recenzje

Anhelli w Poznaniu. Dwugłos o nowej operze Dariusza Przybylskiego

Operę Dariusza Przybylskiego Anhelli w reżyserii Margo Zālīte, której premiera odbyła się 6 i 8 grudnia 2019 w Teatrze Wielkim w Poznaniu dla MEAKULTURY komentują René Libert i Wojtek Krzyżanowski.

Którędy do opery?

 

Umarły jestem dla gwaru ziemskiego

W krainie spokoju spoczywam

Samotnie żyję w mym niebie

W moim kochaniu, mym śpiewie.

/Friedrich Rückert, tł. Dorota Skroboszewska/

Tak też Anhelli – najpierw pod przewodnictwem Szamana, później w towarzystwie Ellenai, a ostatecznie samotnie – odbywa swoją wędrówkę. Patrzy, ale nie widzi, dostrzega, ale nie rozumie, przeżywa tęsknoty, które ostatecznie nie doznają spełnienia. Wydawać by się mogło, że dramat Słowackiego – pełen wieloznaczności i niedopowiedzeń, jest doskonałą materią dla twórców operowych. Próby przeniesienia go na scenę podjęli się kompozytor Dariusz Przybylski oraz reżyserka Margo Zālīte.

 

Opera współczesna często przynosi nam zaskoczenia, niesie jednak ze sobą również pewne oczekiwania. W naturalny sposób chcemy sprawdzać, testować, czy ten gatunek ma nam jeszcze coś do zaoferowania. Reżyserka zaprosiła nas do nieco odmiennego uczestnictwa w spektaklu od samego jego początku. W oczy rzucała się wszechobecna biel, w którą były ubrane wszystkie osoby obecne w budynku, a z kolei na posadzce odznaczały się wyrysowane drogi. Odnosiło się wrażenie, jakby przekroczyło się próg śnieżnego świata, w którym już ktoś wytyczył dla nas konkretne ścieżki, bo każdy z nas podążał inną, wyznaczoną przez postać dramatu. Choć wybór nie zależał od widza (ścieżka zależała od miejsca na widowni), sam zabieg był interesujący. Jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu mogliśmy spotkać Ellenai czy ptaki przybrane w stroje wykorzystujące materiały z recyklingu. Samo zwrócenie uwagi na problem ekologii było jednak przeprowadzone niekonsekwentnie, gdyż z jednej strony do stworzenia strojów były wykorzystane butelki czy zużyte papiery, ale obicia kanap i krzeseł owinięte były niewykorzystanym jeszcze stretchem. Wątek ekologiczny powrócił jeszcze w trakcie spektaklu, kiedy wbiegające na scenę dzieci z liter wpisanych na wielkich kartonach utworzyli hasło „How dare you?” nawiązujące do przemówienia 16-letniej szwedzkiej aktywistki Grety Thunberg wygłoszonego podczas Szczytu Klimatycznego ONZ. Nawiązanie do problemów ekologicznych – tak ważnych, a tak ignorowanych jest potrzebne. Pytanie jednak, na ile sztuka, zwłaszcza sztuka współczesna, ma obecnie moc oddziaływania. 

 

anhelli 1

fot. Bartek Barczyk

Wracając jednak do samej historii, reżyserka o samotności, wędrówce i rytuale zdecydowała się opowiedzieć językiem mocno interaktywnym. Być może nie byłaby to zła droga, gdyby nie fakt, że oprócz sceny przestrzenią dla aktorów i śpiewaków były również dwa mniejsze podesty oraz balkon na piętrze. Często na naszych twarzach – zarówno mojej, jak i współwidzów – odmalowywała się dezorientacja, gdyż nikt nie wiedział, w którą stronę akurat powinien się zwrócić, gdy akcja rozgrywała się symultaniczne na wszystkich tych przestrzeniach. Choć nie można powiedzieć, że w tej koncepcji odnaleźli się wszyscy śpiewacy, wyróżnić należy Joannę Freszel. Wspomnieć ją należy tym bardziej, że jej rola jako Ellenai była bardziej aktorska, niż wokalna, a mimo wszystko to właśnie ona jest tą, która dziełu nadała blask.

Choć w dziele operowym muzyka powinna być równoważna z tekstem, tym razem było inaczej. Sam kompozytor zresztą mówił: „w operze jako gatunku pociąga mnie najbardziej podążanie za słowem, budowanie formy na podstawie zadanego tekstu oraz tworzenie charakterystyk postaci”. Trudno jednak powiedzieć, by w wypadku Anhellego muzyka była czymś więcej, poza nielicznymi momentami, jak ilustracją tekstu. Rozczarowanie jest tym większe, że można było usłyszeć różne nawiązania: płaszczyzny brzmieniowe niczym z Gaze for Gaze Rønsholdta, ptaki Messiaena, harmonię Prokofiewa… Gdzie w tym wszystkim jednak Przybylski?

Kiedy już po raz kolejny oddaję się rozmyślaniom o Anhellim – tym pierwszym, Słowackiego i tym opowiedzianym przez Margo Zālīte (i Dariusza Przybylskiego?) – próbuję odnaleźć łączącą je nić, posklejać, zauważyć to, co w wypadku dzieła współczesnego deklarują twórcy. Choć droga to pełna uniesień i srogich upadków, wiem, że trudno mi przyznać taki sam głos reżyserce i kompozytorowi, bo ten zgubił drogę do opery, chowając się za Zālīte, śpiewakami, chórem, orkiestrą i górą zrecyklingowanych śmieci.

René Libert

anhel 3

  fot. Bartek Barczyk

Jak śmiecie? 

W ostatnim czasie Teatr Wielki w Poznaniu przełamał swój klasyczny repertuar spektaklem – Anhelli autorstwa Dariusza Przybylskiego. Wielką rolę odegrała również reżyseria Margo Zālīte i scenografia przygotowana przez Dorotę Karolczak. Można wręcz powiedzieć, że sama muzyka oraz scenografia opowiadały nieco odrębne historie.

Zakomponowane przez Dariusza Przybylskiego dźwięki miały za zadanie oddać mistyczny charakter wędrówki głównego bohatera i jego towarzysza – Szamana. W końcu sam kompozytor nazwał swoje dzieło operą-misterium. Miejscami usłyszeliśmy więc długie, wciągające akordy. Przeplatały się one z momentami wartkiej akcji, szybkich i dynamicznych akcentów. Jeśli chodzi o partię orkiestry, najbardziej przekonywały mnie jednak umiejętnie wplecione eufoniczne plamy dźwiękowe. Co ciekawe, brzmienie orkiestry zostało gustownie przedłużone o dźwięk akordeonu oraz bardzo kreatywnie wykorzystane marimby.

Tym niemniej w Anhellim orkiestra gra co najwyżej drugie skrzypce. Na pierwszym planie – performatywnie oraz dźwiękowo – znajdują się głosy; soliści i chór. Brylowali oni również dlatego, że mogli swobodnie się przemieszczać i śpiewać z wielu rzadko wykorzystywanych miejsc. W tym punkcie łączą się wizje Przybylskiego oraz Margo Zālīte. Scena i widownia zostały połączone jak yin i yang: w głębokiej części sceny znalazły się ławeczki dla części publiczności, zaś aktorzy wychodzili w stronę widowni dzięki specjalnie skonstruowanym platformom. To fantastyczny zabieg, dzięki któremu spektakl operowy staje się widzowi znacznie bliższy. W ten sposób możemy bardziej zagłębić się w sztukę, której doświadczamy. Przyznaję, że jakiś czas przed Anhellim zobaczyłem w poznańskim Teatrze Wielkim Skrzypka na Dachu – siedziałem gdzieś na dalekim balkonie – i różnica jest po prostu kolosalna. W Anhellim wielokrotnie różni wykonawcy znajdowali się kilka kroków ode mnie – w Skrzypku na Dachu żałowałem, że nie zabrałem lornetki. Co więcej, muszę przyznać, że Anhelli to bez wątpienia najciekawszy spektakl, jaki widziałem w poznańskim Teatrze Wielkim!

anhell 2

fot. Bartek Barczyk

Warto powiedzieć więcej o warstwie wizualnej. Myślę, że katolicy mogli poczuć się zaniepokojeni widokiem odwróconego, świecącego krzyża, który stanowił jeden z najważniejszych elementów scenografii. Nie do końca zrozumiałem jego rolę – chyba że miał po prostu podkreślić pogański charakter rytuałów Szamana. Świetnym pomysłem zaś było wykorzystanie plastików oraz innych zużytych materiałów do stworzenia elementów scenografii i wszystkich kostiumów. Uzyskano wyjątkowy, bardzo stylowy wizerunek, a ponadto twórcy przekazali w ten sposób bardzo ważną wiadomość – popieramy walkę o środowisko. Ciężko spotkać w muzyce klasycznej, współczesnej, nowej przykłady takiego aktywizmu społecznego, który faktycznie zbiera plon – rezonuje i katalizuje zmiany. Anhelli zajmuje tu zaszczytną pozycję spektaklu, który ma całkiem wywrotowy potencjał. Możemy przecież bez problemu wyobrazić sobie, że przyzwyczajeni do klasycznego repertuaru Teatru Wielkiego widzowie przyszli na Anhellego, ponieważ wiedzieli, że to spektakl bazujący na Słowackim. Tymczasem usłyszeli muzykę nową i zderzyli się z wszędobylskim plastikiem! Miejmy nadzieję, że tak się stało, i wśród tych ludzi byli również ludzie sceptyczni wobec zmian klimatycznych. Być może autorytet opery da im do myślenia.

Wojtek Krzyżanowski

Dofinansowano ze środków Funduszu Popierania Twórczości Stowarzyszenia Artystów ZAiKS

 Jedyne takie studia podyplomowe! Rekrutacja trwa: https://www.muzykawmediach.pl/

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć