Marcin Zdunik – wybitny polski wiolonczelista, solista i kameralista opowiada o swoich pasjach, doświadczeniach i planach artystycznych oraz o swojej najnowszej kompozycji: koncercie wiolonczelowym.
Monika Targowska: Pochodzi Pan z niezwykłej rodziny, oboje rodzice są wybitnymi naukowcami – matka profesorem nauk matematycznych, ojciec astrofizykiem. Skąd właściwie wziął się w Pana domu pomysł na muzykę?
Marcin Zdunik: Pomysł wziął się z czujnej obserwacji rodziców, którzy zauważyli, że chętnie i czysto śpiewam, co jest jednym z pierwszych objawów muzykalności u dzieci. Zapisali mnie na prywatne lekcje fortepianu jeszcze w zerówce. Dalej wszystko poszło bardzo naturalnym torem, głównie dzięki wspaniałym ludziom, których spotkałem na swojej drodze. Mówię tu o pedagogach, bo znałem i nadal znam mnóstwo przykładów dzieci, które, mimo że są bardzo zdolne, to niestety pierwszy kontakt z instrumentem był dla nich po prostu nieprzyjemny. Głównie te czynniki decydują później o tym, że młodzi ludzie szybko przerywają naukę muzyki, a czasami mają nawet wstręt do instrumentu. Moim zdaniem w pierwszych latach nauki gry aspekty emocjonalne, psychologiczne są dużo ważniejsze od aspektów merytorycznych. Najistotniejsze według mnie jest to, aby zaszczepić w dzieciach przyjemność z muzykowania, pokazać świetną zabawę we wspólnym graniu i śpiewaniu. Ja miałem to szczęście, że u mnie akurat tak to wyglądało w szkole podstawowej. Kształciła mnie wybitna pani pedagog Maria Walasek, która organizowała mnóstwo nieformalnych wydarzeń, wśród nich były kolędowania, spotkania klasowe, zespoły kameralne, wszystko w duchu zabawy. Na tę domową atmosferę składały się jej małe gesty, potrafiła przynieść drożdżówkę czy czekoladę do klasy i to stwarzało poczucie dobrostanu. Kiedy dziecko dobrze się czuje, chętnie przychodzi na lekcje i reaguje na uwagi. O tym się często zapomina, wywierając na uczniach presję rezultatów, co potem skutkuje jedynie zniechęceniem i rezygnacji z dalszej nauki.
M.T.: A czy Pana dzieci już czerpią radość z muzyki?
M.Z.: Tak, my mamy dużo instrumentów w domu, więc dzieci bardzo chętnie śpiewają i muzykują. Co prawda staram się ćwiczyć na wiolonczeli w czasie, kiedy ich akurat nie ma w domu, żeby nie miały wrażenia, że wiolonczela i muzyka zabierają im ojca, ale kiedy czasem słyszą, jak gram, to biegają, tańczą, zabierają mi instrument, chcą grać. Zdarza się, że organizujemy im jakieś nieregularne, sporadyczne lekcje w formie zabawy. Zwłaszcza mój młodszy syn, który ma dopiero 3,5 roku, już wykazuje ogromną chęć do tego typu działań. Nie traktuję tego w żaden sposób zobowiązująco, ale uważam, że każdy człowiek powinien grać na jakimś instrumencie. Skandalem jest fakt, że w szkolnictwie ogólnym nie ma kształcenia artystycznego choćby na podstawowym poziomie. Dziedzina, która tak mocno wpływa na emocjonalność człowieka, na poczucie głębi i rozumienie świata, jest marginalizowana. Zupełnie nie potrafię tego zrozumieć. To może odbić się fatalnie na kompetencjach młodych ludzi, którzy poprzez muzykę i grę na instrumencie mogliby uczyć się koncentracji, wyciszenia, wrażliwości na emocje. Ja chciałbym, żeby moje dzieci po prostu umiały grać na takim czy innym instrumencie, żeby żyły z muzyką, bo życie z muzyką jest piękniejsze. Rekomendowałbym to każdemu dziecku bez wyjątku.
