory, żeby któryś miał szansę: jeden prawą ręką, drugi lewą ręką, a trzeci dałem do przepisania, tak, by pismo było zupełnie inne. No i dostałem pierwszą, drugą i trzecią nagrodę.

M.M.: Czy jednym z tych utworów nie były Psalmy Dawida? To właśnie one znalazły się na płycie Warner Music Poland, która dostała w lutym nagrodę Grammy. Na tym samym nagraniu znajduje się również Dies Illa.

K.P.: Tak, jako pierwszy utwór, bo to chyba najdłuższa kompozycja.

M.M.: Same utwory religijne… Kompozycje nagrane na tej płycie powstały w bardzo różnych okresach. Mamy Psalmy Dawida z roku 1958, dwa hymny z końca lat 90. i wreszcie Dies Illa z roku 2014. Czy coś łączy wszystkie te utwory?

K.P.: Myślę, że stylistycznie kompozycje pisane przed sześćdziesięciu laty są bardzo bliskie temu, co  piszę teraz. Wydaje mi się, że znalazłem swój styl bardzo wcześnie i potem po prostu się nim posługiwałem. Głos ludzki jest dla mnie zresztą najważniejszym instrumentem.

M.M.: Wydaje się, że wspólnym elementem łączącym te utwory jest też retoryka muzyczna.

K.P.: Tak, bo oczywiście ważny jest dobór tekstów. Są na tej płycie również dwa hymny. To rzeczywiście przekrój mojej muzyki religijnej, choć utworów religijnych napisałem bardzo dużo, chyba ze czterdzieści.

Penderecki conducts Penderecki, vol. 1, okładka płyty

M.M.: Z jakich powodów powstaje Pańska muzyka religijna? Czy jest to wyraz duchowej potrzeby, czy raczej chęć kontynuowania tradycji, wpisania się w polską kulturę?

K.P.: Po pierwsze, w okresie, kiedy zacząłem pisać tę muzykę, było to zabronione. Młody człowiek zawsze staje okoniem i robi to, co jest zabronione. Poza tym jednak urodziłem się w bardzo katolickiej rodzinie. Moja Mama była wręcz dewocyjnie religijna, po prostu ciągle siedziała w kościele. Chodziła, pamiętam, na dwie msze dziennie. W takiej atmosferze się wychowywałem. No i teksty… Właściwie wszystkie są łacińskie. To łączy w jakiś sposób te utwory.

M.M.: Jeden z utworów zatytułował Pan Dies illa, nie Dies irae.

K.P.: Tak, bo Dies irae napisałem wcześniej i nie chciałem, by ktoś te utwory pomylił.

M.M.: Czy zależało Panu na ich rozpoznawalności czy był to także zabieg marketingowy?

K.P.: Musiałem tak zrobić. Tu używam właściwie tylko tekstu Dies irae, a Dies irae napisałem już w latach 60. Nawiasem mówiąc, Dies irae używałem kilkakrotnie w moich operach i w Polskim Requiem. To taki tekst który chyba najczęściej wykorzystuję. Jest wspaniały, poza tym bardzo zwarty i łatwo się do niego pisze muzykę. To ośmiozgłoskowiec, który zawiera trochę częstochowskie rymy. Ale ma też w sobie siłę, bo to jeden z najstarszych tekstów, jakie powstały jeszcze w średniowieczu. Są takie teksty, które mnie prześladują.

Ewa Schreiber: Płyta została wydana jako pierwsza w serii Penderecki conducts Penderecki. Może zechce Pan nam uchylić rąbka tajemnicy – jakie są dalsze plany fonograficzne?

K.P.: Chciałbym nagrać wszystkie swoje utwory sakralne. Ale jest ich bardzo dużo, razem dwanaście płyt. Może mi się uda, w każdym razie będę to kontynuował.

E.S.: Wybór padł jednak utwory sakralne jako bardzo reprezentatywne dla Pana twórczości.

K.P.: Wydaje mi się, że napisałem najwięcej kompozycji religijnych spośród współczesnych kompozytorów w skali światowej, nie mówię już o Polsce. Tak się złożyło.

E.S: Jesteśmy w Lusławicach. W ciągu roku nie spędza tu Pan aż tak wiele czasu…

K.P.: Kiedyś przebywałem tu dłużej, ale teraz niestety muszę bardzo często wyjeżdżać i trochę mi to przeszkadza w komponowaniu. Dopiero co wróciłem z festiwalu w Puerto Rico. Wysłuchałem trzydziestu czy czterdziestu koncertów. Jestem znany jako kompozytor muzyki sakralnej, dlatego zazwyczaj każdy jej ode mnie oczekuje. Często się przed tym bronię, mam przecież także inne utwory w swoim dorobku. Moja muzyka instrumentalna również jest bardzo rozbudowana. Ale tak się złożyło, że już to do mnie przylgnęło.

E.S.: Czy nawet gdy jest Pan z dala od tego miejsca, świadomość, że może Pan tu wrócić, sprawia, że trochę inaczej Pan funkcjonuje?

K.P.: Często wyjeżdżam, a pierwszy mój dom, który też zbudowałem, jest w Krakowie. Lusławice odbudowałem sam, wcześniej to miejsce było po prostu w ruinie. Założyłem tu bardzo bogate arboretum. Ilość gatunków przekracza chyba dziewięćset czy tysiąc, nie wiem nawet, bo już tego nie liczę. Te drzewa – może akurat nie o tej porze roku – również mnie tu bardzo przyciągają. Kocham je i gdy spaceruję w alei dębowej, którą posadziłem – a jest tu wiele różnych alei – wydaje mi się, że przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły.

E.S.: A jaka pora roku jest dla Pana w tym miejscu najpiękniejsza?

K.P.: Wiosna, troszeczkę późniejsza wiosna, która jest tu lekko opóźniona w stosunku do innych miast, na przykład Warszawy. Ale właściwie każda pora roku jest piękna.


Krzysztof Penderecki na ganku dworu w Lusławicach, fot. Bruno Fidrych / PLASTERSTUDIO

E.S.: Zauważyłyśmy nawet, że okładka płyty, za którą dostał Pan Nagrodę Grammy, ma strukturę, która przypomina korę drzewa.

K.P.: Tak? Nawet tego nie zauważyłem! Ale to dobrze. Każdy wie, że akurat tym się interesuję.

M.M.: Spokój i atmosfera Lusławic udziela się nawet gościom, którzy tu przychodzą i spacerują po parku. Pan Stanisław, dobry duch tego ogrodu, już nas po nim oprowadził. Na każdym kroku mówił „szef powiedział, że tu ma być ogród włoski, a tu ma powstać labirynt”. Zauważyłam niezwykłą wyobraźnię architektoniczną w tym ogrodzie. To nie przypadek.

K.P.: Wie Pani, miałem iść na architekturę, bo również bardzo dobrze rysuję. I właściwie przez całe moje młodzieńcze życie chciałem być architektem, nie muzykiem. Ta wyobraźnia przestrzenna już we mnie została, bo drzewa, które tu sadzę, też mają swoją architekturę.

M.M.: Ta wyobraźnia jest też w Pana utworach.

K.P.: Tak, tym bardziej, że większość moich utworów to duże symfonie, duże oratoria. Requiem trwa dwie godziny, to już coś poważnego.

M.M.: Pasja też. Czy w przypadku tak dużego utworu jako architekt dźwięku zaczyna Pan od szczegółu i z tego rodzi się koncepcja całości?

K.P.: Zaczynam od tekstu. Układam sobie teksty, wyszukuję je, bo w każdym utworze są jednak trochę inne. Gdy mam już wszystkie, wtedy muzyka powstaje sama.

M.M.: Czy przychodzą Panu do głowy najpierw pomysły brzmieniowe, czy jakieś rozwiązania techniczne, fakturalne?

K.P.: Nie, zaczynam od architektury, od formy.

E.S.: A na ile ważne są dla Pana warunki pracy i co tej pracy sprzyja? W swoich wspomnieniach opowiada Pan o komponowaniu Pasji przy małym stoliku.

K.P.: Im człowiek jest starszy, tym bardziej staje się wygodny. Przy takim małym stoliku nie chciałbym już pracować, ale kiedyś było mi wszystko jedno. Pasję pisałem zresztą w ZAIKSie w Krynicy. Były tam takie stoliki na cztery osoby. I jeden akurat wypożyczyłem do pokoju, w którym komponowałem. Papier nutowy musiał być sklejony, bo nie było papieru o takim formacie. Musiałem go po kawałku zginać, rolować i pisać. Teraz by mi się już nie chciało tego robić.

