Jest rok 1982 – umiera wybitny polski instrumentalista Andrzej Czajkowski. W testamencie, oprócz oczywistego podziału majątku, określa jasno przeznaczenie swoich szczątków doczesnych. Według dokumentu, do ostatniej woli kompozytora należy przekazanie jego czaszki Royal Shakespeare Company z zaznaczeniem, że ma być używana jako rekwizyt w inscenizacjach szekspirowskiego Hamleta.
Już nigdy nie dowiemy się, czy decyzja kompozytora miała głębsze znaczenie. Może po prostu był to gest wyrażający dobitne uznanie dla grupy aktorskiej, którą za życia bardzo cenił. Bardzo możliwe więc, że był to ostatni ukłon w stronę teatru. Czy jednak postać Andrzeja Czajkowskiego, którego życie pełne było zawodowych wzlotów i upadków w życiu prywatnym, nie przypomina tych kreślonych ręką wybitnych dramaturgów? Czy można uważać go za tragicznego bohatera, który postawiony w sytuacji bez wyjścia zmuszony jest do zaakceptowania swojego losu?
Andrzej Czajkowski (wł. Robert Krauthammer; André Tchaikowsky) urodził się w 1935 roku w Warszawie. Na jego wyjątkową wrażliwość muzyczną zwracały już uwagę przedszkolanki z Warszawskiego Getta, gdzie razem z rodziną przyszło mu spędzić pierwsze lata II wojny światowej. Chłopiec, którego przygoda z fortepianem zaczęła się jeszcze przed wojną od nauki z matką, posiadał predyspozycje słuchowe i interpretacyjne wykraczające znacznie ponad jego wiek. Słuchałem, kiedy uczył się nowych utworów. Pamiętam, jak puściłem mu nagranie “Ronda A-dur na fortepian i orkiestrę” Mozarta. Wysłuchawszy, usiadł do fortepianu i zagrał całość uwzględniając ustępy tutti. Miał wspaniałą pamięć[1], wspominał po latach pianista Peter Feuchtwanger.
Powróciwszy do nauki tuż po zakończeniu wojny, Czajkowski szlifował swój talent najpierw u Emmy Altberg (uczennicy Wandy Landowskiej), a następnie, jako piętnastolatek, w najwyższej klasie profesora Lazara Lévy’ego w Paryżu. Od samego początku otaczały go wielkie nazwiska – od 1950 roku pobierał nauki m.in. od Stanisława Szpinalskiego (fortepian) i Kazimierza Sikorskiego (kompozycja). Nastoletniemu wówczas chłopcu już wtedy wróżono ogromną karierę.
Udział w międzynarodowych konkursach pianistycznych (V Międzynarodowy Konkurs Chopinowski w Warszawie, Konkurs Muzyczny im. Królowej Elżbiety w Brukseli) zapewnił mu uznanie i protekcję wybitnych postaci światowej pianistyki, m.in. Artura Rubinsteina czy Stefana Askenasego. To właśnie Rubinsteinowi zawdzięczamy słynne zdanie, wypowiedziane pod wpływem występu dwudziestoletniego wtedy Czajkowskiego w Brukseli: Jest jednym z najwybitniejszych pianistów swojej generacji, a nawet kimś więcej – to cudowny muzyk[2]. To właśnie ten sukces, równorzędny wówczas największemu europejskiemu wyróżnieniu, otworzył Czajkowskiemu drzwi do międzynarodowego zawodowego spełnienia.
“Uzachodniony” Tchaykowsky wydawał się być ideałem koncertowego pianisty. Recenzenci w większości rozpływali się nie tylko nad jego możliwościami, ale także nad wyjątkowo inteligentnie zaplanowanym repertuarem, poczuciem humoru i sceniczną charyzmą. Już wtedy jednak, będąc u szczytu kariery solowej, pianista nie ukrywał niechęci do jednego z nieodłącznych elementów gwiazdorstwa – spotkań towarzyskich. Ze wspomnień jego współpracowników dowiadujemy się, jak z premedytacją nie przychodził na te zaplanowane przez managera, był zdawkowy i złośliwy, zamykał się w sobie.
Apogeum osiągnął, paradoksalnie, w 1958 roku – w najbogatszym w sukcesy momencie kariery. Uczestnicząc w którymś z kolei bankiecie poproszony o wypowiedź, odparł:
Nie jestem kimś, kto grzecznie przemawia na przyjęciach. Prawdę mówiąc nie jestem nawet kimś, kto na takie przyjęcia chodzi – nienawidzę ich. Nie chciałem tu być. Wydaje mi się, że tutaj nie pasuję – kiedy jestem poddenerwowany, dostaję krwotoku z nosa i czuję właśnie, że taki krwotok się zbliża. […] Naprawdę nie chcecie, żebym tu był. Jestem komunistą, jem rękami, nie myję się, jestem Żydem, dłubię w nosie, wierzę w równość pomiędzy czarnymi i białymi, i w końcu – jestem homoseksualistą[3].
Nic dodać, nic ująć – żaden ideał.
Ta i podobne wypowiedzi wywołały lawinę pytań. Środowisko artystyczne Ameryki zastanawiało się, czy poręczany przez Rubinsteina młody geniusz nie jest czasem zwyczajnym szaleńcem. Znajomych martwiły jego skłonności do depresji. Wydawał się być człowiekiem stale żyjącym w niezgodzie ze sobą. Można by wyliczać przykłady, w których jego niepoukładane życie prywatne zdawało się zgubnie wpływać na zawodowe spełnienie. Artysta, zmęczony miłosnymi niepowodzeniami (potęgowanymi jednoczesnym pragnieniem i niechęcią do kobiet), coraz mniej przykładał się do wykonywanego programu. Stopniowo stawał się zgorzkniałym samotnikiem:
To nie praca mnie tak męczy, ale ludzie: praca pobudza czasem więcej energii niż pochłania, a w rozmowach z potocznymi znajomymi cała energia się jakoś rozprasza i później dość długo nie można się znów skupić[4], pisał w 1981 w liście do Haliny Janowskiej. Oliwy do ognia dolewały nieuporządkowane stosunki z ojcem i przyklejona mu przez prasę etykietka dziecka getta – jak sam żartował, czuł się i był postrzegany jako Anna Frank fortepianu.
Po raz drugi już zmieniając nazwisko, nazywał siebie człowiekiem bez korzeni, artystą bez kraju. Stopniowo tracił także poczucie własnej wartości – spędzał godziny w studio nagraniowym tylko po to, by po przesłuchaniu materiału nie dopuścić do jego publikacji. Stał się trudnym, niezdolnym do współpracy człowiekiem. Manager Hurok, Rubinstein i pianiści amerykańscy, uprzednio stojący za nim murem, przestali publicznie udzielać się w jego sprawie. Zarówno dyrygenci czołowych światowych orkiestr, jak i szefostwo RCA Victor nie byli skorzy do znoszenia humorów pianisty.
Wydawało się, że spełnienie znajdzie w końcu w komponowaniu. Przezwyciężywszy niską samoocenę (już w latach 50, będąc członkiem Związku Kompozytorów Polskich, polecił zniszczyć karton pełen młodzieńczych prac) rozpoczął realizację kilku projektów. Nie chcąc rezygnować z marzeń o tworzeniu i tym samym pozostając w sytuacji bez wyjścia, zaniedbywał codzienne ćwiczenia. Nigdy nie umiałem połączyć pracy w tych obu dziedzinach[5], pisał rok przed śmiercią. I chociaż wciąż mógł liczyć na entuzjazm publiczności, recenzje koncertów były coraz słabsze. Ta wieloletnia działalność na dwóch frontach przyniosła mu więc przeciętne wyniki na polu pianistyki.
Pianista Peter Feuchtwanger wspominał: On chciał komponować, chciał czytać… nigdy nie chciał tylko siedzieć i ćwiczyć[6]. Znając historię Andrzeja chciałoby się dodać, że najprawdopodobniej nie chciał też być główną gwiazdą w teatrze jednego aktora. Czy właśnie w tej frustracji początek znalazły setki jego dzieł, razem z Koncertami Fortepianowymi, Kwartetami Smyczkowymi i niedokończonym Kupcem Weneckim na czele?
Moje życie tylko wtedy nabiera znaczenia, kiedy komponuję[7], pisał. Wydawało się więc, że kompozytor w końcu odnalazł to, czego szukał… Jak to jednak w tragedii bywa, główny bohater nie wygrał najważniejszej bitwy. W walce z rakiem nie poddawał się jednak – Przez cały czas w szpitalu komponował 2 godziny dziennie. […] Do orkiestracji opery zostały mu 4 strony. Jeszcze ostatniego dnia wstał, by dokończyć instrumentację, ale nie mógł już pracować”[8]. Kurtyna.
Był jednym z tych artystów, których gubi własny geniusz. Przyzwyczailiśmy się już, że taki obrót spraw jest domeną rockmenów – nie zapominajmy jednak, że Czajkowski był nastoletnim fenomenem, któremu z wielu powodów przyszło dorosnąć przedwcześnie. Tonął w teraźniejszości, szukając ucieczki od trudnej i niezrozumiałej dla niego przeszłości. Tak jak bohater dramatu, oscylując między depresją a spełnieniem, nie mógł wybrać odpowiedniej dla siebie drogi. Gdy w końcu przyszło mu na nią trafić, było za późno.
Gdybyś był naprawdę pełen wiary w siebie i dobrze do własnej osoby usposobiony, nie widziałbyś świata w krzywym zwierciadle zadawanych i doznawanych krzywd i upokorzeń. A taka postawa przeszkadza Ci we wszystkim: w relacjach z ludźmi, w miłości i nawet w graniu. Nie przeszkadza ci tylko w jednym – w Twojej twórczości”[9], czytamy w jednym z setek listów Haliny Janowskiej do Andrzeja Czajkowskiego.
Janowska miała rację. Nagrania Czajkowskiego, chociaż dostępne na całym świecie, nie dorównują popularnością jego kompozycjom, określanym przez światowych muzykologów mianem idiomu wschodniej muzyki. Niezmiennym zainteresowaniem cieszą się audycje Tchaikowsky Plays Tchaikowsky, transmitowane przez BBC Radio od 1968 roku. Koncerty i kwartety odkrywane są przez kolejne pokolenia pianistów, do których przemawiają niewymuszoną, ponadczasową afektywnością.
Jak więc najlepiej odnieść się do spuścizny kompozytora? Bez wątpienia jest tak jak w 1956r., kiedy po trwającym godzinę recitalu żartobliwie wykonał całe Wariacje Goldbergowskie Johanna Sebastiana Bacha. Nic więc dziwnego, że nie mogę się doliczyć ostatniego aktu tego dramatu – prawie 30 lat po śmierci, Andrzej Czajkowski znowu to robi. Słyszymy bis.
————————————–
[1] Ferré D.A., The Other Tchaikowsky – A Biographical Sketch of André Tchaikowsky; opublikowane na str. internetowej www.andretchaikowsky.com w języku angielskim.
[2] Ferré D.A., op.cit.
[3] Ferré D.A., op.cit.
[4] Janowska A.H., … mój diabeł stróż, Listy Andrzeja Czajkowskiego i Haliny Janowskiej, Kraków, s. 326.
[5] Janowska A.H, op.cit., s. 323.
[6] Ferré D.A., op.cit.
[7] Janowska A.H., op.cit., s. 339
[8] Janowska A.H., op.cit., s. 352.
[9] Janowska A.H., op.cit., s. 233.