M.T.: Co jest dla Pana priorytetem w nauczaniu studentów? Wykłada Pan na dwóch uczelniach: na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie oraz Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku. Czy ma Pan swoją własną misję edukacyjną, którą chce Pan realizować?
M.Z.: Muszę przyznać, że bardzo lubię uczyć. Często doznaję inspiracji od młodych ludzi, którzy przychodzą z bardzo oryginalnymi pomysłami. Czasami są one nieco niedopracowane i trzeba im pomóc je zrealizować, ale studenci mają znakomite wizje i wiele się od nich uczę. Jeśli miałbym powiedzieć o jakimś moim „credo pedagogicznym”, chociaż brzmi to nieco na wyrost w przypadku człowieka, który nie pracuje długo w dydaktyce, to jednak najbliżej byłbym poglądu, że funkcją pedagoga w dziedzinie sztuki jest przede wszystkim pomoc studentowi w realizowaniu jego własnej wizji artystycznej. To wydaje się truizmem, ale w praktyce pedagogicznej rzadko ma miejsce. Dużo prostszym sposobem jest narzucenie własnej wizji. Najczęściej pedagog sam już grał dany utwór, ma własną wizję i sprawdzone sposoby techniczne na jej zrealizowanie. Ma „gotowca”, którego może podać na talerzu studentowi. Moim zdaniem coś takiego nie pozwala młodemu człowiekowi na rozwinięcie indywidualności twórczej. Drogą trudniejszą, ale jednak słuszniejszą, jest wykrycie tych indywidualnych pomysłów, których zwykle staram się nie negować, i pomoc w ich realizacji, żeby były one przekonujące. Problem często tkwi nie w samym pomyśle interpretacyjnym, tylko w wykonaniu, które jest niedoskonałe. W związku z tym wspólnie ze studentami szukam sposobu takiej realizacji ich wizji artystycznych, aby całość była przekonująca dla słuchacza.
M.T.: W jaki sposób ukończenie studiów muzykologicznych pomaga Panu w działalności pedagogicznej i karierze artystycznej?
M.Z.: Muzykologia nauczyła mnie bardzo wnikliwego patrzenia na wiele aspektów muzyki, na strukturę dzieła, inspiracje, związki danego utworu z innymi dziełami, kontekst historyczny. W związku z tym, że na Uniwersytecie Warszawskim muzykologia jest częścią Wydziału Historycznego, to jedną z najważniejszych umiejętności, jakich się nauczyłem, było opanowanie gruntowego warsztatu naukowego, wnikliwości naukowej w szukaniu i analizowaniu źródeł. Zazwyczaj muzycy nie uczą się tego na uczelniach artystycznych. Można oczywiście założyć, że tego po prostu nie potrzebują, jednak mam wrażenie, że często muzykom wystarczy tak wiedzieć „mniej więcej”, jaki np. jest związek między takim a innym utworem. A dobrze jest dogłębnie sprawdzić, jaki dokładnie jest ten związek, sprawdzić źródła, obejrzeć rękopisy. Bardzo często odsyłam moich studentów do coraz popularniejszych stron internetowych, na których zamieszczone są rękopisy, np. bach-digital.de, która zawiera prawie wszystkie manuskrypty Bachowskie. Analiza takich źródeł daje niezwykle wiele krytycznych spostrzeżeń, np. co do wydań. Czasami z samego odręcznego stylu pisania kompozytora wynikają rozmaite emocje i intencje. Od kiedy studiowałem muzykologię, bardzo polubiłem takie „grzebanie” w źródłach i zobaczyłem w nim ogromny sens. W pracy nad interpretacją dzieła diabeł tkwi w szczegółach, od których zależy to, czy wejdziemy na mistrzowski poziom wykonania. Jeśli walczymy o najwyższe cele, powinniśmy być bardzo szczegółowi, również w analizie źródeł.
M.T.: Wspomniał Pan o rękopisach Bacha. Często wykonuje Pan jego muzykę. Czy Bach jest dla Pana największym kompozytorem?
M.Z.: Zdecydowanie tak! To jest pytanie, na które z biegiem lat coraz prościej jest mi udzielić odpowiedzi. Kocham muzykę Bacha od dziecka i zawsze była dla mnie największą inspiracją. Odczuwam czasem przesyt niektórych utworów, zaczynają mnie po pewnym czasie nużyć i męczyć, jednak na tej liście nie ma ani jednego utworu Bacha. Mimo że część jego kompozycji ma w sobie niesłychaną prostotę, to za każdym razem odkrywam nowe plany w tej muzyce.
Muzyka Bacha ma w moim odczuciu rolę pośrednika między naszym światem a jakąś wyższą istotą, wyższym bytem. Prowokuje mnie jak żadna inna do refleksyjności metafizycznej, zadawania podstawowych, trudnych pytań. Istnieje wiele różnych kompozycji nawiązujących do trudnych tematów egzystencjalnych, ale często działają depresyjnie na słuchacza. A dla mnie Bach przywraca wiarę w sens świata. Wracam do tej muzyki z poczuciem jej terapeutycznego działania.
Nawet nie porównywałbym Bacha z innymi kompozytorami. Dla mnie jest poza konkurencją. Jego muzyka ma w sobie coś, czego żadnemu innemu kompozytorowi nie udało się uchwycić, choć oczywiście jest to moje subiektywne spojrzenie.
M.T.: W Pana osobowości artystycznej przeważa czynnik emocjonalny czy intelekt? Co Pana prowadzi – serce czy rozum?
M.Z.: Wydaje mi się, że tak jak każdy człowiek jestem miksturą tych elementów. W moich decyzjach staram się brać pod uwagę obie przestrzenie. Serce często podpowiada irracjonalne rozwiązania, które czasami są dobre, ale niekiedy też mogą prowadzić do nieoczekiwanych, niekorzystnych rezultatów. Ingerencja intelektu na pewno jest w życiu potrzebna. Jednak uważam, że przestrzeń emocjonalna i duchowa jest najważniejsza w życiu człowieka. Jest co do zasady bardziej wartościowa niż przestrzeń intelektualna. Pomimo to, w mojej pracy zawodowej, zwłaszcza dydaktycznej, element naukowej analizy jest w zasadzie konieczny. Nie da się uprawiać nauki na poziomie akademickim bez nieustannego rozwijania w sobie płaszczyzny intelektualnej. Jestem w stanie sobie wyobrazić muzyków, którzy odrzucają intelektualne patrzenie na muzykę, grają intuicyjnie i wychodzi im to genialnie. Grają tak, jak im się wydaje, a wydaje im się słusznie, a oni nawet nie wiedzą, dlaczego tak grają, z jakich to zasad wynika. Ale nie do końca wyobrażam sobie uczenie w taki sposób. Każdy człowiek czuje inaczej i student, który przychodzi na lekcję do pedagoga, może zupełnie inaczej czuć muzykę, więc o czym oni będą rozmawiać? Jeśli nauczanie sztuki ma mieć jakiś sens, to musi być postawione na podstawie intelektualnej. Student powinien mieć poczucie, że czegoś konkretnego dowiaduje się w procesie dydaktycznym, a nie poznaje jedynie subiektywny pogląd profesora, któremu się wydaje, że tak będzie pięknie.
M.T.: Pańska ścieżka edukacji artystycznej była pasmem ciągłych sukcesów, jest Pan laureatem prawie wszystkich konkursów, w których brał Pan udział. Czy zdarzały się słabsze momenty i wykonania? Jak Pan do nich podchodzi?
M.Z.: Myślę, że każdy w swoim życiu doznał jakichś trudnych momentów… Dużo zależy od tego, co rozumiemy jako porażkę. Podczas studiów brałem udział w konkursie w Genewie, w którym znalazłem się w najlepszej siódemce, ale nie wszedłem do najlepszej trójki. I można to teraz potraktować jako porażkę, ale z drugiej strony w tym konkursie startowało bardzo wielu wiolonczelistów z całego świata i w związku z tym dostanie się do najlepszej siódemki ja bym traktował jako sukces. Muszę zresztą przyznać, że momenty w moim życiu, kiedy coś mi się nie udawało, budowały mnie najbardziej. Po takich wydarzeniach, kiedy coś nie wyszło, obserwowałem w sobie przełom rozwojowy.
Wydaje mi się, że często nie doceniamy roli porażek. Mogą działać bardziej pozytywnie niż sukcesy, które utwierdzają nas tylko w poczuciu wysokiej wartości.
Większości artystów, i w ogóle ludzi, przydaje się czasem taki „kopniak”, zimny prysznic, który pokazuje, że jakiś kierunek nie był do końca dobry, że coś trzeba przewartościować albo po prostu troszeczkę wyluzować. Myślę, że w ogóle dzisiaj występuje za duży pęd do sukcesu, który jest za bardzo gloryfikowany. Co się uważa za sukces? Czy bycie najlepszym, czy zarabianie dużych pieniędzy, czy wygranie jakiegoś konkursu? Już mało kto rozumie poprzez sukces bycie szczęśliwym i zrealizowanym w tym zajęciu, które się wybrało. Ja właśnie dążę do takiego sukcesu: żeby czuć się dobrze w swojej skórze z tym, co robię. Oczywiście dzięki temu, że włożyłem w to mnóstwo pracy i miałem mnóstwo szczęścia, teraz mam możliwości, aby rozwijać się w kierunku, w jakim chcę. W tej chwili np. piszę koncert wiolonczelowy dla siebie. Robię to, co kocham i co chcę robić. Tak w tej chwili rozumiem sukces: jako poczucie satysfakcji i szczęścia w moim działaniu, i mam nadzieję, że uda mi się w tym wytrwać.
M.T.: Czy mógłby Pan powiedzieć coś więcej o swoim koncercie wiolonczelowym? Jaki będzie?
M.Z.: Od wielu lat zajmuję się improwizacją, aranżacją i kompozycją, natomiast dopiero okres pandemii spowodował, że mam więcej czasu z powodu odwołanych koncertów, i stwierdziłem: to jest dobry moment, żeby zacząć więcej pisać. W zeszłym roku napisałem dwa cykle utworów: jeden na wiolonczelę solo, drugi na głos i trio smyczkowe. Teraz pracuję nad koncertem na wiolonczelę i orkiestrę smyczkową, który piszę na zamówienie Orkiestry Polskiego Radia Amadeus. Jest to utwór programowy i dotyczy tego, co fascynuje mnie w tym momencie historii muzyki, w jakim jesteśmy, czyli konfliktu między poszukiwaniem awangardowości, nowości a jednak przywiązaniem i miłością do tradycji muzycznej. Koncert nosi tytuł Duchy przeszłości. Część zespołu orkiestry będzie umieszczona za estradą i będzie miała partię z natrętnie powtarzającymi się strukturami harmonicznymi, przywodzącymi na myśl różne historyczne zjawiska w muzyce, a solista będzie próbował od niej uciec. Będzie lawirował między potrzebą nowości a wtapianiem się w tradycję. Mamy wykonać ten utwór dopiero pod koniec listopada, więc jeszcze nad nim pracuję, ale jest to jedno z przedsięwzięć, które bardzo mnie duchowo i intelektualnie zajmuje. Zresztą w ogóle takich przedsięwzięć jest ostatnio całkiem sporo.
M.T.: Jakie to projekty?
M.Z.: Za miesiąc zaczynam nagrywać bardzo ciekawą płytę z Filharmonią Narodową. Będzie zawierać cztery utwory polskich kompozytorów na wiolonczelę i orkiestrę: koncert wiolonczelowy Miłosza Magina, Fantazję Aleksandra Tansmana, I Koncert wiolonczelowy Grażyny Bacewicz i jedną z kompozycji gdańskiego kompozytora Hubertusa Jabłońskiego. Do tej pory nie grałem większości z tych utworów, więc jest to dla mnie fantastyczna okazja do poszerzenia repertuaru o te znakomite kompozycje i z przyjemnością się ich uczę. Cieszę się bardzo, bo nie lubię stagnacji w tym zawodzie. Próbuję uciekać od repetytywności.
M.T.: W tej chwili działalność wielu instytucji i artystów przeniosła się do sieci. Jaki jest Pana stosunek do darmowego udostępniania twórczości muzycznej w Internecie?
M.Z.: Wydaje mi się, że jakiekolwiek obiektywne stwierdzenie na temat tego problemu wymagałoby bardzo wnikliwych badań… Teraz w sieci współistnieją materiały darmowe i płatne. W sytuacji, kiedy jest tak wiele materiałów darmowych, bardzo trudno jest zachęcić ludzi do tego, żeby zapłacili za dostęp do jakiegoś wydarzenia. Chociaż z drugiej strony można też wyobrazić sobie, że część ludzi myśli, że jeśli zapłaci, to będzie uczestniczyć w czymś bardziej elitarnym. Trudno odpowiedzieć, jakie rozwiązanie jest lepsze dla sztuki. Widzę argumenty po jednej i po drugiej stronie. Jednak jest na pewno grupa odbiorców, zatwardziałych fanów sztuki wysokiej, która, mimo że będzie miała dostęp za darmo do wydarzeń online, to i tak przy pierwszej możliwej okazji kupi bilety, żeby pójść na prawdziwy koncert. Po prostu to kochają i nie wyobrażają sobie bez tego życia. Fakt, że słuchacze mają świadomość, że kultura performatywna online jest tylko namiastką kultury, pozwala nam spać spokojnie. Nie mam pewności, czy wprowadzanie opłat za dostępy do materiałów na różnych serwisach, które miałyby wynagrodzić muzyków, by się ostatecznie artystom opłaciło… Wydaje mi się, że dla dużej części publiczności materiały umieszczone w sieci pełnią tylko funkcję informacyjną. Słuchacze chcą się zorientować, jak dany wykonawca coś interpretuje, czy warto pójść na koncert. Natomiast główna konsumpcja sztuki odbywa się na żywo. Ja oczywiście ze 100-procentowym zaangażowaniem wykonywałem wszystkie koncerty online i miałem z nich mnóstwo radości, natomiast sam odbiór dzieła, bez publiczności, to nigdy nie będzie to samo emocjonalne przeżycie. Nie oszukujmy się – wszyscy chcemy wrócić do sztuki stacjonarnej, również słuchacze tego chcą, i to jak najszybciej.
M.T.: Tego sobie wszyscy życzymy. Na koniec rozmowy chciałabym zapytać o Pana pasję, jaką są góry. To są raczej turystyczne wycieczki, czy ma Pan sportowe zacięcie?
M.Z.: Ja jestem takim trochę „Tatromaniakiem”. Bardzo sobie ukochałem polskie góry, również ze względu na ich koneksje kulturowe, bardzo lubię zakopiańską sztukę i architekturę, uwielbiam muzykę Karłowicza, teatr Witkacego… Cały czas mnie ciągnie do Tatr. Miałem wielokrotnie pokusę zrobienia kursu wspinaczkowego i wspinania po trasach taterniczych i wyjazdów w Alpy, ale zawsze przychodziła potem taka myśl, że to jest wielkie ryzyko zawodowe dla mnie jako instrumentalisty. W sytuacji, kiedy mam dzieci, rodzinę, którą muszę utrzymać, nie mogę sobie pozwolić na takie ryzyko, więc staram się ograniczać do tego, co jest dla mnie bezpieczne. Ostatnio nawet mieliśmy plan z moim kolegą wiolonczelistą Tomkiem Lisieckim wspólnej wspinaczki na Gerlach w czerwcu, ale nie wiem, czy to się uda, bo w lipcu spodziewamy się z żoną trzeciego dziecka…
M.T.: Gratulacje!
M.Z.: W związku z tym, że będziemy siedzieć na szpilkach, nie wiem, czy się zdecyduję na to, żeby zostawiać moją żonę z dwójką dzieci na miesiąc przed porodem i jechać wspinać się na te trzy dni. Raczej będzie to musiało poczekać (śmiech). Ale gór nigdy nie porzucę. Zabieram już w góry moich synów, chodzimy po Pieninach i Tatrach, także zaszczepiam tę pasję młodemu pokoleniu.
M.T.: W takim razie życzę Panu zdobywania szczytów i wszystkiego dobrego. Bardzo dziękuję za rozmowę.