M.M.: Czyli warunki lusławickie raczej sprzyjają powstawaniu utworów? Słyszeliśmy, że czasami nawet zagląda Pan do Europejskiego Centrum Muzyki, by popracować w swoim gabinecie.

K.P.: Dziś na przykład trochę pracowałem w Centrum. Tu było bardzo dużo ludzi, na dwa dni zjechała się moja rodzina z Kanady. Gdy w dworku jest za głośno, idę pracować tam.

E.S.: Czyli potrzebna jest cisza, spokój?

K.P.: Zwłaszcza spokój jest ważny. Cisza również, bo przy komponowaniu wszystko mi przeszkadza.

E.S.: Wspomina Pan też o konkretnych porach dnia, które sprzyjają pracy.

K.P: Tylko ranek… Dziś akurat pracowałem do 16.30, ale to całkiem wyjątkowa sprawa. Mam gardłowy termin, bo komponuję swoją VI Symfonię.

M.M.: Na kiedy, jeśli można wiedzieć?

K.P.: Za dwa tygodnie najpóźniej. Gdy mam już wyznaczony termin, wtedy mobilizuję się, siadam i piszę.

M.M.: W Pana twórczości znalazły się też opery, w zasadzie cztery, każda zupełnie inna. Kiedyś miał Pan w planach Fedrę, a ostatnio wspomina Pan o Austerii.

K.P.: Austeria to oczywiście bardzo trudny temat i trudny tekst. Ale wydaje mi się, że ktoś powinien się tym zająć, to wyjątkowa powieść. Nie wiem, czy może Panie czytały książkę.

E.S.: Zapamiętałam film w reżyserii Jerzego Kawalerowicza, bardzo poruszający.

K.P.: No właśnie, ale tak samo poruszająca jest książka. Temat zresztą bardzo mnie interesuje, bo urodziłem się w żydowskim miasteczku, w Dębicy, gdzie byliśmy w tamtych czasach w mniejszości. Wydaje mi się, że w Dębicy było około czterysta rodzin katolickich, a reszta ludności – Żydzi – liczyła dwa czy pięć tysięcy. Bawiłem się z moimi kolegami Żydami i jako dziecko mówiłem też w jidysz. To już we mnie zostało. Po drugiej stronie naszego dużego ogrodu stał dom modlitwy chasydów. Modlili się, ale zawsze robili to śpiewając i tańcząc. Zawsze ich oglądałem i pamiętam, że byłem tym zafascynowany. Muzyka chasydów to coś, co znałem właściwie od dziecka. Myślę, że w Austerii będę mógł właśnie tę muzykę zastosować.

E.S.: No tak, ta muzyka aż się o to prosi.

K.P.: Musi tam być.

M.M.: Czyli będzie to również przywołanie jakichś wspomnień?

K.P.: Tak, to będą wspomnienia z mojego dzieciństwa.

M.M.: Dziś bardzo wielu młodych kompozytorów interesuje się gatunkiem operowym, ale też bardzo różnie do niego podchodzi. Jedni uważają, że to wspaniałe pole do eksperymentów, inni widzą siłę w tradycji, w konwencji operowej. Jak Pan sam postrzega ten gatunek?

K.P.: Napisałem cztery opery i każda jest inna, dlatego nie chciałbym się wypowiadać, bo nie mogę.

M.M.: Ale jak widzi Pan to zagadnienie teraz, na obecnym etapie twórczości?

K.P.: Plany nowej opery fascynują mnie od strony muzycznej. Po pierwsze, dają możliwość zastosowania muzyki, którą znałem od dzieciństwa, tej chasydzkiej. Akcja dzieje się właśnie na Kresach, we wschodniej kulturze. Po prostu wydawało mi się, że ktoś powinien to zrobić. Powstał świetny film, ale nikt tego dalej nie drążył. Wydaje mi się, że to jedna z ciekawszych polskich książek.

