O początkach festiwalu Nostalgia, o żelaznej i aksamitnej kurtynie, o wyjazdach i powrotach do małych ojczyzn, o wspólnym przeżywaniu muzyki i o wspólnym stole z Michałem Merczyńskim, dyrektorem festiwalu Nostalgia rozmawia Ewa Schreiber.
Ewa Schreiber: Jakie były pierwotnie idee Nostalgii? Jakie sensy miał dla Pana ten tytuł na początku istnienia festiwalu i teraz?
M.M.: Nostalgii od początku przyświecały dwie idee. Po pierwsze, inspirował nas fenomen wytwórni ECM Records Manfreda Eichera. Nie przesadzę, gdy powiem, że udało mu się osiągnąć światowy sukces. Pokazał światu pewien rodzaj estetyki muzycznej w różnych obszarach, poczynając od jazzu, a potem wprowadzając na rynek Nową Serię [ECM New Series], poświęconą współczesnej klasyce oraz muzyce aktualnej, powstającej teraz. Wszystkie nagrania obracają się w kręgu rozpoznawalnej, bardzo charakterystycznej estetyki Manfreda Eichera i sam mocno się z tą estetyką identyfikuję. Miałem też okazję wielokrotnie współpracować z Manfredem: pierwszy raz w Łodzi, dwanaście lat temu, przy okazji koncertów Gii Kanczelego, które prezentujemy w tym roku na Nostalgii. Wybrałem formułę festiwalową, a więc cykliczną, bo taki jest dzisiejszy świat. Publiczność lubi festiwale, a ja lubię je kreować. Chciałem też pokazać pewien rodzaj estetyki muzycznej pozostający w kontrze do tego, co oferuje Malta. Malta to około trzystu wydarzeń w ciągu tygodnia czy dziesięciu dni. Nostalgia trwa dwa, co najwyżej trzy dni i można na niej usłyszeć kilka bardzo precyzyjnie dobranych koncertów. Tam mamy nadmiar, tu – nawet pewien niedosyt. Płyta Tarkovsky Quartet [François Couturier, Nostalghia – Song for Tarkovsky, przy red.], wydana rok przed pierwszą edycją Nostalgii okazała się bezpośrednim impulsem. Sprawiła, że ostatecznie nie nazwaliśmy tego wydarzenia Festiwalem ECM, bo taka nazwa mogłaby nas ograniczać, nawet jeśli w praktyce 90% propozycji programowych pochodziło właśnie z kręgu płyt tej wytwórni. Pomyślałem, że tytuł Nostalgia sprawdzi się ze względu na porę roku, ze względu na jakiś rodzaj nostalgii, którą chcemy ukazać, a jednocześnie będzie nawiązywał do genialnego filmu Andrieja Tarkowskiego, prezentowanego w czasie festiwalu kilka razy.
Taka była pierwsza idea. Druga myśl wynikała z tego, że festiwal powstał kilka lat po oddaniu do użytku Auli Nova, nowej sali koncertowej Akademii Muzycznej w Poznaniu. Chciałem oprzeć ten festiwal w dużej mierze na relacjach z Akademią, przede wszystkim z młodymi kompozytorami. Bo skoro do Poznania przyjeżdżają Eleni Karaindrou, Gia Kanczeli, Valentin Silvestrov czy Tigran Mansurian, to są to przecież kompozytorki i kompozytorzy rozpoznawalni na całym świecie. Wszyscy byli bardzo chętni – niezależnie od tego, że po prostu są z nami i że gramy ich muzykę – by poprowadzić jakiś kurs mistrzowski, wygłosić wykład czy prezentację. Ale nie udało się to. A właściwie udało się tylko raz, z dużymi oporami. Wydawało mi się, że dialog twórców stąd z twórcami spoza Polski będzie czymś bardzo cennym, ale ten pomysł nie zyskał rezonansu ze strony Akademii. Mówię o tym po raz pierwszy publicznie, bo w moim przekonaniu wspólnie coś straciliśmy. I chciałbym w tym miejscu zaapelować do Pani Rektor, Haliny Lorkowskiej, mojej serdecznej znajomej jeszcze z czasów Pro Sinfoniki, bo może warto usiąść i jeszcze raz o tym porozmawiać. Może warto byłoby społeczność akademicką młodych twórców, kompozytorów i nie tylko, przyciągnąć do festiwalu, który wciąż ma wielki potencjał i który może stać się przestrzenią dialogu.
Co roku przyjeżdżają do nas także polscy twórcy, którzy mają istotny udział w festiwalu. Jest wśród nich Marcin Masecki, który w kilku odsłonach Nostalgii pokazywał swoje nowe projekty. To było miejsce jego poligonu, jego premier. Przypomnę tylko wykonanie Kunst der Fuge, bardzo kontrowersyjne dla wielu muzykologów i słuchaczy, czy interpretacje muzyki Gurdżijewa w duecie z Pianohooliganem, Piotrem Orzechowskim. Przykłady mógłbym mnożyć, odwiedzała nas Anja Lechner i sam Manfred Eicher. Wszyscy bardzo się zaprzyjaźniliśmy…
E.S.: Nostalgia to – między innymi – festiwal muzyki współczesnej, wpisanej także w szeroki kontekst filmowy. Jaka jest Pana zdaniem recepta na przyciągnięcie ludzi do muzyki współczesnej? Do kogo adresowane są wydarzenia Nostalgii?
M.M.: Adresowałem i nadal adresuję Nostalgię do szerokiego grona odbiorców. To nie są tylko słuchacze „Poznańskiej Wiosny Muzycznej”, prowadzonej dziś z tak dużym powodzeniem przez nową generację. Ani bywalcy „Warszawskiej Jesieni”, „Sacrum Profanum” czy wrocławskiej „Musica Polonica Nova” i „Musica Electronica Nova”. Nostalgia kierowana jest do bardzo eklektycznej publiczności. Powiedzmy wprost, że muzyka, którą prezentujemy, nie boi się tonalności. Ktoś, kto osłuchał się w repertuarze współczesnym i śledzi wszystkie obecne w nim trendy, dobrze wie, że tonalność straciła wiodącą rolę już sto dwadzieścia lat temu, ale nadal powraca w różnych sytuacjach. Ten rodzaj muzyki może mieć ogromną siłę, a nawet awangardowość, która wcale nie musi iść w parze z atonalnością. Tej muzyki dobrze się słucha. Nasz odbiorca, który być może nie jest pasjonatem muzyki współczesnej, może się spotkać z twórczością znakomitą pod względem kompozytorskim i bardzo często także wykonawczym. To coś, co po prostu przyciąga melomanów. Zależy mi na tym, aby osoby nie będąc bywalcami filharmonii, przyszły na Nostalgię. Być może potem na własną rękę poszukają innych obszarów.
E.S.: Jaką rolę pełnią podczas festiwalu miejsca koncertowe? Jaka jest specyfika Poznania pod tym względem?
M.M: Podczas Nostalgii staramy się dbać o klimat, choć to nie on o wszystkim decyduje. Dobieramy miejsca adekwatne do repertuaru. Przez kilka lat współpracowaliśmy z dominikanami. To w ich kościele zabrzmiał Kanon Pokajenen Arvo Pärta, czy Psalms of Repentance Alfreda Schnittkego. Okazało się, że było to idealne miejsce dla tej muzyki. Od lat jesteśmy też związani z jezuitami, we wnętrzu ich kościoła prezentujemy nie tylko utwory, które mają jakiś rezonans religijny. Bardzo często zdarza się on wprawdzie w naszym repertuarze, ale nawet gdy go nie ma, kontemplacja, skupienie i energia tej przestrzeni służą wykonywanej muzyce i naszemu odbiorcy. Fara też była miejscem, w którym odbyły się koncerty z muzyką Arvo Pärta, Te wnętrza tworzą znakomite konteksty, ale czasem myślę o innych przestrzeniach Poznania dla festiwalu. Być może w przyszłym roku Państwa zaskoczymy…
Dbamy o to, aby Nostalgia była atrakcyjna dla publiczności także pod innym względem. Z założenia nie sprzedajemy biletów. Rozdajemy darmowe wejściówki i ogranicza nas tylko ilość miejsc w świątyniach lub w salach, w których koncertujemy. Otrzymujemy wsparcie Miasta Poznania i Urzędu Marszałkowskiego. Niestety, od 2015 roku nie wspiera nas Ministerstwo Kultury, ale nie będę tego szerzej komentował. Korzystamy z niewielkiego wsparcia sponsorów komercyjnych, takich jak chociażby firma Ciech. W tym roku, co mnie szczególnie cieszy, wspiera nas Adam Nowak, mój długoletni przyjaciel, słynny poznański piekarz i mecenas życia muzycznego. Dzięki niemu możemy wszystkich widzów i muzyków zaprosić na wspólne posiłki.
E.S.: Wspomniał Pan o atmosferze wnętrz koncertowych, a nawet o wspólnych posiłkach. Dlaczego te sprawy są na Nostalgii tak ważne?
M.M.: Dziś wszystko jest dostępne, wszystko jest w naszym zasięgu. Wystarczy wejść na Spotify lub na któryś z portali udostępniających muzykę za kilkanaście złotych miesięcznie. Tam znajdziemy wszystko, nawet najnowszą płyta Keitha Jarretta wydaną przez ECM i nagraną podczas koncertu w La Fenice z Wenecji, która nie dotarła jeszcze do poznańskiego Empiku. Odsłuchałem ją właśnie na Spotify. Mimo to Nostalgia – i w tym roku damy tego szczególny dowód – jest nie tylko wydarzeniem artystycznym, ale też wspólnym przeżyciem. Nie chcę tworzyć żadnych teorii, nie mówiąc już o wyimaginowanej wspólnocie. A jednak myślę, że wspólnota uczestników koncertu, czy jakiegokolwiek innego wydarzenia artystycznego, jest po prostu faktem. Ludziom czasem przechodzą ciarki po plecach i czuje się to na sali. Bardzo często zdarza mi się to na koncertach Nostalgii. Pomyślałem, że właśnie w tym roku spełnię marzenie, które nosiłem w sobie od czasu, gdy poznałem cykl modlitw Kanczelego. To nie są utwory religijne sensu stricto, ani tym bardziej utwory liturgiczne. Chodzi raczej o pewną sferę ducha, o stan, do którego Kanczeli się odwołuje. A jednak zatytułował swoje kompozycje Modlitwa poranna (Morning Prayers), południowa (Midday Prayers), wieczorna (Evening Prayers) i nocna (Midnight Prayers). Zawsze marzyłem, by o tych porach usłyszeć je w świątyni… akurat w tym przypadku rzymskokatolickiej, choć w Łodzi Modlitwy były grane w protestanckim kościele. Chciałem spróbować zachować ten rytm, namówić uczestników festiwalu, by wstali w sobotę rano i poszli na pierwszy koncert już na ósmą. Pomyślałem, że uda się to tylko wtedy, gdy zapewnimy im jeszcze pełniejsze doświadczenie. Cykl nazywa się Życie bez Bożego Narodzenia, ale sam na potrzeby festiwalu mówię o nim po prostu Dzień bez komórki. Bo jesteśmy niewolnikami ekranów, które widzimy wszędzie i które zawsze są w zasięgu ręki. Dobrze jest czasem w całości i bardzo świadomie poddać się innemu biegowi wydarzeń. Zależało mi na tym, by zaproponować muzykom, wykonawcom i kompozytorom jeden dzień, który będzie dla nich doświadczeniem wspólnoty. Dzięki wspaniałemu usytuowaniu Kościoła i Galerii u Jezuitów (to miejsce ma ogromną tradycję i pamiętam je jeszcze z późnych lat 80.) uda się nam osiągnąć jedność miejsca i akcji. Proszę sobie wyobrazić, że najpierw idziemy na koncert, a potem wszystkich zapraszamy na owsiankę, wszystkich! Widzów, uczestników, muzyków… Potem jedni pójdą do kościoła na próby, a my zostaniemy w Galerii słuchając muzyki w słuchawkach. Przed południem odbędzie się jeszcze jedno ważne spotkanie dwóch duchownych: Tomasza Dostatniego, dominikanina, poznaniaka i Wacława Oszajcy, jezuity, który rezydował w tym kościele jako duszpasterz środowisk twórczych w latach 90. Dla niego będzie to rodzaj powrotu do Poznania. Bardzo mi zależało, by się na to zgodził. Poza tym dominikanin spotka się z jezuitą w kościele, który teraz jest kościołem jezuitów, a kiedyś należał do dominikanów. Wszystko się tutaj wspaniale komponuje. W południe znowu wracamy do kościoła, ale wciąż pozostajemy na terenie „klasztoru”. Staramy się nawet, by można było przejść przez dziedziniec i w ogóle nie wychodzić na ulicę. Jeśli ktoś nie chce wychodzić, może spędzić tam nawet cały dzień. Cały boży dzień i prawie pół nocy. Czeka nas jeszcze wspólna zupa pomidorowa (dania będą jarskie), spotkanie z Kanczelim i film Mariusza Grzegorzka o kompozytorze, a potem fragment wspaniałego projektu Biblia Krzysztofa Czeczota. Po Modlitwie wieczornej i po wspólnej kolacji pokażemy film Emigranci syryjskiego reżysera, Mohamada Abdulaziza. Ten film opowiada o sytuacji dwóch Syryjczyków, lądujących w Brukseli na dzień czy dwa przed Bożym Narodzeniem. Prowokuje do dyskusji o sytuacji emigranta w sensie dosłownym, ale też kulturowym, duchowym, religijnym. Na koniec czeka nas Modlitwa nocna o 23.00. Jednym słowem, gdy przyjdziecie Państwo o 8.00 do kościoła, zadbamy o Was, zapewnimy strawę duchową, cielesną i w całości wypełnimy Wam czas. Tego typu doświadczenia jeszcze tu nie mieliśmy.
E.S.: A czy sam miał Pan wcześniej podobne doświadczenia?
M.M.: Tak. Ostatnio przeżyłem wspaniałą rzecz, jaką był koncert z muzyką Maxa Richtera Sleep. Ten koncert zawsze zaczyna się o północy i trwa do ósmej rano. Do dyspozycji słuchaczy jest trzysta miejsc sypialnych, legowisk. Można słuchać muzyki, można położyć się spać, albo w ogóle się nie kłaść czy też w ogóle nie wstawać. Można robić wszystko, co się chce, a muzyka grana jest przez osiem godzin bez przerwy. Odbyło się to po raz pierwszy w świątyni, w Katedrze w Antwerpii. Wokół nas wisiały obrazy Rubensa i inne dzieła sztuki, których znajdziemy w tym wnętrzu mnóstwo. A do tego Max Richter i Sleep. Sam też spałem, nawet kilka godzin, ale gdy się budziłem, za każdym razem widziałem nad sobą wspaniałe sklepienie gotyckie i Rubensa w oddali. Przerzucałem się na drugi bok, a w tle brzmiała muzyka Richtera. Po piątej wstałem, trochę pospacerowałem, a potem już tylko chodziłem lub siedziałem. To było coś wspaniałego i myślę, że takie wejście w inny rytm uświadamia, że sztuka jest dla nas najważniejsza. Podporządkowujemy nasz dzień rytmowi koncertu. Sami mówimy sobie, że chcemy inaczej, świadomie i konsekwentnie, przeżyć ten czas. Wyłączam wtedy komórkę, bo chcę być idealnym widzem i staję się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. To dla mnie fenomen, że można, w takiej pracy jak moja, realizować swoje pomysły i być szczęśliwym, gdy się w nich uczestniczy.
E.S.: W repertuarze Nostalgii duże znaczenie mają kompozytorzy ze Wschodu, ich doświadczenie historyczne, religijne lub szerzej, egzystencjalne. Co my, jako ludzie często nakierowani na Zachód, możemy zaczerpnąć z tego typu doświadczeń?
M.M.: Muszę przywołać drugiego, niestety nieżyjącego już patrona festiwalu Nostalgia, Andrzeja Chłopeckiego. W latach 80. Andrzej organizował cykl Aksamitna Kurtyna, którego pierwsze edycje odbyły się u Państwa Pendereckich w Lusławicach. Aksamitna kurtyna, w przeciwieństwie do żelaznej, pozwalała na przepływ informacji i idei. Andrzej zapraszał wtedy muzyków ze Wschodu. Często były to nazwiska, które dziś pojawiają się na Nostalgii. Ci ludzie przyjeżdżali do Polski i trafiali do sfery wolności, bo jednak były to trochę inne czasy. Mieliśmy „Warszawską Jesień”, całą tradycję otwartej przestrzeni dla twórców i kompozytorów. Zorganizowaliśmy z Andrzejem Aksamitną Kurtynę także we Lwowie w 2006 roku. Mówię o tym, bo to Andrzej Chłopecki był pierwszą osobą w Polsce, która zapraszała do nas ludzi ze Wschodu jeszcze w czasach głębokiej komuny. To było ważne i miało swoją siłę, nawet w przypadku kameralnych spotkań w Lusławicach. Nie było tam przecież żadnej rozbudowanej orkiestry, wykonywano tylko utwory kameralne, ale miało to ogromne znaczenie. Ciekawe wydaje mi się też doświadczenie twórców, którzy opuścili swoje rodzinne kraje, a później do nich powrócili. Przytoczę tylko dwa sztandarowe nazwiska. Arvo Pärt wyjechał do Niemiec i znaczną część życia spędził na emigracji. Ale po 2000 roku wrócił do Estonii. Byłem tam i oglądałem miejsce, w którym Pärt ma swoją Fundację i dwa domy. Stworzył takie swoiste muzeum swojej twórczości. Druga postać to Gia Kanczeli. Wyjechał do Berlina, potem do Belgii, ale obecnie połowę roku spędza w Gruzji. Pärt wrócił do Estonii na dobre i pod Tallinnem buduje w lesie wieżę, która ma być jego miejscem i pomnikiem. Wieża miała być gotowa już w tym roku, bo Estonia świętuje stulecie niepodległości podobnie jak my. Nie udało się to na razie z powodów inwestycyjnych. W Polsce Krzysztof Penderecki też wystawił sobie najwspanialszy pomnik, za który będziemy go chwalić do końca naszych dni. Europejskie Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach to genialne miejsce. To prawdziwy pomnik, który zbudował go właśnie Krzysztof Penderecki – z pieniędzy Unii, ale także swoich prywatnych funduszy, gdy zdecydował się na kupno tego gruntu. Pärt zrobił podobnie. Założył Fundację, ale skorzystał później z pomocy państwa, by wybudować wieżę.
Europejskie Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach, fot. Ewa Schreiber
To pewien kapitał, który mamy, niezależnie od tego, czy żyjemy na Wschodzie czy Zachodzie. Każdy z nas ma swój kapitał, swoje DNA, które budował w jakiejś małej ojczyźnie. Sam lubię jeździć do mojego miasteczka, do Książa, położonego sześćdziesiąt kilometrów stąd. Nie jestem w tym miejscu, ale każdy wyjazd wywołuje poczucie nostalgii przemieszanej z radością, że to miasto żyje, że sprawy toczą się tam lepiej lub gorzej. Widzę wady tego miejsca, ale dostrzegam też jego urok. Twórcy, którzy, podobnie jak Kanczeli, żyli w czasach niemożliwego Bożego Narodzenia – w sensie dosłownym, czyli w Związku Radzieckim – starali się w swoim świecie twórczym aranżować sytuacje, które nie były im dane w codzienności. Arvo Pärt sam mówi o sobie, że nie jest zbyt religijny, ale gdy pisze Kanon Pokajanen i nawiązuje do cerkiewnej muzyki rosyjskiej, kultywuje pamięć. Podobnie jest z jednym z najwspanialszych chóralnych utworów Alfreda Schnittkego, Psalms of Repentance. To są wyspy, które w tamtym okresie pozwalały zamienić kurtynę żelazną w aksamitną. Taką, która jednak przepuszczała wszystko poza ten zamknięty, jak mogłoby się wydawać, krąg. Myślę, że taka jest rola twórcy wychodzącego poza paradygmat zwykłego doświadczenia nas wszystkich. Wiem, że ci kompozytorzy mają specyficzną duchowość wynikającą z życia w opresji. Sofia Gubajdulina, Valentin Silvestrov czy Tigran Mansurian pielęgnują myśli o ojczyźnie, albo na jakiś czas opuszczonej, albo zapomnianej, albo takiej, w której wreszcie udało się odzyskać wolność, nawet jeśli nie jest ona doskonała (spójrzmy na Ukrainę czy nawet na Gruzję…). Ta myśl nie musi być wyrażona wprost, ale raczej poprzez rezonans w tytule, przez użycie pewnych muzycznych odniesień, cytatów, czy odwołanie do osobistego doświadczenia, jak to było w przypadku Requiem Silvestrova. Jest w tym jakiś rodzaj „chwytania za serce”, nawet ckliwości. Nie powinniśmy jej ulegać w sposób bezrefleksyjny. Im bardziej jesteśmy świadomi, w jaki sposób i w jakim kontekście ta twórczość powstawała, tym lepiej. I dlatego staramy się o tym pisać, opowiadać. Myślę, że jest to cenne i ważne.
E.S.: W jaki sposób Gia Kanczeli tłumaczy tytuł Życie bez Bożego Narodzenia i jak sam Pan go rozumie w kontekście festiwalu?
M.M.: Nie zapomnę wizyty u ojców jezuitów, gdy przyszliśmy do nich i powiedzieliśmy, że w tym roku wykonamy Życie bez Bożego Narodzenia. Padł na nich blady strach, nie wiedzieli, z czym przychodzą do nich heretycy z Malty (śmiech). A jest wręcz przeciwnie, bo chodzi nam o pokazanie stanu ducha i pustki, jakiej człowiek doświadcza bez czasu świąt, nie tylko w sensie rzymskokatolickim, chrześcijańskim, ale też w sensie pewnej wartości, której możemy być pozbawieni przez system, totalitaryzm, jaki panował w świecie Kanczelego. Ważny jest ten rodzaj oczekiwania i potrzeby innego stanu ducha. W swoisty sposób rezonuje to z naszym hasłem maltańskim, „Skoku w wiarę”. Nasi kuratorzy, trójka twórców z kolektywu artystycznego Needcompany (Grace Ellen Barkey, Jan Lauwers i Maarten Seghers) mówili, że skok w wiarę, to również skok artystów w nieznane, poszukiwanie formy dzieła sztuki, niezależnie od tego, czy będzie to film, książka, wiersz, obraz, koncert, spektakl czy taniec. Każdy artysta musi mieć w sobie siłę i wiarę, by wykonać skok. Musi mieć wewnętrzny imperatyw, który pozwoli stworzyć dzieło i nie zwątpić w nie. A jednocześnie jest to skok w nieznane, bo choć sam skok jest wspaniały, dynamiczny, to nigdy nie wiemy, gdzie wylądujemy.
E.S.: Czym kierujecie się Państwo przy wyborze wykonawców? Bo na pewno liczy się nie tylko poziom artystyczny…
M.M.: W tych sprawach ważne są dla nas różne czynniki. Uważam, że ktoś musi zostać liderem i namówić muzyków na pewien rodzaj przygody. Gdy po raz pierwszy wykonywaliśmy w Poznaniu muzykę Arvo Pärta, powstał film Mariusza Grzegorzka na temat kompozytora, a Marcin Sompoliński wystąpił wtedy ze swoją orkiestrą. W tamtych latach pracował głównie z muzykami z Liceum Muzycznego i Akademii Muzycznej. Teraz też zbiera Orkiestrę Collegium F i szuka kogoś, kto będzie dla niego dobrym partnerem, kto udźwignie jego propozycje repertuarowe. Gdy Marcin usłyszał o pomyśle wykonania modlitw Kanczelego rano, w południe i wieczorem, natychmiast postanowił się w to zaangażować. Dobrał solistów i jako dyrygent Orkiestry Collegium F po prostu złożył to wszystko w jedną całość. Bez niego nasz plan nie mógłby się powieść. Powiem więcej, Marcin ma już doświadczenie z muzyką Kanczelego, bo kilka lat temu poprowadził w Poznaniu właśnie koncert z jego utworami. Oprócz tego mamy pewien krąg twórców, z którymi dobrze się dogadujemy. Jest wśród nich Marcin Masecki, Bartek Wąsik czy Basia Kinga Majewska. Premiera płyty duetu Bardo w ubiegłym roku odbyła się podczas Nostalgii. W tym roku, o czym jeszcze nie zdążyłem wspomnieć, zobaczymy premierę płyty, będącą jedną z głównych atrakcji festiwalu. To płyta z polskimi kolędami Taratil ‘id al-milad wykonanymi w przekładzie na arabski dialekt z okolic Aleppo. Marcin Masecki w swojej aranżacji zmienił tryb polskich kolęd z dur na moll i odwrotnie, a Basia zaśpiewa je wszystkie po arabsku. To przekroczenie granic kulturowych będzie niebywałe. Na Nostalgię wraca po raz kolejny Pianohooligan czyli Piotr Orzechowski. Pochwalę się też, że płyta Basi i Marcina to owoc ich pierwszej wspólnej pracy, a Fundacja Malta jest współwydawcą tego nagrania razem z wydawnictwem Bołt Records.
Szukamy twórców, z którymi dobrze się nam rozmawia i którzy mają do nas zaufanie. Tworzymy pewną grupę dobrego rezonansu. To sprawia, że artyści, których zapraszamy, chcą do nas wracać, a Nostalgia często jest miejscem premier ich nowych projektów. Tak było z Pawłem Mykietyn, z twórcami z kręgu ECM czy z Johnem Potterem z Hilliard Ensemble. Przez kilka lat ważnym partnerem była dla nas (i wierzę, że nadal będzie) Orkiestra Kameralna L’autunno pod batutą Adama Banaszaka. Adam będzie miał na pewno swój duży udział podczas jubileuszowej edycji Malty za dwa lata, ale na razie nie będę o tym szerzej mówił.
E.S.: Na ile ważne jest podczas Nostalgii mówienie i dyskutowanie o muzyce? Festiwalowi co roku towarzyszy dopracowana książka programowa, od lat odbywają się też warsztaty krytyki muzycznej z Fundacją MEAKULTURA.
M.M.: W tym roku mamy piękny program ze wspaniałymi tekstami, które sami czytamy już od jakiegoś czasu. Myślę, że będzie to dla naszych odbiorców dodatkowy i bardzo cenny przewodnik. Przekaz słowny jest dla nas bardzo ważny, bo z propozycją festiwalową docieramy z jednej strony do osób, które są bardzo wyedukowane muzycznie i mają wiele doświadczeń, ale też do tych, które niekoniecznie wykupiły abonament w filharmonii na rok z góry, choć mają do nas pewien rodzaj zaufania. Wiedzą, że mogą tu znaleźć muzykę, która zapadnie im w serce i umysł. Chcemy, by tacy ludzie dowiedzieli się czegoś więcej o kompozytorach, z którymi się stykają. Spotkania, rozmowy i teksty towarzyszące festiwalowi są więc dopełnieniem jego centralnej, muzycznej części. W tym roku mówiony program zajmie cały dzień. Dajemy naszym słuchaczom nie tylko katalog, który mogą przeczytać, ale chcemy też, by byli z nami i czegoś doświadczyli. By wysłuchali naszego komentarza poprzez usta Oszajcy, samego kompozytora czy reżysera filmu, Mariusza Grzegorzka, który również wstępnie potwierdził swój przyjazd.
Bardzo ważna jest dla nas także współpraca z Fundacją MEAKULTURA i warsztaty krytyki muzycznej, cieszące się od lat dużym zainteresowaniem. To właśnie ich uczestnicy, młodzi krytycy, pośredniczą miedzy odbiorcami i wykonawcami. W czasach, gdy większe formy tekstów w mediach często bywają skracane, ograniczane twittami i leadami, kultywujecie polską refleksję nad muzyką, która ma swą ogromną tradycję, poczynając od pisma „Res Facta”, bo był to chyba jeden z najważniejszych cyklicznie wydawanych periodyków. Myślę, że generowanie sytuacji mówienia o muzyce jest bardzo istotne. Nikt z nas nie tłumaczy jej w sposób dosłowny, ale sama rozmowa jest czymś bardzo ważnym. Pozwala na szukanie tropów komuś, kto sięga głębiej i nie zatrzymuje się na warstwie akustycznej. Myślę, że Nostalgia to festiwal humanistyczny i nie boję się użyć tego słowa. Rezonans filmu, muzyki i refleksji tworzą swego rodzaju triadę, na której się skupiamy.
Ważna jest dla nas także wizualna oprawa programów. Co roku przygotowuje ją Raman Tratsiuk i zawsze jest bardzo subtelna, bardzo piękna. To też element, bez którego Nostalgia nie mogłaby się odbyć. Wszystko okazuje się tutaj splecione, w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Michał Merczyński, fot. Maciej Zakrzewski
E.S.: W ostatnich latach Festiwal Malta obraca się wokół haseł społecznych, które co roku pozostają ważnym punktem odniesienia. W Nostalgii takich myśli przewodnich nie ma, ale mam wrażenie, że wątki społeczne również są tu podejmowane, choć często pozostają głębiej ukryte.
