Beata Chłopecka – żona Andrzeja Chłopeckiego i opiekunka Jego spuścizny w rozmowie z Magdaleną Nowicką-Ciecierską przybliża osobę tego wybitnego krytyka i muzykologa, żarliwego propagatora muzyki współczesnej, autora fascynujących audycji o muzyce XX i XXI wieku w Programie 2 Polskiego Radia.
——————————-
Magdalena Nowicka-Ciecierska: Muzykolog, teoretyk i krytyk, animator życia muzycznego, wykładowca, a przede wszystkim wnikliwy słuchacz. Andrzej Chłopecki miał wiele twarzy. Jak opisałaby Pani osobowość męża?
Beata Chłopecka: Andrzej miał różne twarze, inny był w domu, inny w pracy, inaczej zachowywał się w gronie przyjaciół czy na przyjęciach, inaczej gdy wyjeżdżaliśmy razem. Był bardzo dziwnym i bardzo różnym człowiekiem, ja dobrze znam tylko jego osobowość rodzinną, prywatną. Mało kto wie, ale jego korzenie wywodzą się od Tatarów, którzy osiedlali się na ziemiach wschodnich, a w zamian za służbę i pomoc polskim wojskom dostawali przywileje szlacheckie. Nazwisko Chłopecki pochodzi od nazwy wsi Chłopczyce, położonej 80 km od Lwowa, w której mieszkali jego przodkowie. Pozostało o nich dużo notatek sądowych, ponieważ z natury impulsywni, często różne spory z sąsiadami rozwiązywali w sądzie. Andrzej odziedziczył tę impulsywność, miał też typowo tatarskie, wnikliwe spojrzenie i charakterystyczny długi nos. Cechowała go niezależność. Najważniejszym była dla niego możliwość wyrażania swoich myśli, pisania tego, co chciał. Gdy otrzymywał nagrody, żartował: sławny to już jestem, teraz chcę być bogaty. Nigdy nie był, owszem pieniądze były bardzo ważne, ponieważ pozwalały utrzymać rodzinę, ale często zgadzał się na bezpłatne przedruki swoich tekstów, mimo że była to jego praca. Potrafił jednak bardzo ostro zareagować, kiedy zauważył w jakimś artykule swoją wypowiedź i nie podpisano go jako autora cytatu, a zdarzyła się taka sytuacja. Był bezkompromisowy, dla niego liczyła się uczciwa praca, mówił i pisał to, co myślał, żadnego lania wody, żeby wypełnić rubrykę w gazecie. Bardzo kochał swoją pracę, ona stanowiła jego wielką miłość. Swoje poglądy przedstawiał uczciwie, zgodnie z osądem, jaki posiadał w danej chwili, ale zawsze był otwarty na dyskusję. Stąd w książce o Lutosławskim zaprojektował bardzo szerokie marginesy – aby czytelnik miał możliwość wyrażenia swojego zdania, komentarza, polemiki. To piękny zamysł. Był też człowiekiem przekornym i niezwykle honorowym, miał niesamowity gest, na przykład potrafił w restauracji zamówić szampana bez szczególnej okazji. Miał liczne grono znajomych i kilku przyjaciół, których przyjaźń bardzo sobie cenił.
fot. Beata Chłopecka, Andrzej Chłopecki w domu rodzinnym, 17 września 2010
M.N.C.: W życiu wielkich ludzi dużą rolę odgrywają osoby, które towarzyszą im w codziennym życiu. Pani też stała za mężem, pomagała mu.
B.Ch.: Stałam, bo cóż miałam robić (śmiech). Opowiem Pani historię związaną ze sławą Andrzeja. Kiedy nasza mała sąsiadka Gabrysia zdawała do szkoły baletowej, komisja zapytała ją, czy zna jakichś artystów nieżyjących. Wymieniła Chopina i kilku innych znanych kompozytorów. Następnie zapytali ją o artystów żyjących, na co ona bez zawahania odpowiedziała: Andrzej Chłopecki! Była strasznie zdziwiona, że komisja nie wie, o kogo chodzi. Potem śmialiśmy się w domu z tego artysty żyjącego.
M.N.C.: Jak wyglądało codzienne życie w domu Chłopeckich? Czy tak aktywnej osobie, jaką był Andrzej Chłopecki, udawało się łączyć rozległą działalność z rodzinnymi obowiązkami?
B.Ch.: Andrzejowi udawało się to łączyć, ale on przede wszystkim pracował. Ja zajmowałam się wszystkimi domowymi, można by powiedzieć, przyziemnymi sprawami, łącznie z wymianą żarówek i tym podobnych spraw, bo one by artystę przerosły. Dom był dostosowany do jego trybu życia. Dzięki temu mógł pracować do późnych godzin nocnych. Zaczynał około godziny siedemnastej, a kończył o piątej, szóstej nad ranem, potem kładł się spać i wstawał około czternastej, piętnastej. Dom traktował czasami jak hotel. Późno wstawał, zjadał śniadanie, wypijał kawę i znowu wracał do swoich zajęć. Kiedy był kierownikiem redakcji muzyki współczesnej w radiu, nie spał zbyt długo, ponieważ musiał pojawiać się tam o określonej godzinie. Poza tym nie miał limitowanego czasu pracy. Dopiero w latach 90. gdy wrócił do radia po kilkuletniej przerwie, (w 1981 roku został zwolniony) jego obowiązki miały swobodniejszy charakter i mógł się zająć innymi sprawami. Zaczął promować festiwale, przygotowywać je. Jego życie tak naprawdę cały czas wypełniała praca: komputer, radio, audycje na żywo: Kontrapunkt, potem Nowe Kontrapunkty. Kiedy już udało nam się wyjechać na wakacje, robiłam wszystko, żeby te tony papieru, które zawsze ze sobą zabierał albo dyktafon, (bo a nuż jakiś wywiad mu się trafi) leżały odłogiem, żebyśmy odpoczęli, przede wszystkim żeby Andrzej odpoczął. Inaczej zacząłby się wypalać.
M.N.C.: Czy miał taki okres, kiedy czuł się przemęczony?
B.Ch.: Pamiętam, jak zaczął się u niego kryzys, gdy pisał felietony. Nasza przeprowadzka do innego mieszkania dobrze mu wówczas zrobiła, ponieważ wtedy przez prawie rok nic nie napisał, ani jednego felietonu. Nie miał odpowiednich warunków, dodatkowo przez jakiś czas nie mieliśmy Internetu, również współpraca z „Gazetą Wyborczą” się osłabiła. Właściwie mógł teksty pisać i zawozić wydruki do redakcji, ale mu się nie chciało tego robić. Wówczas trochę odpoczął i dlatego kolejna część jego felietonów była na tym samym poziomie, co pierwsza. Jego pracownię urządziliśmy w piwnicy, a normalne, rodzinne życie toczyło się na parterze i piętrze. Taka izolacja była Andrzejowi potrzebna, potrzebował ciszy i spokoju, często słuchał muzyki dość głośno, w tej piwnicy urzędował, przyjmował różnych ludzi…
M.N.C.: Słynne spotkania „w piwnicy u Andrzeja”…
B.Ch.: Tak, one przeszły do historii (śmiech). Ja też często do piwnicy zaglądałam, zwłaszcza, kiedy napisał felieton i prosił mnie, bym go przeczytała. Czasem nie był pewien, czy nie napisał zbyt dużo, zbyt ostro. Wówczas mówiłam: poczekaj, prześpij się z tematem i przeczytaj rano. Kilka razy zdarzyło się, że wycofywał swój tekst i pisał nowy. Taka sytuacja dotyczyła tekstów na temat muzyki Preisnera i Rubika. Pamiętam, jak Andrzej pisał te artykuły, czytałam je i zwróciłam mu uwagę, że w stosunku do muzyki Rubika nie był tak surowy, jak w stosunku do muzyki Preisnera. Wówczas przemyślał sprawę i zmienił treść, aby jego ocena była jak najbardziej obiektywna. Po tekście o utworach Rubika opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym”, rozpętała się burza. Pojawiło się mnóstwo komentarzy w Internecie, nawet bardzo w stosunku do Andrzeja obraźliwych, jednak on machnął na nie wszystkie ręką. Krytykował muzykę, nie jej autorów.
fot. Beata Chłopecka, Andrzej Chłopecki w swojej pracowni w piwnicy domu, marzec 2009 roku.
M.N.C.: Andrzej Chłopecki potrafił odpoczywać?!
B.Ch.: Pamiętam nasz wyjazd do Wiednia w 1995 roku, gdzie pojechaliśmy całą rodziną. Andrzej wziął ze sobą wszystkie papiery. Te wakacje były świetne, ale musiałam się nieźle nagimnastykować, planować ciągłe zwiedzanie i innych atrakcje, byle tylko oderwać go od pracy. Sama bardzo chciałam pojechać do Wiednia, bo odkąd pamiętam, byłam zafascynowana historią cesarzowej Sissi, chciałam również pokazać to miejsce dzieciom. Potrafiliśmy wówczas całe dnie spędzać w mieście, wychodziliśmy rano, wracaliśmy wieczorem. Podsunęłam dzieciakom pomył prowadzenia dzienników podróży, aby każde zapisywało swoje wrażenia. Do dziś mam te dzienniki. Pamiętam jeden zabawny wpis Kuby, naszego średniego dziecka, który wrażenia z całego dnia zawarł w następującym zdaniu: Dzisiaj Rodzice poszli do sklepu. Kupili trzy wina i trzy czekolady. Koniec wpisu, jedyna ważna informacja do zapamiętania (śmiech). A wrażeń było mnóstwo. Andrzej zaprosił nas na Prater, pamiętam diabelski młyn, po którym Kuba, który był zawsze chojrakiem, zrobił się zielony, ale po chwili powiedział: Mamo ja chcę jeszcze! Mąż potrafił robić wspaniałe niespodzianki, a jednocześnie był w stanie w dwie sekundy mnie zezłościć i potem w pięć sekund rozbawić. W naszym domu funkcjonuje powiedzonko ziiiiiiii buum, a wzięło się ono stąd, że kiedyś mnie zdenerwował i powiedziałam do niego: a weź spadaj, a na to Andrzej takie cichutkie ziiiiiiiiiii buum. Wtedy nie zwróciłam na to uwagi, ale jakiś czas później sytuacja się powtórzyła i wtedy już roześmiałam się do łez…. Od tego czasu wszyscy w domu, gdy usłyszmy spadaj (zawsze żartobliwe), odpowiadamy w ten sam sposób.
M.N.C.: Andrzej Chłopecki grywał w domu na pianinie? Od tego instrumentu rozpoczęła się jego przygoda z muzyką?
B.Ch.: Tak, przywiózł je z domu rodzinnego z Bydgoszczy i gdy tylko do niego siadał, zalegała cisza. A mieliśmy trójkę dzieci – dwóch chłopaków i dziewczynkę, więc rejwach potrafił być niezły. Gdy tata zaczynał grać, dzieci siadały cicho w kąciku, żeby słuchać. To były piękne chwile. Cudowne były też wspólne Wigilie – Andrzej grał kolędy, my śpiewaliśmy, goście również. Teraz, gdy go zabrakło, już się nie śpiewa kolęd, jakoś nie możemy. Mam jeszcze jego nuty, z których grał jako dziecko w domu rodzinnym. To mama posadziła Andrzeja do pianina, jej zawdzięcza swój pierwszy kontakt z muzyką. Po jej pogrzebie spotkaliśmy się z rodziną w naszym domu, a Andrzej usiadł do pianina. Zrobił mały koncert, grał różne utwory, w sumie około godziny. Wiedzieliśmy, że on w ten sposób żegna się z mamą. To ona zaszczepiła w nim miłość do muzyki, choć sama grała amatorsko.
fot. Beata Chłopecka, Andrzej Chłopecki z wnukiem Kamilem, 17 sierpnia 2008
M.N.C.: A jak wyglądała edukacja muzyczna Andrzeja Chłopeckiego?
B.Ch.: Ukończył przedszkole muzyczne, podstawową i średnią szkołę muzyczną, zdawał również do Akademii Muzycznej, dzisiejszego Uniwersytetu Muzycznego w Warszawie. Nie zdał, ponieważ na opanowanie nerwów zażył środki uspokajające, które trochę go zamroczyły. Poradzono mu wówczas, by zapisał się na muzykologię i natychmiast to zrobił, także dlatego, że bardzo bał się obowiązkowej służby w wojsku. Ze studiowaniem muzykologii wiąże się też zabawna anegdota: żeby Andrzej mógł rozpocząć studia, potrzebował zgody Zofii Lissy, ponieważ minął już termin składania dokumentów. W tamtym czasie sale wykładowe znajdowały się też w Pałacu Kultury i Nauki, więc z Uniwersytetu Warszawskiego musiał pojechać na plac Defilad i szukać Lissy. Nie znalazł jej, ale wrócił na Uniwersytet i z wielką pewnością powiedział, że profesor Zofia Lissa zgodziła się go przyjąć. Nakłamał równo, ale dzięki temu dostał się na muzykologię. Z opowiadań znam jeszcze jedną zabawną sytuację: wymogiem egzaminacyjnym było przeczytanie książki, która w tytule miała słowo zarys, chyba był to Zarys nauki o muzyce właśnie Zofii Lissy. Komisja zapytała Andrzeja, czy zna tę książkę, na co on odpowiedział: Tak. W zarysie (śmiech). Przejrzał ją tylko szybko przed samym wejściem na egzamin. Już wtedy posiadał niezwykłą umiejętność natychmiastowego, celnego ripostowania oraz wyjątkową błyskotliwość. Większość jego znajomych twierdziła, że to szczęście, iż został muzykologiem, a nie pianistą, ponieważ lepszy był z niego muzykolog, niż byłby pianista. On sam to później przyznał. Tak się miało stać.
M.N.C.: O znaczeniu Andrzeja Chłopeckiego dla środowiska muzycznego świadczy choćby koncert zorganizowany z okazji jego 50. urodzin zatytułowany: „Od/dla przyjaciół”.
B.Ch.: To był duży koncert, który zorganizowałam przy pomocy wielu osób, przede wszystkim Macieja Grzybowskiego, Joanny Grotkowskiej, Darka Komorka, Justyny Rekść-Raubo Zaprosiliśmy kilka zespołów: Nonstrom, Orkiestrę Muzyki Nowej i Sinfonię Varsovię, dyrygował Wojciech Michniewski, a jedną (własną) kompozycją – Aleksander Lasoń. Wszystkie utwory (poza jednym) były dedykowane Andrzejowi [1]. Tego wyjątkowego wieczoru zabrzmiały też felietony, w pierwszej części czytał Marcin Troński, w drugiej Adam Ferency. Dawna duża sala Laboratorium Centrum Sztuki Współczesnej była wypełniona po brzegi, obok ważnych osobistości kultury, przyszło bardzo dużo młodych ludzi, którzy zostali na drugiej części koncertu, mimo że wiązało się to z powrotem do domów nocnymi autobusami. Cieszy fakt, że młodzież chciała posłuchać tej muzyki, a wszystkie utwory były dedykowane Andrzejowi. Zresztą on sam wówczas występował – wykonał Sonatę da camera Krzysztofa Knittla. To jedyne do tej pory wykonanie tego utworu, które zresztą zostało przypomniane na koncercie zorganizowanym w wigilię jego imienin, w roku, w którym skończyłby 65 lat (29 listopada 2015 roku). Natomiast jubileuszowy koncert odbył się dokładnie 21 stycznia, w dniu jego urodzin. Andrzej uważał, że 21 to jego magiczna liczba. Pytał mnie przed śmiercią, czy mu zrobię później jeszcze jakiś koncert, odpowiedziałam: dobrze skończysz 75 lat, to zorganizuję, na co odpowiedział: nie, zorganizuj, jak skończę 60, 65 lat. Nikt wówczas nie podejrzewał, że coś takiego może się wydarzyć i że ten drugi wieczór będzie dedykowany jego pamięci.
fot. Ewa Radziwon-Stefaniuk, Kompozytor na spowiedzi u krytyka – Zbigniew Bargielski i Andrzej Chłopecki, Obrady Komisji Programowej Warszawskiej Jesieni, Radziejowice, 2 lipca 2006
M.N.C.: Czy Andrzej Chłopecki był osobą, która przynosi swoją pracę do domu? Gdy coś go zafascynowało albo sfrustrowało, opowiadał o tym, czy swoje przemyślenia zamykał w tekstach?
B.Ch.: O swojej pracy w zasadzie nie mówił, ale gdy go coś faktycznie zafascynowało, to przychodził i opowiadał. Był podniecony, gestykulował, aż wyrzucił to z siebie i na tym sprawa ucichała. Potem siadał do komputera i pisał. W każdym z naszych mieszkań Andrzej zawsze musiał mieć swój pokój do pracy. Bardzo mnie denerwowały sytuacje, kiedy na przykład brał gazetę i po prostu czytał, czytał, czytał. Wówczas mówiłam: przecież miałeś pracować, na co Andrzej odpowiadał: ale ja pracuję, układam sobie to wszystko w głowie. Czytając prasę, był na bieżąco z tym, co się działo w Polsce i na świecie, co się działo w kulturze, a następnie wszystkie te zdarzenia przetwarzał i siadał do felietonów. Pod wpływem reakcji na sytuację w świecie narodził się tekst napisany dla „Musik Texte”: Wojna? – tak proszę… dotyczący ataków Amerykanów na Afganistan po zburzeniu World Trade Center w Nowym Jorku. Andrzej nie pozostawał obojętnym wobec takich wydarzeń.
M.N.C.: W felietonach Andrzeja Chłopeckiego często pojawiają się odniesienia do rzeczywistości.
B.Ch.: Tak, często umieszczał w nich swoje obserwacje wyniesione z codziennego życia, zdarzeń w mieście, czy tego, co obejrzał w wiadomościach. Miał wybitną orientację w sytuacji muzyki współczesnej w Europie i na świecie. Wątpię, żeby ktokolwiek wiedział tyle, co Andrzej.
M.N.C.: A jaki był największy sukces Andrzeja Chłopeckiego, z jakich swoich działań był najbardziej zadowolony?
B.Ch.: Mogę wymienić wiele działań, z których był dumny, na przykład projekt Meta-Msza przygotowany wspólnie z Ewą Obniską, który zakładał połączenie muzyki dawnej i współczesnej w ramach gatunku mszy i wykonanie całości na jednym koncercie[2], festiwal Aksamitna kurtyna, który stworzył i którego był dyrektorem programowym. Pierwsza edycja odbyła się w Krakowie (2000), druga we Lwowie (2006), trzecia miała być zorganizowana w Wilnie, ale niestety z różnych względów się to nie udało. Andrzej był niezwykle dumny z tych dwóch edycji, sam stworzył koncepcję festiwalu i jego nazwę, która nawiązywała do hasła: żelazne kurtyny pękają pod naporem aksamitnych rewolucji. Festiwal w Krakowie był bardzo udany, do Lwowa Andrzej postanowił zabrać najlepszą polską twórczość i wykonawców. Wystąpiła między innymi Camerata Silesia, zespół, który Andrzej bardzo cenił. Był także dumny ze wszystkich zamówień w ramach projektu Förderpreise für Polen finansowanego przez Fundację Muzyczną im. Ernsta von Siemensa, dzięki któremu powstało i zostały wykonanych kilkadziesiąt utworów młodych kompozytorów polskich, litewskich, łotewskich, estońskich, ukraińskich, słowackich, czeskich, węgierskich, rumuńskich, bułgarskich i słoweńskich.
M.N.C.: Pozostaje jeszcze nieoceniona działalność nazywana „komponowaniem kompozytorów”, na przykład w stosunku do Pawła Mykietyna. Chyba była to dla Andrzeja Chłopeckiego niezmiernie ważna sprawa, w którą angażował się całym sercem?
B.Ch.: Tak. Andrzej udzielał Pawłowi Mykietynowi wielu rad, gdy ten pisał swoje pierwsze utwory, sam się nim zainteresował, później to już tylko go wspierał, ale zawsze mu się muzyka Mykietyna podobała. Na Trybunę Kompozytorów Andrzej jeździł wielokrotnie od 1994 roku i często wracał z rekomendacjami, a nawet z selekcją. Chyba największym jego sukcesem była I nagroda dla Hanny Kulenty za Koncert na trąbkę i orkiestrę, na pięćdziesiątej Trybunie w 2003 roku. Andrzej wrócił dumny i szczęśliwy, bo jego wybór wygrał na jubileuszowej trybunie! A z kolei z ostatniej trybuny, na której był obecny, czyli ze Sztokholmu, wrócił wściekły, ponieważ wybrał utwór Pawła Szymańskiego (Phylakterion na szesnaście głosów i instrumenty perkusyjne z 2011 roku) i nic nie ugrał, nie otrzymał nawet rekomendacji. Wrócił szalenie wściekły i powiedział, że to ostatnia jego trybuna, na co ja odpowiedziałam: dobra dobra, gadasz bo gadasz... Później niestety okazało się, że faktycznie to była jego ostania trybuna…
M.N.C.: Andrzej Chłopecki we wspaniały sposób potrafił zachęcać właśnie do słuchania muzyki współczesnej.
B.Ch.: Tak, robił to między innymi w książeczce wydanej w latach 80. … i ty bądź artystą. Pisał, że wystarczy mieć otwarty umysł, otwarte uszy i po prostu się nie zatrzaskiwać. To samo powiedział mi, kiedy pierwszy raz wybierałam się na Warszawską Jesień. Wcześniej nie miałam kontaktu z muzyką współczesną. Z muzyką klasyczną – owszem – należałam do Młodej filharmonii, ale na koncertach dla młodzieży bardzo rzadko prezentowano wówczas muzykę współczesną. Dzięki Andrzejowi po swojej pierwszej Warszawskiej Jesieni zanurkowałam w muzykę współczesną na tyle głęboko, że zostanę już przy niej do końca życia. Andrzej był zawsze nastawiony na współczesność, teraźniejszość, na to co się dzieje teraz, to był jego żywioł.
M.N.C.: Niespokojna, nerwowa dusza.
B.CH.: Oj był bardzo nerwowy, jeśli chodzi o muzykę. Nienawidził w niej rutyny i miernoty, dlatego miał także przeciwników. Dla wielu stanowił guru, ale wielu go nienawidziło, miało do niego pretensje. Andrzeja się albo kochało albo nienawidziło, nie było innych uczuć, nic pośrodku.
M.N.C.: Pewnie jednak więcej było tych pierwszych?
B.Ch.: Andrzej był specyficzną osobą, padło nawet takie określenie, że miał stajnię swoich kompozytorów i wiele osób zarzucało mu, że się w tej stajni zamknął. Ci kompozytorzy musieli go czymś zafascynować i to do tego stopnia, że chciał ich promować. Andrzej nie był człowiekiem który łatwo się zaprzyjaźniał, na przykład długi czas utrzymywał dystans (z wzajemnością) w stosunku do Pawła Szymańskiego, który stał się później jego bliskim przyjacielem. Wykonanie Phylakterionu Pawła Szymańskiego podczas Warszawskiej Jesieni, w trakcie której Andrzej odszedł, zostało poświęcone właśnie Jego pamięci. To był piękny gest, zresztą ta przyjaźń nadal trwa, nawet po śmierci jednego z przyjaciół.
M.N.C.: Która z działalności Andrzeja Chłopeckiego Pani zdaniem sprawiała mu najwięcej radości?
B.Ch.: Kochał uczyć studentów. Żartobliwie nazywał siebie wędrownym bakałarzem. Jeździł wykładać do Krakowa, później zaczął pracować w Akademii Muzycznej w Katowicach. Był szczęśliwy, że może spotykać studentów i z nimi rozmawiać. Lubił też pisać felietony, chociaż w pewnym momencie stwierdził, że ma dość. Gdy „Gazeta Wyborcza” rozwiązała z nim umowę, odetchnął, odpoczął.
M.N.C.: Jakie były pozamuzyczne pasje Andrzeja Chłopeckiego, chyba jednak takie miał?
B.Ch.: Lubił jeździć na nartach, czytać Umberto Eco, a także kryminały. Ubolewał, że nie ma więcej czasu na takie lektury. Frajdę sprawiała mu także szybka jazda samochodem, zwłaszcza w nocy. Musiałam być wtedy bardzo czujna, bo często się zamyślał.
M.N.C.: Czy ma Pani swoje ulubione teksty męża?
B.Ch.: Mój ulubiony felieton Andrzeja to Jej monolog, który wspaniale zinterpretował Adam Ferency, podczas koncertu wspomnieniowego. Publiczność śmiała się wówczas do łez z zabawnych i kapitalnych zdań, które Andrzej w tym tekście napisał. Przyznam, że nadal trudno mi czytać teksty Andrzeja, które przecież poznawałam zaraz po ich powstaniu. Mogę tylko ich słuchać. Brakuje go bardzo, zwłaszcza teraz, kiedy przychodzę do filharmonii na Warszawską Jesień. Za każdym razem wpatruję się w balkon, z którego zwykle relacjonował koncerty, by sprawdzić, czy już jest na swoim stanowisku….
fot. Beata Chłopecka, Andrzej Chłopecki w swojej pracowni w piwnicy domu, marzec 2009
* Pragnę serdecznie podziękować Beacie Chłopeckiej za spotkanie, otwartość i życzliwość oraz Tadeuszowi Wieleckiemu i Ewie Radziwon-Stefaniak za możliwość publikacji zdjęć Andrzeja Chłopeckiego wykonanych 2 lipca 2006 roku w Radziejowicach.
Przypisy:
[1] Z archiwum “Chłopeckianów” zabrzmiały: Appendix (1983) Pawła Szymańskiego (na flet piccolo, róg, puzon, dwie altówki, dwie wiolonczele i perkusję dla dwóch wykonawców), 3 dla 13 (1994) Pawła Mykietyna i Slapstick (1998) na orkiestrę kameralną Zbigniewa Bargielskiego. Prawykonanie miały kompozycje Tadeusza Wieleckiego (Studium gestu III na klarnet, puzon, fortepian, wiolonczelę i kontrabas) i Krzysztofa Knittla (Sonata da camera No. 8). Specjalne fanfary na otwarcie i zakończenie tego wyjątkowego benefisu napisali Stanisław Krupowicz (Fanfary dla ACh na orkiestrę kameralną) i Aleksander Lasoń (Fanfary “50” na zespół instrumentów dętych i perkusję).
[2] Koncert prezentujący Meta mszę odbył się 23 września 1996 roku w kościele Św. Katarzyny w Krakowie. Jego częścią była Msza elektroniczna Bogusława Schaeffera oraz następujące utwory: Alleluja, Gloria, Credo Mikołaja z Radomia; Missa super “O gloriosa Domina” Marcina Mielczewskiego; Cztery utwory liturgiczne Pawła Szymańskiego; Agnus Dei Krzysztofa Pendereckiego oraz śpiewy chorału gregoriańskiego i improwizacje organowe Juliana Gembalskiego.
————
Jedyne takie studia podyplomowe w Polsce. Więcej czytaj TUTAJ