E.S.: Z jednej strony mamy gatunek operowy, z olbrzymią obsadą, śpiewakami…

K.P.: Im więcej jest chórów, solistów, orkiestry  ‒ nawet dwóch ‒ tym lepiej się w tym czuję. Dlatego, że właśnie od tego zaczynałem. Napisałem najpierw Psalmy Dawida (1958), to było moje pierwsze zetknięcie się z trochę większą formą. A potem przyszły już same takie utwory. Czuję się jak ryba w wodzie, gdy mam do dyspozycji bardzo dużo elementów, które trzeba będzie potem poskładać.

Koncert “Portret kompozytora” pod batutą Krzysztofa Pendereckiego, fot. Bruno Fidrych / PLASTERSTUDIO

E.S.: Ale wspomina Pan również, że muzyka kameralna, którą tak chętnie Pan komponuje, jest tak naprawdę najtrudniejsza do napisania.

K.P.: Tak, bo ma się albo jeden instrument, albo trzy czy cztery. To jest na pewno trudne, choć nie dla mnie. Ja to potrafię.

E.S.: Potrafi Pan, ale też coś Pana w tej muzyce pociąga, prawda?

K.P.: No właśnie to, że jest trudno i nie można tu niczym „łatać”. Jeśli nie ma się nic do powiedzenia, nie można napisać utworu na jeden instrument. Trzeba stale mieć coś do przekazania.

M.M.: Wychwytuje się wtedy wszelkie braki warsztatowe, to prawda.

K.P.: Oczywiście. I trzeba mieć jeszcze inwencję.

M.M.: Rozumieją to pewnie tylko muzycy i osoby, które o muzyce piszą. Innym może się wydawać, że utwory kameralne są czymś najprostszym do skomponowania.

K.P.: No oczywiście, ale też powstaje masa rzeczy nieciekawych.

E.S.: W ostatnich latach śledzę w mediach informacje o różnych premierach Pana utworów. O brytyjskiej premierze Siedmiu Bram Jerozolimy, o rosyjskiej premierze Pasji, ostatnio o wykonaniu Pasji w Londynie. Pana muzyka ciągle zdobywa coraz to nowe przyczółki. Jakie znaczenie mają dziś dla Pana premiery w różnych krajach? Czy są jeszcze takie miejsca na świecie, w których chciałby Pan usłyszeć swoje wybrane utwory?

K.P.: Kiedyś oczywiście bardzo o to zabiegałem i starałam się, by być wszędzie wykonywanym. Teraz mnie to już tak bardzo nie interesuje.

E.S.: Te utwory żyją już swoim życiem, przechodzą własną drogę?

K.P.: Tak. Nie wszystkie utwory są równie często wykonywane, zawsze tak jest. Najbardziej znane są chyba Requiem i Pasja. Mam więcej tego typu utworów oczywiście.

M.M.: Jest Pan osobą, która niewątpliwie odniosła sukces jako kompozytor. Mam wrażenie, że wynika to również z pewnych cech Pana charakteru. Mógłby Pan być świetnym kompozytorem, a jednak nie mieć umiejętności promowania swej muzyki. Wtedy byłoby dużo trudniej. Czy są jakieś rady, które chciałby Pan przekazać w tej sprawie swojemu „najlepszemu uczniowi”?

K.P.: Jest jedna tylko rada: pisać dobre utwory. Wtedy same znajdą one swoje miejsce. Na świecie jest za dużo przeciętnych kompozycji. Pozostaną tylko te najlepsze.

M.M.: Czy nie uważa Pan, że dzisiejsze czasy sprzyjają także hochsztaplerom? I właśnie przez to, że utworów jest tak dużo, często tracimy z oczu prawdziwe perełki? Proponuje nam się na koncertach coś, co w zasadzie nie jest prawdziwą sztuką.

K.P.: Z tym bywa bardzo różnie. Wiele zależy tu od dyrygenta i jego chęci, by zrobić coś nowego. W Polsce dyrygenci często dyrygują stale tymi samymi utworami, Brahmsem, Beethovenem i oczywiście Chopinem. Nie szukają ciekawego repertuaru.

E.S.: Na filmie Paths through the Labyrinth oglądaliśmy scenę z Festiwalu Open’er Gdyni, gdzie na widowni zebrały się wielkie tłumy. Często mówi się, że muzyka współczesna trafia do węższego grona odbiorców, wiele osób bardzo nad tym ubolewa. Czy wierzy Pan, że muzyka współczesna też może przyciągnąć tłumy, czy do jej odbioru zawsze potrzebne jest przygotowanie?

K.P.: To byli młodzi ludzie i to mnie najbardziej ucieszyło. Nikogo tam nie było powyżej trzydziestki, może czterdziestki. Odbywało się to w zestawieniu z występem Jonny’ego Greenwooda, który jest bardzo popularnym muzykiem pop. Myślę nawet, że jest kimś więcej niż gwiazdą pop. Nie sądzę, by takie tłumy przyszły na mój zwykły koncert. Tam było przecież pięćdziesiąt tysięcy osób. Pamiętam, że dyrygowałem Polymorphią. Gdy wszedłem na estradę zobaczyłem niezliczoną ilość ludzi. Ale była mgła, opadająca mgła, która też bardzo poprawiła akustykę. Po koncercie, w czasie oklasków odwróciłem się i widziałem już tylko kilka rzędów. Przestraszyłem się, że prawie wszyscy uciekli!

M.M.: (Śmiech)

K.P.: A to wszystko przez mgłę, która właśnie wtedy opadła. To było dla mnie niesłychane przeżycie. Poza tym tyle przyszło tej młodzieży… Koncertowaliśmy potem jeszcze w kilku miejscach na świecie. Między innymi w Londynie, gdzie też było pełno ludzi.

M.M.: To, że właśnie tyle osób się pojawiło, było dla Pana pewnie jakąś nagrodą. To tak, jakby dostać najlepszą nagrodę fonograficzną.

K.P.: No tak, na mój koncert, nawet monograficzny, przyszłoby nawet dwa tysiące osób, ale nie pięćdziesiąt.

E.S.: Wspomniał Pan, że Greenwood to ktoś więcej niż popularny artysta. Popularni muzycy często inspirują się muzyką współczesną i odwrotnie. Dochodzi do zacierania granic gatunkowych.

K.P.: Tak, ja też często o tym mówię. Kiedyś istniała tak zwana muzyka poważna, muzyka współczesna i pop. Teraz trochę się to zbliżyło, a utwory mają podobny charakter. Dzięki temu mamy też lepszą, szerszą publiczność.

E.S.: Czyli dla Pana jest to zjawisko pozytywne?

K.P.: Jak najbardziej.

M.M.: Żył Pan i żyje nadal w ważnych i trudnych czasach. Doświadczył Pan wielu przełomów w historii Polski. Czy ma Pan poczucie, że z pewnymi artystami dzieli Pan wspólną przeszłość i teraźniejszość? Czy wytwarza się dzięki temu poczucie wspólnoty pokoleniowej?

E.S.: Mamy na myśli artystów z różnych dziedzin, nie tylko muzyków.

K.P.: Zawsze interesowałem się sztuką. Gdy przyjechałem do Krakowa z Dębicy, małej miejscowości, w której nie było dostępu do kultury, poznałem szereg artystów, z którymi się przyjaźniłem. Kantor był kuzynem mojej Mamy. To on mnie wprowadził w Krakowie w inne kręgi. Dzięki niemu poznałem środowisko plastyczne, teatralne. Kraków otworzył mi uszy i oczy na kulturę, na jej ważkość, znaczenie. Miałem to szczęście, że właśnie wtedy działały wspaniałe teatry.

M.M.: Czy z kompozytorami też czuł Pan taką więź?

K.P.: Nie, bo od razu byłem znienawidzony, tak wielkim uderzeniem wszedłem w to środowisko. Miałem za sobą trzy nagrody, a w związku z tym dużo wykonań i duże zainteresowanie. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby jedna osoba zdobyła wszystkie nagrody.

E.S.: I pewnie się już nie zdarzy

M.M.: A czy czuł się Pan przez to trochę samotny we wszystkim, co Pan robił?

K.P.: Nie, byłem przebojowy. Teraz jestem spokojny, bo w tym wieku człowiek już nie walczy z wiatrakami. Wierzyłem w to, co robię i dawałem do zrozumienia moim kolegom – oczywiście niektórym – że to, co robią, nie jest nic warte.

M.M.: Czasem nawet z przekory? Tylko po to, żeby tak powiedzieć?

K.P.: Byłem młodym człowiekiem, który chciał walczyć o swoją pozycję w świecie. Ale nie po trupach. Nikt nie pisał wówczas w moim stylu. Gdy patrzę wstecz, to widzę, że muzyka, którą wtedy poznawałem, nie była wiele warta. Przyjaźniłem się z niektórymi kompozytorami. Na przykład z Lutosławskim, choć była to chłodna przyjaźń. On też mi nie mógł tego wybaczyć, że moja muzyka była tak często wykonywana. Ale spotykaliśmy się. A z innymi kompozytorami, spośród krakowskich np. Zbyszek Bujarski. Bardzo zresztą zdolny kompozytor. A poza tym nie szukałem tak bardzo towarzystwa. Nie byłem człowiekiem, który się udziela.

M.M.: Jako kompozytor i jako człowiek czuje się Pan spełniony?

K.P.: Tak, oczywiście. Ale zawsze myślę, że mam coś jeszcze w zanadrzu do powiedzenia.

M.M.: Co jest Pana największą ambicją? Teraz, w tym momencie.

K.P.: Mam w planach właśnie operę, podpisałem umowę ze Staatsoper w Wiedniu. Nawet nie bardzo się chcieli zgodzić na ten temat Austerii, ale jakoś ich przekonałem.

M.M.: Albo ten temat, albo żaden?

K.P.: Bardzo mi na tym zależało, bo to po prostu oryginalny temat. Nie wiem, co z tego wyjdzie, bo bardzo trudno napisać do tej powieści operę. Ale właśnie dlatego mnie to interesuje.

E.S.: Jak wspomina Pan wczorajszy koncert z cyklu Muzyka naszych czasów?

K.P.: Uważam, że to bardzo udane wydarzenie. Cieszę się, bo przecież właśnie po to budowałem Centrum, by pomagać młodym kompozytorom. Dotychczas nie było tu tylu kompozytorskich koncertów, ale będziemy je już regularnie organizować. Wczorajszy koncert był bardzo ciekawy. To było dla mnie jak przeniesienie się sześćdziesiąt lat wstecz. Bo akurat ci kompozytorzy, zwłaszcza te pierwsze utwory były bardzo podobne do tego cośmy pisali pod koniec lat 50. To zdolni ludzie. Wybór utworów z całej Polski też był dobrze zrobiony.

M.M.: Myślę, że utwory były dobrane w taki sposób, by nie były ani radykalnie nowoczesne, eksperymentalne, ani bardzo sięgające wstecz.

K.P.: Nawet sobie nie zdawałem sprawy, że mamy rzeczywiście zdolną młodzież. Sami nawet nie mamy pojęcia, jaka jest w tej chwili nowa muzyka. Każdy jest tak zajęty swoją pracą. Te utwory nie są wykonywane, bo to przeważnie studenci albo bardzo młodzi kompozytorzy. Każdy koncert będzie wielokrotnie powtarzany. Tak jak powiedziałem, będziemy to kontynuować.

M.M., E.S.: Bardzo dziękujemy za rozmowę!


[1] 11 marca 2017 roku [przyp.red.]

Autorki składają serdeczne podziękowania Krzysztofowi Pendereckiemu za możliwość przeprowadzenia wywiadu w życzliwej, domowej atmosferze oraz Bruno Fidrychowi (Plasterstudio) za udostępnienie zdjęć.

Post scriptum: Kolejna odsłona programu “Muzyka naszych czasów” miała miejsce 20 kwietnia o godz. 12.00 w Akademii Muzycznej w Poznaniu. Koordynatorką wydarzenia była dr Ewa Fabiańska-Jelińska. W wykonaniu wybitnych poznańskich instrumentalistów, takich jak Tomasz Sośniak, Wojciech Jeliński, Jarosław Nadrzycki, Celina Kotz, czy Natalia Chudzicka, zabrzmiało osiem kompozycji młodych polskich twórców. Salę wypełniła po brzegi najmłodsza publiczność złożona z uczniów poznańskich szkół muzycznych i ogólnokształcących.

Wywiad opublikowany dzięki wsparciu Urzędu Miasta Poznania.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć