Czesław Miłosz w roku 1980 w wystąpieniu noblowskim powiedział, że literatura polska jest bardzo hermetyczna i niemal nieprzetłumaczalna. Wydaje się, że ta trafna uwaga dotyczy również dzieł naszego muzycznego wieszcza narodowego Stanisława Moniuszki. Bo, przyznać należy, z Moniuszką wszyscy mamy problem! Jego patriotyczne i wolnościowe – wyrażone muzyką – idee dziś, często (szczególnie dla młodego pokolenia) wydają się mało transparentne[1], a frazy ze Śpiewnika domowego, które kiedyś powtarzano jak pacierz, brzmią dziś w sposób mdły, są odbierane jako pozbawione artystycznego esprit, bez szczególnego idiomu estetycznego. Co więc począć z muzyką Moniuszki? Podobne pytanie zadaje Agnieszka Topolska w publikacjach[2] dotyczących autora Hrabiny. Dla Topolskiej Moniuszko to figura zastygła w wosku mitu. Potrzebne jest odideologizowanie – i to na cito!
Włodzimierz Pawlik w albumie Pawlik/Moniuszko Polish Jazz (Włodek Pawlik Trio, wyd. Pawlik Relations, 2019) udowodnił, że można być adwokatem twórczości „ojca polskiej opery narodowej” pod warunkiem, że na jego muzyczne czyny spojrzy się bardziej uniwersalnie. Nie do końca jestem przekonana, czy album Pawlika zaplanowany był jako corpus delicti w sprawie o uniewinnienie utworów Moniuszki. Podejrzewam, że raczej artystyczna powinność AD 2019 nabrała tu mocy i wydała płytowy plon. Faktem jest jednak, że jazzowa wypowiedź Pawlika stała się mową obrończą. Warto wspomnieć, że Pawlik nie należy do pionierów w ocalaniu Moniuszki. Podobne próby podejmował już pod koniec lat dziewięćdziesiątych Bogdan Halicki (Jazz i Monuszko, Bogdan Halicki Trio, 1998)[3]. Była to długogrająca płyta, na której znalazło się aż trzynaście utworów. Pamiętam, że jakkolwiek muzyczną wypowiedź Halickiego na temat Moniuszki przyjęłam z otwartością, jednak nie był to rozbłysk entuzjazmu. Pianista Fryderyk Babiński budował frazy w sposób zachowawczy, jakby bał się podejrzliwego zmarszczenia brwi Mistrza.
Twórczej odwagi nie zabrakło jednak Włodzimierzowi Pawlikowi. Wraz ze swoim Trio w składzie Paweł Pańta – kontrabas, Adam Zagórski – perkusja i on sam – fortepian, udowodnił, że moniuszkowskie muzyczne „domówki” wcale nie muszą brzmieć zaściankowo. Wyborna intuicja improwizatora podpowiadała mu, że to, o co często oskarżany jest Moniuszko, może stać się kamieniem węgielnym jazzowej narracji. Przecież większość najpiękniejszych standardów charakteryzuje się prostymi, wpadającymi w ucho melodiami. Wszystko jedno więc, czy jest to Moniuszko, czy – dajmy na to – Irving Berlin: artystyczny efekt będzie podobny (sic!), ponieważ proces muzycznej obróbki jest taki sam. Album otwiera słynna do znudzenia „Prząśniczka”, która sprytnie wymyka się łatce „oklepane!”. I tu aż prosi się o porównawcze lustro. Bo jeśli chodzi o liczbę parafraz tej pieśni, to mamy na prawdę sporą kolekcję perełek! Kułakowska – na przykład – „Prząśniczka” (Leszek Kułakowski Katharsis, wydawnictwo Not Two, 1999) może robić wrażenie nie tylko ze względu na nieoczywisty skład instrumentalny (jazzowe trio w towarzystwie kwartetu smyczkowego), ale również z uwagi na bardzo wysoki stopień przekształcenia oryginału. Z kolei, gdyby w kołowrotkowej pieśni w interpretacji Auguścik i Dudziak (Grażyna Auguścik & Urszula Dudziak, wydawnictwo Selles, 2000) przesterować prędkość odtwarzania na 0,75, to mielibyśmy lekko winny klimat ballady…
Wróćmy jednak do Pawlika i jego interpretacji „Prząśniczki”, co młodzieńcem z wiciną pogardziła (swoja drogą, żadna pani od muzyki nigdy nie umiała mi powiedzieć, co to ta wicina…). Prawdę mówiąc – melodia utworu zlała mi się z warstwą wizualną teledysku kręconego na Dworcu Centralnym w Warszawie. Szybkość, pośpiech, ruchome schody, którymi Warszawiacy nie jeżdżą, ale po których biegają – to wszystko słyszę w „Prząśniczce” Tria Pawlika, gdzie ruch kołowrotka zamieniony został na zadyszany puls miasta. Dla równowagi, drugim utworem na płycie jest Jontkowa aria „Szumią jodły na gór szczycie”. Gdyby zostać przy metaforze miasta, to ten utwór przywołuje z kolei gorzko-mroczne zaułki Pragi-Północ. Instrumentalna aria pełna jest akordowych dysonansów, które niepokojąco nęcą i wabią. W kolejnym utworze – w „Aria z kurantem”, Pawlik udowadnia, że dysonans nie jedno ma imię. Najpierw tremolo fortepianowe – a jakże! Ma ono budzić strach i grozę, z przymrużeniem oka oczywiście. Następnie porcja pysznych dysonansów tematu z kanonicznym: „Boisz się? – Nie! To z kolei ironia muzycznie doskonała. Do kolekcji mamy jeszcze wytrawny, muzyczny żart , czyli poddana improwizacyjnym liftingom pieśń „Kum i kuma”. Inne utwory Moniuszkowo-Pawlikowe też lubię, ponieważ przypominają mi czasy kiedy byłam piękna, młoda i zasłuchana w Evansowsko-Methenyowskie klimaty. Uśmiecham się więc czule do pieśni bez słów – „Znasz li ten kraj” i „Gdybym rannym słonkiem”.
No, to uff – Moniuszko nie tylko ocalony ale też chciany, który zaprasza do polubienia. A wystarczyło tak niewiele – żeby przemówił współczesnym głosem!
[1] Zaznaczyć trzeba, że pojęcie to mocno związane jest z pojęciem „narodowy”, które z kolei posiada historycznie zmienny sens (uwikłane też jest w kształty metaforyczne), co wywoływać może u młodego pokolenia pewnego rodzaju schizofrenię.
[2] Agnieszka Topolska, Mit wieszcza. Stanisław Moniuszko w piśmiennictwie lat 1858-1989, Poznań 2014; eadem, Zupełnie inna książka o Stanisławie Moniuszce, Warszawa 2016
[3] Historię jazzowych parafraz utworów Stanisława Moniuszki wypada zacząć od płyty grupy Warsaw Stompers z Arią Halki Gdybym rannym słonkiem z roku 1965.
Monika Jazownik – absolwentka teorii muzyki Akademii Muzycznej w Poznaniu i filologii polskiej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Słuchaczka podyplomowych studiów Muzyka w mediach w Collegium Civitas. Autorka książki Wokół dramatu absurdu schizofrenią naznaczonego. „Cascando” Lidii Zielińskiej według Samuela Becketta (2003). Publikowała w „Opcjach” i „Teatrze” oraz „Załączniku Kulturoznawczym”. Pracuje w szkole, bywa nauczycielem akademickim. Zajmuje ją muzyka w kontekście intersemiotyki.
Partnerem Meakultura.pl jest Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS