Dziewięć kolejnych wykonań podbiło serca jurorów w trzecim już odcinku „Must be the music”. Było sporo alternatywy, choć trzeba przyznać, że niektórzy narobili smaku, a swoich muzycznych popisów… nie przyprawili.
Jan Niezbedny Band wystąpili jako pierwsi z własnym przebojem Jan Niezbendny jest. Trudno stwierdzić, co wykonują ci panowie w oldschoolowych ciuszkach. Ani to Franek Kimono, ani K.A.S.A., ale mają chwytliwy refren, popowe ciągotki i pomysł. Na pewno jakiś, na pewno niecodzienny. Ja w ogóle nie wiem, o czym pan śpiewał – zrecenzowała Kora, która jako jedyna powiedziała „Panu Janowi” stanowcze „nie”. I trochę fajnie, i trochę niefajnie – podsumował Łozo. Jego opinia chyba doskonale oddaje tę nieokreśloność stylistyki zespołu. Kręgi AGD bezapelacyjnie stoją dla nich otworem. Ja sądzę, że nie tylko one. Chciałoby się krzyknąć: Wpuść pana Jana na salony!
W ogóle nie uczyłam się śpiewać, mówiła kolejna uczestniczka programu – nastoletnia Alicja Monczkowska. Słuchając jej, aż trudno w to uwierzyć! Alicja urzekła jurorów i publiczność swym wdziękiem, skromnością i naturalnością. Nie mogła zatem lepiej wybrać piosenki – utwór A Natural Woman z repertuaru Arethy Franklin pozwolił zaprezentować jej czysty, pełny, głęboki głos o wspaniałej barwie i intensywnym wibrato. Dziewczyna dobrze zdynamizowała piosenkę, w momencie kulminacyjnym pokazała ciekawe wokalizy. Nie uszło to uwagi oceniających. Oprócz superlatyw w jej padło też ostrzeżenie: Pamiętaj, Alicjo, że w Polsce trudno się żyje z soulu! – powiedziała Ela.
Czy to miejsce castingów, czy może jakieś inne czynniki tożsamościowe sprawiły, że w kolejnym odcinku pod rząd spotykamy wokalistów śpiewających gwarą śląską i sławiących ten region Polski? Oberschlesien (= Górny Śląsk) to ciężko brzmiąca kapela, która w swym kawałku Jo chca rozgrzała publiczność do czerwoności. A może nawet i o czerni trzeba by tu mówić… Bez wątpienia mocnym punktem zespołu jest rasowy wokalista, który wie, o czym śpiewa. Jesteście najbardziej kompletnym zespołem, jaki tu dzisiaj mieliśmy – zauważył Łozo. Faktycznie, są bardzo zgrani, choć cała formuła nie do końca do mnie przemawia.
Królową sceny przez chwilę była dziś Raisa Misztela, egzotyczna już przez samo swe pochodzenie i imię. Piosenka Ałły Pugaczowej Milion róż była miłą odmianą w tym niezwykle rytmicznym odcinku. Raisa posiada czysty głos i umie nim opowiadać. Trochę za dużo jednak w tym wszystkim egzaltacji, szeptu i balansowania pomiędzy dworem a „kiczykiem”. Adam Sztaba jako jedyny z sędziów był na „nie”: Jest to estetyka szalenie mi obca – powiedział.
Pewnie wkroczył na scenę MBTM Kamil Fabian – siedemnastolatek, uczeń technikum informatycznego, poeta. Wykonał swój utwór Było minęło. Keyboard i wokal z bardzo dziwną artykulacją głosek i manierą, którą spróbowałabym określić jako „kamilobednarkizm”, nie obrażając, rzecz jasna, artysty. Dobra melodia (naprawdę!). Trochę elementów reggae. Znacznie więcej elementów fałszu, zwłaszcza w końcowym odcinku a cappella. Łozo i Kora zagłosowali na „tak”. Ela zaproponowała: Jeśli lubisz, graj sobie, ćwicz. Niecodzienna narracja Kamila Fabiana, pieśniarza jakby w transie, głosiła: Co mam zrobić, Boże? Czy to jest jakaś kara?. Ja pytam o to samo. Na szczęście było, minęło.
Najbardziej szalony tego wieczoru duet żeński Bass zaśpiewał Where Is The Love? zespołu The Black Eyed Peas i wywalczył u jurorów 4 x „tak”. Ale nam, dziewczyny niespodziankę zrobiłyście! – cieszył się Łozo. Czysto, muzykalnie, fajnie – dodała Ela. To prawda, Roksana i Paulina dobrze się dobrały – jedna śpiewa melodycznie, druga rapuje. To uzupełnianie się wzbogacone jest też o indywidualizm ich muzyki. Nie powtarzały bezmyślnie przeboju, ale dodały wiele od siebie – tak na płaszczyźnie rozwiązań harmonicznych, jak i interpretacji tekstu. Troszeczkę zbyt dosłowny był dla mnie rap. Ale może o tę autentyczność chodzi w takim utworze?
Cały ten szajs to piosenka zespołu Benzyna. Zespół ten przyjechał do MBTM po sto tysięcy złotych, ale nie przeszedł do następnego etapu. Stety, niestety. Wokalista ma ciekawą barwę, choć Kora zarzuciła mu fałszowanie. Poza tym przy stole sędziowskim nikt nie został rzucony na łopatki. Jedynie Wojtek Łozowski wcisnął „tak”, z czego później grubo się tłumaczył. Może spodobał mu się interesujący, zbuntowany tekst utworu?
Dawid „Klepson” Klabecki w utworze Spadając na dno zaprezentował kawałek dobrego hip-hopu. Jego największym atutem jest czysty głos o świetnej barwie – taki głos, któremu się wierzy. Niepotrzebna była taka ilość przekleństw – skuteczny rap broni się i bez nich. Jak dla mnie, przydałoby się też trochę różnorodności rytmicznej, a niekiedy inne dobranie sylab. Jurorzy byli jednak bezkrytyczni. Trudno nie zgodzić się z Adamem Sztabą, który powiedział: mnie się najbardziej podobał brak napastliwości. Dawid otwarcie przyznał, że śpiewa, opisując własne doświadczenia. Rap dla mnie jest życiem. Bo hip-hop to życie. Nie ma chyba piękniejszej definicji.
Zawodowstwo można było poznać już po pierwszych dźwiękach wydobytych przez zjawiskową Aretę Chmiel, która wystąpiła w grze solo na saksofonie. Wykonując Stand By Me z repertuaru E. Marienthala, udowodniła, że nie straszne jej ani niuanse melodyczne, ani zawiłości rytmiczne – była rewelacyjna zarówno w skomplikowanych pochodach melodycznych, jak i w synkopach. Rozkręciła imprezę i przekonała do siebie jury. Adam Sztaba pochwalił frazowanie i bardzo skuteczne przebiegi rytmiczne. Ja też bym tak chciał – rozmarzył się Łozo.
Wielkie nadzieje i… wielkie rozczarowanie musieli przeżyć członkowie zespołu Letni Chamski Podryw, którzy po ogromnym sukcesie internetowym dostali kubeł zimnej wody od jurorek: Eli i Kory. Żaden z dwóch wykonanych kawałków (Czinkłaczento oraz Oranżada, koleżanki, petardy) nie przypadł do gustu paniom. Cioci to nie śmieszy – zawyrokowała Ela. Może zbyt wiele reklamy, a może trzeba się temu duetowi niesfornych raperów przyjrzeć uważniej? Mają dobre refreny i, co ważne, dialogują ze sobą, stale są w kontakcie na scenie, z którą też są obyci. Świadomi siebie. Czy autentyczni?
Największą ciekawostką zagraniczną został w tym odcinku Jonathan „King” Brown, pochodzący z Ghany piłkarz. Czwartoligowy. W sferze muzycznej za to bliżej pierwszej ligi. Masz bardzo ciekawy wokal – oceniła Kora. Twój rytm jest bardzo dobry – dodał Łozo. Skoro melodia i rytm w porządku, to chyba jest dobrze. Reggae plus pozytywna osobowość naszego bohatera w stylu „żadnych problemów” daje wystrzałowe efekty.
Zagadka? Mroczna tajemnica? Wysublimowany żart? Co kryje się we wnętrzu najbardziej chyba pociągającego tworu, jaki pojawił się w tej edycji „Must Be The Music” – zespołu Dolls Insane? Zbudowali wizerunek wspaniale, a po występie (Every Street) pozostał niedosyt. Kilku prawdziwych mężczyzn, a wśród nich potargana i bardzo niepokorna “laleczka” robią wrażenie. Także na Korze, choć ta dała do zrozumienia, że trzeba popracować nad synchronizacją w sekcji instrumentalnej, gdyż aranż musi pomagać wokalistce. Ona jest całą wartością. To jest światowy performance. Coś w tym jest. Coś stylowego, wyrafinowanego i niepokojącego zarazem. Miejmy nadzieję, że to była tylko muzyczna przystawka, a następnym razem Dolls Insane zaserwuje nam prawdziwą ucztę.