M.M.: O ile w Malcie to przesłanie jest wyrażone explicite, o tyle w Nostalgii zawiera się implicite i trzeba do niego dotrzeć. W tym roku wyłamaliśmy się z tej konwencji, bo tytuł cyklu Kanczelego stał się zarazem hasłem przewodnim całego festiwalu. Tym razem proponujemy słuchaczom nowe, całodzienne doświadczenie, dlatego chcieliśmy wywołać jakiś rodzaj refleksji, rezonansu. Podobnie było podczas Malty z tytułowym „skokiem w wiarę”. Niektórzy odsądzali nas wtedy od czci i wiary podejrzewając, że chcemy przypodobać się Kościołowi, a zupełnie nie o to nam chodziło. Podobnie jest tutaj, bo tytuł, który trochę prowokuje, ma inny sens niż jego dosłowne znaczenie. Na Festiwalu Malta idiom przeważnie pełni funkcję krytyczną. W Nostalgii mniej jest tego typu sytuacji. Mamy tu raczej do czynienia z symbolami, aluzjami, bo – zacytuję francuskiego hermeneutę, Paula Ricoeura – symbol daje nam do myślenia… Program Nostalgii jest przemyślany w każdym calu i dobierany bardzo precyzyjnie. W tym roku nawet pierwszy wieczór, na którym zabrzmi premierowe wykonanie cyklu improwizacji Pianohooligana, też ma swoje znaczenie dla całości. Orzechowski zwykle wykonuje jeden zeszyt improwizacji jednego dnia, drugi drugiego, ale tym razem oddzielimy je godzinną przerwą. Zaprosimy słuchaczy na kawę, placek ze śliwkami, wprowadzimy w atmosferę następnego dnia, ale też pozwolimy pianiście odpocząć, by mógł do nas wrócić i przez następne siedemdziesiąt minut wykonywać swoje improwizacje z pełnym zaangażowaniem. To będzie takie preludium do następnego dnia.
Kontynuujemy też tradycję Café-chantant, którą zapoczątkowaliśmy na Nostalgii w ubiegłym roku, a która sprawdziła się później na Festiwalu Malta. Paweł Mykietyn, Andrzej Chyra, a wraz z nimi cała kolejka uczestników, po prostu garnęła się do mikrofonu… Uważam, że to najlepsza formuła, bo w śpiewie, podobnie jak w tańcu, człowiek się wyzwala.
Jednym z celów tegorocznej Nostalgii będzie szukanie i tworzenie wspólnoty. I choć może to na początku brzmieć banalnie, to środki, którymi się posłużymy, nie są banalne i sprawią, że zyskamy wiarygodność. Nie chcieliśmy tworzyć sztucznego wyrazu, patosu. To nie będzie wspólnota tworzona na siłę, bo chcemy, by każdy mógł się do niej włączyć dobrowolnie. Granice tej wspólnoty nie polegają na jednakowym przeżyciu, ale na tym, że każdy indywidualnie dociera do sensu wspólnej refleksji. Bardzo szanujemy ten rodzaj indywidualizmu. Każdy z nas inaczej przeżywa muzykę, tę najbardziej asemantyczną ze sztuk. Muzyka prowadzi do różnych przemyśleń, refleksji i często konstytuuje człowieka w sposób inny niż czysty sens tekstu, przekazu filmowego czy teatralnego. Muzyka budzi pewien rodzaj emocji i wcale nie musi opowiadać w sposób programowy o jakimś stanie świata. Wystarczy przecież jedno słowo Życie bez Bożego Narodzenia, by oddać sens terroru społecznego, politycznego, kryminalnego, jaki funkcjonował za Bugiem w czasach ZSRR. Bardzo cenię ten rodzaj niedosłowności.
E.S.: Twórcą festiwalu jest fundacja, a więc organizacja pozarządowa. Jak postrzega Pan misję, jaką mają do odegrania w Polsce stowarzyszenia i fundacje? Czy ten rodzaj działań pozostawia obszar wolności, czy przeciwnie, uzależnia od dotacji i instytucji państwowych?
M.M.: Mam doświadczenie bycia po obu stronach, więc myślę, że mogę o tym odpowiedzialnie mówić. Przez dwa lata prowadziłem samorządową instytucję miejską, mówię tu o Teatrze Rozmaitości. Przez trzynaście lat byłem dyrektorem Narodowego Instytutu Audiowizualnego, a równocześnie realizowałem Festiwal Malta. I robiłem to w strukturach pozainstytucjonalnych, choć wielokrotnie od lat 90. proponowano nam, żebyśmy stali się samorządową instytucją kultury. Te wszystkie instytucje działają znakomicie, także u nas, w skali ogólnopolskiej. Bez nich kultura nie miałaby swojego fundamentu. Ale bez trzeciego sektora waga i różnorodność życia kulturalnego byłaby uboższa o połowę, jeśli nie więcej. Bardzo cieszymy się z rozwoju organizacji trzeciego sektora w Poznaniu, a miasto sukcesywnie zwiększa dla nich pulę finansową. Oczywiście potrzeby są ogromne, bo pomysłów jest coraz więcej i bardzo dobrze. Brakuje mi w tym wszystkim jednej rzeczy, bardzo istotnej, jak mi się wydaje. Minister Kultury, który doprowadzi do tej zmiany, dokona autentycznego przełomu w sposobie funkcjonowanie kultury w Polsce. Mówię to z pełną odpowiedzialnością, w hołdzie temu, kto być może kiedyś do tego dojdzie. Bo trzeci sektor powinien być lepiej wykorzystany, mieć większe możliwości zarządzania fundamentami kultury. Proszę spojrzeć na teatry takie jak Schaubühne czy Volksbühne, jeden w Berlinie Zachodnim, drugi Wschodnim, choć dzisiaj nie ma to już większego znaczenia. To sztandarowe sceny berlińskie, obydwie zarządzane przez fundacje. I taką szansę musimy dać również instytucjom trzeciego sektora w Polsce. Często ciekawi i istotni twórcy funkcjonują właśnie w tych przedsięwzięciach. Być może warto rozważyć sytuację, w której przedstawiciel trzeciego sektora będzie zarządzał teatrami czy innymi instytucjami w Poznaniu i w Polsce. I nie chodzi tu o jakąś wielką rewolucje. Jesteśmy w Unii Europejskiej, więc mógłbym sobie wyobrazić, że – gdy przygotujemy to z jakimś wyprzedzeniem – zespół Needcompany, który gościł na tegorocznym Festiwalu Malta, mógłby przez rok, półtora czy przez dwa sezony przejąć odpowiedzialność za jedną z naszych scen. Obydwie sceny poznańskie, jej dyrektorów i twórców, bardzo cenię. Ale w sytuacji konkursu, który coś zmienia, mogę wyobrazić sobie, że miasto powierza prowadzenie wybranego teatru fundacji, jaką jest Needcompany. Brzmi to dla nas może trochę egzotycznie, ale uwierzcie Państwo, że większość ważnych instytucji, które działają na mitycznym Zachodzie, właśnie w taki sposób funkcjonuje. Są tam rezydencje, okresy dłuższego lub krótszego kohabitowania różnego rodzaju twórców. Uczestniczy w tym często trzeci sektor, który z reguły jest bardziej kreatywny, bo oglądamy każdą złotówkę pięć razy. Nie mówię tego z pretensją do moich kolegów dyrektorów, ale wiem, że łatwiej prowadzić Narodowy Instytut Audiowizualny, również finansowo, niż radzić sobie z prowadzeniem Fundacji Malta. I nie chodzi o koniunkturę polityczną taką czy inną, choć ma to zwłaszcza dzisiaj ogromne znaczenie. To kwestia poszerzenia pola możliwości dla świata kultury w ogóle. Oczywiście trzeba by w tym celu także zmienić prawo, bo dziś, gdy fundacja dostaje jakąkolwiek kwotę, może przełożyć się to tylko na program, a przecież ludzie również tutaj pracują.
Nie twierdzę, że Teatr Wielki-Operę Narodową powinna prowadzić fundacja, ale są też inne instytucje, na niższych szczeblach tej drabiny, które z powodzeniem można by powierzyć przedstawicielom trzeciego sektora. Skoro Festiwal „Warszawska Jesień” prowadzi od lat wspaniałe stowarzyszenie, przez jakiś czas mogłoby ono przecież zarządzać jedną z instytucji skupionych na muzyce współczesnej. Czemu nie?
E.S.: To kwestia przyszłości?
M.M.: To kwestia przyszłości, ale trochę sobie pomarzyliśmy…
E.S.: Bardzo dziękuję za rozmowę.
Michał Merczyński, fot. Maciej Zakrzewski
Spis treści numeru Festiwale:
Felietony
Dorota Relidzyńska, Festiwal – laboratorium kultury
Dorota Relidzyńska, Jak oszaleć w dobrym stylu (w weekend)
Wywiady
Magdalena Stochniol, „Zawsze jest miejsce na nowe formuły”. Wywiad z Aleksandrem Nowakiem
Recenzje
Maria Majewska-Mocek, Operowe perypetie sumeryjskich bogów
Karolina Dąbek, Joanna Kołodziejska, Paulina Zgliniecka, Warszawska Jesień – mozaika
Publikacje
Piotr Matla, O festiwalach jazzowych… i nie tylko
Magdalena Nowicka-Ciecierska, Festiwale Andrzeja Chłopeckiego
Edukatornia
Michał Orzechowski, Festiwal Bachowski w Świdnicy – w duchu wspólnoty
Michał Orzechowski, Actus Humanus – z przywiązania do ponadczasowego piękna
Kosmopolita
Krzysztof Stefański, To nie my (wygraliśmy Eurowizję)
Dorota Relidzyńska, Festiwale na szczytach
Rekomendacje
Warsztaty krytyki muzycznej z Fundacją MEAKULTURA na festiwalu Nostalgia
Natalia Chylińska, Territoires Éphémères – Open Source Art Festival, edycja 8.
Dofinansowano ze środków Narodowego Centrum Kultury w ramach Programu Kultura – Interwencje 2018