Podczas wyprawy Odyseusz napotkał diaboliczne istoty, które śpiewem hipnotyzowały żeglarzy i, wabiąc ich ku sobie, sprowadzały statki na skały. Syreny symbolizują tajemniczą i zniewalającą siłę muzyki. Uwodząc niewinnością, kojąc lub zadając ból, przejmuje ona kontrolę nad naszymi emocjami, a my mimo wysokiej ceny, pragniemy się w niej zatracać.
Nie da się ukryć, że mamy problem z muzyką, i to niemały. Jest w niej coś tajemniczego, czego nie potrafimy dobrze ubrać w słowa. Muzycy i muzykolodzy posługują się językiem technicznym, zrozumiałym wyłącznie w ich środowisku; amatorzy uciekają się do jedynego dostępnego im narzędzia – metafory. Obie metody, istotne i uprawnione, wydają się uchwytywać zaledwie cząstkę jej enigmatycznej istoty. Dodatkowa trudność wynika z różnorodnych stylów muzycznych, zmiennych na przestrzeni czasu mód, w końcu z samej skomplikowanej ontologii. Jest jednak coś niezbywalnie zawierającego się w muzyce – emocje.
Jak głosi anegdota, Johann Strauss-syn z racji licznych zobowiązań często komponował pod presją czasu. Dosłownie na kilka godzin przed premierą, zebrani w domu kompozytora kopiści pośpiesznie przepisywali nuty, a muzycy ćwiczyli partie wciąż powstającego utworu. Gdy pewien jegomość poprosił o partyturę walca zamówionego specjalnie na obchodzoną tego wieczora uroczystość, Maestro rezolutnie odparł, iż nie ma ani nut, ani tytułu, po czym na świstku papieru od niechcenia nakreślił kilka taktów. Był to walc Accelerationen, op 234 – jedno z najważniejszych jego dzieł[1].
Jakże dalekie to od powszechnego w naszej kulturze mitu genialnego artysty, bez reszty owładniętego emocjami. Niezależnie od okoliczności, w procesie twórczym autor urzeczywistnia ideę zrodzoną w jego umyśle, inspirowaną życiem, przyrodą, nawet innym dziełem. Inspiracje oszlifowane do postaci uczuć stara się wyrazić za pomocą odpowiednich środków notacji muzycznej. Muzykolodzy spierają się, czy są to uczucia aktualnie przeżywane przez kompozytora, czy in abstracto. Ufając biografom, fakty z życia wybitnych kompozytorów nie zawsze pokrywają się z charakterem tworzonych w tym czasie utworów, zatem muzyka może odzwierciedlać aktualne stany wewnętrzne autora, lecz nie jest to warunek konieczny. Wystarczy ich znajomość: zdolność odczuwania, rozpoznawania. Od zastosowanych środków ekspresywnych i organizacji materiału muzycznego zależy nastrój utworu, dlatego błąd kompozytora może zaważyć nie tylko na wartości artystycznej dzieła.
Nie mniejsza odpowiedzialność spoczywa na odtwórcy. Nawet bardzo precyzyjna partytura zawiera tak zwane miejsca niedookreślone[2]. Wykonawca, studiując nuty i wskazówki kompozytora, odkrywa zawarte w nich intencje emotywne i wewnętrznie odpowiada na nie; wypełniając owe niedookreślenia dodatkowo wzbogaca wykonanie nowatorską interpretacją, co warunkuje przeżycie estetyczne. Dla porównania, wykonania czysto techniczne, ograniczone do mechanicznego podążania za nutami, uchodzą za pozbawione wartości estetycznej i co najwyżej poprawne. Wykonawca nie jest wyłącznie „narzędziem”, a współtwórcą, zaangażowanym uczestnikiem mistycznie obecnym w muzyce. Mimo to jego emocje nie powinny górować nad utworem ani zakłócać jego przeżywania. Tylko jak muzyka instrumentalna może wywoływać stany afektywne?
Obiektywnych podstaw dyskusji dostarcza analiza formalna, z której wynika, że elementy strukturalne muzyki jak tempo, dynamika, chromatyka, tryb molowy, durowy i pauzy konwencjonalnie interpretujemy jako nacechowane emocjonalnie. Niestety koncentruje się ona na znaczeniowo i afektywnie neutralnych dźwiękach, gdy sedno tkwi w emergentnej względem nich własności. Dlatego coraz bardziej docenia się teorie oparte na analogiach. Na przykład w zależności od tego, co chcemy przekazać i jaki efekt osiągnąć, odpowiednio intonujemy głos; podobnie rzecz ma się z melodią: wysokie tony przypominają lament, ciche szept, gwałtowne i narastające gniew. Można też szukać paralel między dynamiką utworu a wewnętrzną dynamiką emocjonalną i witalną człowieka. Wznoszenia i opadania w linii melodycznej są niczym podnoszenie i podupadanie na duchu; im wolniejsze tempo, tym bardziej posępne; im szybsze, tym radośniejsze[3]. Teorie te dowodzą, że nie istnieje wyłącznie jeden właściwy sposób mówienia o muzyce. Jednak współczesne dyskusje wydają się nie dostrzegać pewnej specyficznej cechy doświadczenia muzyki. Mowa o niespotykanej nigdzie indziej zdolności do zniewalania.
Sztuki wizualne wymagają od odbiorcy zaangażowania. Przy nich muzyka to „skrytobójca”, który w niewyrażalnym, przedpojęciowym doświadczeniu niezależnie od woli wdziera się do naszego wnętrza, wywołując zaskakujące, głęboko emocjonalne doznania. Podstępnie i niepostrzeżenie ubezwłasnowolnia, dyktując wykonawcy, jak artykułować dźwięki, wokaliście, kiedy wziąć oddech, tancerzowi – jak się poruszać. Choćby miało to trwać nie więcej niż chwilę, potrafi pochwycić słuchacza i igrać z jego uczuciami. Ze względu na radykalizm, implikujący ingerencję w prywatną sferę osoby oraz pewną bierność słuchacza, teoria ta – jak każda – może wzbudzać wątpliwości. Z pewnością takie doświadczenia nie są częste (zależą od konkretnego utworu, jak i od wiedzy, nastawienia, wrażliwości, muzykalności, preferencji), ale nie są niemożliwe.
Z reguły utrzymuje się, iż emocje przeżywane przez publiczność podczas koncertu nie są prawdziwymi emocjami, a jedynie erzacem. Tak naprawdę nie odczuwamy smutku ani radości. Muzyka wprawia nas w stan iluzorycznych nastrojów, które przemijają wraz z wybrzmieniem utworu lub niedługo potem. Z drugiej strony mamy świadectwa, jak to pochodzące od Evy Hart, ocalałej pasażerki Titanica, która, wspominając ową tragiczną noc, wyznała, że gdy statek tonął, muzycy orkiestry okrętowej zagrali dobrze znany jej hymn: Nearer My God to Thee. Kilka miesięcy później, podczas mszy, zaintonowano tę samą pieśń. Doznanie było dla niej (wtedy kilkuletniej dziewczynki) tak dotkliwe, że przerażona wybiegła z kościoła[4].
Muzyka zaklina czas. Tworząc sieć pamięciowych i wyobrażeniowych asocjacji, potrafi obudzić dawno skrywane wspomnienia wraz z towarzyszącymi im emocjami i w jednej chwili wydobyć je w całej okazałości, czasem ze zwielokrotnioną siłą, wobec której człowiek okazuje się bezbronny. Dlaczego się na to godzimy? Ponieważ muzyka to nie tylko następujące po sobie dźwięki – to przeżycie. Mówiąc, że jest wesoła lub smutna, oddajemy tylko jej ogólny nastrój. Prawdziwa magia tkwi w subiektywnym i każdorazowo niepowtarzalnym doświadczeniu, prezentującym uczucia często zbyt subtelnie zróżnicowane, by można je było nazwać i zbyt silne, by je zignorować. Ta swoiście pierwotna nieskazitelność uczuć może oddziaływać w nieprzewidywalny sposób. Uwodząc niewinnością, kojąc lub zadając ból, muzyka odmienia nas wewnętrznie. I to dla tych doznań pragniemy się w niej zatracać.
Przypisy:
[1] J. Wechsberg, Królowie walca, przeł. M. Baduszyńska-Borowikowa, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1978, s. 79-80, 83.
[2] A. Thomasson, Roman Ingarden, „The Stanford Encyclopedia of Philosophy” (Fall 2016 Edition), E. N. Zalta (red.), URL = <https://plato.stanford.edu/archives/fall2016/entries/ingarden/>, 21.03.2017.
[3] A. Kania, The Philosophy of Music, „The Stanford Encyclopedia of Philosophy” (Winter 2016 Edition), E. N. Zalta (red.), URL = <https://plato.stanford.edu/archives/win2016/entries/music/>, 21.03.2017.
[4] R. Johnson, Remembering Titanic (Documentary), https://www.youtube.com/watch?v=5YpT9Vq6zW4, 21.03.2017.