Podczas festiwalu Pieśń Naszych Korzeni w Jarosławiu czas płynie inaczej. Ci, którzy wracają tu na kolejne edycje, mówią czasami, że nie istnieje on w ogóle: kiedy znowu się przyjeżdża, można odnieść wrażenie, że tych dwunastu miesięcy wcale nie było. Może tylko dorastające dzieci przypominają o zmianach, wszak niektórzy uczestnicy są tu po raz dwudziesty, a to już pewna perspektywa. To jedna strona. Z drugiej słychać niekiedy opinię, że każdy festiwal jest swoistą rewolucją w podejściu do muzyki: „myśleliśmy, że jesteśmy czegoś pewni, a wszystko się zmieniło”, mówią niektórzy po kolejnych spotkaniach z muzykami, dyskusjach i doświadczeniach.
Jarosławski festiwal to niezwykły czas spotkań: muzyki z muzyką, muzyki z ludźmi i ludzi z ludźmi. Chorał gregoriański (w tym roku w dwóch wersjach językowych: po łacinie i po polsku) pobrzmiewa tu wschodnimi pieśniami, te same mury odbijają dźwięki muzyki średniowiecznej, barokowej i tej tradycyjnej, którą czasami bardzo trudno datować. Wschód rozmawia z Zachodem, Północ z Południem. W bramie opactwa benedyktynek (ciekawa akustyka!) słychać pieśni ukraińskie i włoskie, dźwięki liry korbowej przeplatają się z dobiegającymi z kościoła dźwiękami organów. Ludzie spotykają muzykę w różnych miejscach i różnych rolach. Sacrum i profanum, liturgia i taniec, noc i dzień, słuchanie i wykonywanie… Tyle wrażeń, bogactwo przeżyć, opinii i niekończące się dyskusje, jak połączyć różnorodność z jednością, a jedność z różnorodnością – dyskusje, które wykraczają daleko poza muzykę samą, ale niewątpliwie z niej czerpią. Spotkania z ludźmi są tu nie mniej ważne niż te z muzyką. Podkreślają to zarówno ci, którzy przyjechali przede wszystkim w roli wykonawców, jak i ci, którzy pozostają głównie słuchaczami. Ci pierwsi zauważają, że drugiego takiego miejsca nie ma na świecie, takiego miejsca spotkania, gdzie odbiorców nie interesuje jedynie wysłuchanie koncertu, ale także osobisty kontakt. Gdzie można przekazać swoje doświadczenie, przemyślenia, ale i podzielić się wątpliwościami. To szczególna publiczność, mówią, dodając czasami z pewnym zdziwieniem – i w dużej części tak młoda. Owa publiczność natomiast po powrocie z festiwalu lubi opowiadać, że to właśnie tutaj, jak nigdzie indziej, można po prostu dosiąść się podczas obiadu do światowej sławy muzyków i porozmawiać z nimi tak po prostu, że brzoskwinie w Jarosławiu są pyszne i pogoda ładna, ale i o muzyce, którą wykonują, o ich drodze, błądzeniu w rekonstrukcjach i radości z dzielenia się pięknem. Stałym punktem programu są codzienne seminaria czyli spotkania z muzykami, zazwyczaj tymi, którzy występowali poprzedniego dnia. Można się podczas nich wiele dowiedzieć o prezentowanej przez nich muzyce, o jej miejscu w kulturze i tradycji; zawsze jest czas na pytania, czasami nawet na wspólne śpiewanie.
Muzycy, którzy wystąpili podczas tegorocznej edycji, w większości już tutaj byli, a okrągła rocznica stała się dla nich szczególną okazją do powrotu. Jak nazwał to Marcin Bornus-Szczyciński, jeden z założycieli festiwalu, był to tygodniowy „koncert przyjaciół”. Swoistym motywem przewodnim tej odsłony była śmierć i zmartwychwstanie. Motyw ten przeplatał się przez koncerty na różne sposoby. Dwa z nich poświęcone były wprost pamięci zmarłych: niedzielny solowy recital Jordiego Savalla, bardzo osobiste i poruszające wspomnienie żony artysty, Montserrat Figueras – i środowa Panichida, bizantyjskie nabożeństwo za dusze zmarłych wykonane przez rumuński zespół Byzantion, dedykowane wszystkim tym, którzy już odeszli, a za życia związani byli z festiwalem. Tematyka pasyjna pojawiła się w poniedziałek, kiedy zespół Micrologus przedstawiał najstarszą opowieść o męce i śmierci Chrystusa spisaną w języku włoskim (XIII w.), a także w piątek, w tradycyjnej, wielozwrotkowej, polskiej Pieśni o Bożym umęczeniu nabożnej autorstwa Władysława z Gielniowa. Wykonały ją zespoły Monodia Polska i Dancerye, zapraszając do wspólnego śpiewu zebraną na koncercie publiczność. Motyw ten powrócił również w sobotę, w Haendlowskim oratorium Mesjasz, wykonanym m.in. przez chór festiwalowy prowadzony przez Roberta Hugo (szerzej o tym wieczorze i o przygotowaniach do niego za chwilę). We wtorek zespół Sequentia przedstawił program zatytułowany The Lost Songs złożony z rekonstrukcji pieśni z czasów karolińskich. Motyw przemijania pojawił się i tam, nie tylko w kontekście konkretnych opisów, ale i przenośnej „śmierci i zmartwychwstania” samych pieśni, które po ponad tysiącletnim okresie zapomnienia wykonane zostały na nowo. W czwartek natomiast Maria Skiba i Frank Pschichholz (The School of Night Berlin) zaprezentowali pieśni z Second Booke of Songs Johna Dowlanda. Historia powstania tych pieśni związana jest z tragiczną historią Roberta Devereux, drugiego hrabiego Essex, skazanego na śmierć przez królową Elżbietę. Według niektórych przekazów to właśnie piękno muzyki miało wzruszyć władczynię i doprowadzić do ułaskawienia. Wykonanie urzekało swoją delikatnością, kruchością niemalże. Na poprzedzającym koncert seminarium uczestnicy festiwalu mieli okazję nauczyć się jednej z pieśni, a także zobaczyć zapis z epoki, w którym poszczególne głosy wydrukowane zostały po różnych stronach karty, umożliwiając śpiewanie czterem osobom siedzącym przy jednym stole. Powracający motyw muzyki spotkania i spotkania z muzyką pojawił się i tutaj. Szczególnie widać było go również w środowym nocnym koncercie, podczas którego wystąpił lutnista Antoni Pilch, jeden z założycieli festiwalu, zapraszając do wspólnego muzykowania zaprzyjaźniony zespół ukraiński Choreja Kozacka. Atmosfera domowego ciepła i wspólnoty udzieliła się chyba wszystkim słuchającym.
Jednak festiwal to nie tylko codzienne główne koncerty dnia, odbywające się o godzinie 20. Muzyka rozbrzmiewa tu niemal przez całą dobę, od porannej jutrzni śpiewanej po łacinie do bardzo późnych godzin nocnych, wypełnionych muzyką taneczną i biesiadną w tzw. klubie festiwalowym przy jarosławskim Rynku. Zarówno liturgia, jak i taniec są elementami tradycji żywej, dają uczestnikom możliwość czynnego włączenia się w życie muzyczne, postawę odmienną od biernego słuchania, do którego ograniczają się często wydarzenia tego typu. Nieodłączną częścią festiwalu stały się warsztaty spełniające podobną, „aktywizującą” funkcję. W tym roku do wyboru były aż cztery grupy. Pierwsza – chorał gregoriański dla początkujących – była swoistym wprowadzeniem, umożliwiającym czynny udział w codziennych jutrzniach i nieszporach; prowadzą ją zazwyczaj bracia dominikanie, tak też było i w tym roku. Druga – chorał po polsku – przygotowywała śpiew liturgiczny na niedzielę kończącą festiwal. Podczas tej edycji Marcin Bornus-Szczyciński zaproponował, by wykonywane zazwyczaj po łacinie części zmienne mszy zaśpiewać w polskim przekładzie. Zarówno sam pomysł, jak i jego realizacja, stały się przedmiotem żywych dyskusji. Trzecia grupa poznawała śpiewy liturgii ormiańskiej. Efektem kilkudniowej pracy pod kierunkiem Andrija Szkrabiuka, kantora katedry ormiańskiej we Lwowie, było piątkowe wykonanie jutrzni i nieszporów w rycie ormiańskim. I wreszcie czwarta – chór festiwalowy – w tym roku przygotowująca Mesjasza Haendla, prowadzona przez czeskiego dyrygenta Roberta Hugo. Po kilkuletniej przerwie na ostatnim, sobotnim koncercie zabrzmiał utwór barokowy (w kontekście programu festiwalu barok wydaje się epoką jeśli nie prawie współczesną, to przynajmniej całkiem późną…), a przy tym – co też nie tak częste – powszechnie znany. Chór festiwalowy to swoisty fenomen tego wydarzenia: ludzie w różnym wieku, z różnym doświadczeniem muzycznym, w tym składzie nigdy wcześniej nie śpiewający, pracują z utworem (i ze sobą) przez tydzień, a później wykonują go podczas koncertu. Jest praca, jest wysiłek, na pewno, ale jest i radość, zwłaszcza, kiedy zaczyna być widać (słychać…) efekty. I chociaż przy niektórych dziełach ta mozaika głosów potrzebuje bardziej profesjonalnego wsparcia (w tym roku razem z chórem festiwalowym śpiewał Akademicki Chór Politechniki Śląskiej oraz soliści: Maria Skiba – sopran, Petra Noskaiová – alt, Jaroslav Březina – tenor i Sebastian Szumski – bas, a grała Barokowa Orkiestra Wyszehradzka), to zapału, motywacji i radości wykonania na pewno można się od nich uczyć. I chociaż sami chórzyści po koncercie mówili, że chyba każdy miał swoją wpadkę, to tego akurat wieczoru nie chodziło przecież najbardziej o doskonałość techniczną. Słuchało się ich z wielką przyjemnością, nawet nie zauważając, kiedy minęły te niecałe trzy godziny.
Koncerty, warsztaty, liturgia, taniec, wszystkie te spotkania z muzyką i z ludźmi pozostają w pamięci uczestników na długo. Również w pamięci tych, którzy przyjechali na festiwal jako wykonawcy głównych koncertów dnia. Któregoś wieczoru Benjamin Bagby, śpiewak i harfista z zespołu Sequentia, związany z Pieśnią Naszych Korzeni od jej początków, stwierdził pół-żartem: we all will suffer from post-Jaroslaw depression. Póki co wrażenia jeszcze nie opadły i chyba na „postjarosławską depresję” trochę za wcześnie; niektórzy uczestnicy mówią za to o „syndromie postjarosławskim” objawiającym się śpiewaniem w każdym miejscu i czasie – nieważne, czy to pieśni włoskie, ormiańskie, łacińskie czy fragmenty chórów z Mesjasza. To, co dzieje się podczas festiwalu, najprościej chyba podsumować można sformułowaniem, którego Andrij Szkrabiuk często używa podczas prób w tych momentach, gdzie zazwyczaj mówi się „dziękuję”. A brzmi ono: dużo dobra.
(więcej komentarzy do wydarzeń festiwalu można przeczytać na blogu: piesnnaszychkorzeni.blogspot.com)