Logo 10. Enter Enea Festival

recenzje

10. Enter Enea Festiwal

Już po raz dziesiąty miłośnicy jazzu mogli spotkać się nad Jeziorem Strzeszyńskim na Enter Enea Festival. Tegoroczna, jubileuszowa edycja, odbywająca się w dniach 21 – 23 sierpnia  2020 roku,  z pewnością pozostanie na długo w pamięci organizatorów, wykonawców oraz widzów. Organizacja większego muzycznego wydarzenia w tym szczególnym czasie, w którym panująca na całym świecie pandemia wyłączyła nas z możliwości obcowania z muzyką na żywo, była zadaniem niezwykle trudnym, wydawać by się mogło – niemal niemożliwym. Oczywiście, nie obyło się bez pewnych kompromisów. Do ostatnich chwil, pod znakiem zapytania pozostawała kwestia samego odbycia się festiwalu (warto wspomnieć, że pierwotnie jego termin był planowany, podobnie jak w poprzednich latach, na czerwiec). Kolejną trudność organizatorzy napotkali na gruncie „ściągnięcia” do Polski artystów z zagranicy, co wynikało z zamknięcia granic i ograniczeń związanych z przemieszczaniem się. Niestety z tego właśnie względu nie mogliśmy podziwiać na tegorocznym Enterze tria Andrei’ego Kondakova, a występ Isfara Sarabskiego do ostatnich chwil był wielką niewiadomą. Jednak, mimo tych wszystkich kłopotów, organizatorzy stanęli na wysokości zadania, tworząc prawdziwą oazę dla spragnionych muzycznych doznań słuchaczy oraz przede wszystkim artystów.

Dzień pierwszy

Pierwszy dzień festiwalu został otwarty występem Kasi Pietrzko Trio (Kasia Pietrzko -fortepian, Andrzej Święs – kontrabas, Piotr Budniak – perkusja). Tak o młodej pianistce możemy przeczytać w programie festiwalowym:

Okrzyknięta przez Jazz Forum drugą Nową Nadzieją. Kasia Pietrzko to twórcza kompozytorka i pianistka, która plasuje się w gronie młodych i podziwianych pianistów jazzowych.

Stwierdzenie to nie wydaje się przesadzone i dobrze oddaje wszechstronność młodej pianistki. W jej grze można usłyszeć lekkość w prowadzeniu frazy, w której nie brakuje „smaczków” w postaci ozdobników, rubat, a kiedy trzeba – nawet pewnych eksplozji. Podczas Enter Enea Festival artystka zaprezentowała materiał ze swojej świeżo wydanej płyty – Ephemeral Pleasures. Jako pierwszy zabrzmiał utwór Dearest John, dedykowany dziadkowi pianistki, którego sama nazwała „największym znanym jej romantykiem”. Sam utwór, w swej subtelności i lirycznej melodyce, idealnie odzwierciedla właśnie romantyczny nastrój. Dalej mogliśmy usłyszeć pozostałe utwory z albumu: tytułowe Ephemeral Pleasures, For T. S. – poświęcone Tomaszowi Stańce, Epizody, kompozycję napisaną przez kontrabasistę – Andrzeja Święsa – Quasimodo oraz Dark Blue Intensity Of Life. Mam wrażenie, że to właśnie w ostatnim zaprezentowanym przez artystów utworze, mogliśmy najbardziej dostrzec ogromną przyjemność płynącą z grania, grania dla publiczności. Zresztą, skutecznie zostałam utwierdzona w tym przekonaniu po słowach artystki, które padły właśnie pod koniec występu tria:

Niech żadna epidemia nas nie zatrzyma. Chęć grania, jeszcze nigdy nie była we mnie aż tak wielka.

Całe trio, pomimo niedługiego stażu wspólnej gry, bardzo swobodnie poruszało się we własnym języku muzycznym. Mieliśmy okazję usłyszeć i zobaczyć bardzo zgrany zespół, w którym pomimo wysunięcia na pierwszy plan fortepianu, nierzadko do głosu zostawały dopuszczane pozostałe instrumenty. Skrzętnie przemyślane tematy muzyczne były przeplatane trafnymi i przestrzennymi improwizacjami.

Kasia Pietrzko TrioKasia Pietrzko Trio, fot. Kasia Stanczyk Photo & Design

Kolejną gwiazdą wieczoru był, dobrze znany polskiej publiczności, szwedzki kontrabasista i wiolonczelista – Lars Danielsson, który wystąpił wraz z gospodarzem Enter’a – Leszkiem Możdżerem. Obaj muzycy, wielokrotnie współpracowali ze sobą, przez co do perfekcji opanowali umiejętność wzajemnego dialogowania, a także eksponowania poszczególnych partii solowych oraz wspólnych. Nie ma w tej muzyce miejsca na elementy niepasujące do siebie. Jest to jazz występujący pod osłoną muzyki romantycznej, w którym nie brak licznych, odleglejszych odniesień, np. do muzyki ludowej. Muzycy zaprezentowali głównie materiał pochodzący ze wspólnie nagranej w 2007 roku płyty – Pasodoble. Mogliśmy usłyszeć m.in. takie kompozycje jak Praying, Pasodoble, Prado, Eja Mitt Hjärta, a także – spoza płyty – Easy Money, Incognitor czy Suffering. W moim odczuciu występ tego duetu był swego rodzaju „podróżą sentymentalną”, w której mogliśmy oderwać się od rzeczywistości, na chwilę zapomnieć o pandemii, strachu, pędzie codzienności. Szczególna nastrojowość tego koncertu dodatkowo podkreśliła jego wartość. Nawet w momentach piano publiczność w skupieniu oddawała się namacalnemu doświadczaniu muzyki, nie zakłócając artystom wydobywania najbardziej niuansowych, często wręcz szmerowych brzmień. 

Lars DanielssonLars Danielsson, fot. Kasia Stanczyk Photo & Design

Piątkowy set koncertowy zakończył się występem tria Marcina Wasilewskiego z gościnnym udziałem saksofonisty – Adama Pierończyka. W skład tria, poza wspomnianym już liderem, wchodzą także Sławek Kurkiewicz, grający na kontrabasie oraz Michał Miśkiewicz na perkusji. Zespół dołączył jako ostatni do grona występujących, zastępując wspomniane już we wstępie Andrei Kondakov Trio. Podczas piątkowego wieczoru, mieliśmy okazję usłyszeć premierowe wykonania utworów z albumu Arctic Riff. Projekt ten to efekt współpracy polskiego tria z amerykańskim saksofonistą – Joe Lovano. Kompozycje są autorskim dziełem Wasilewskiego oraz Lovano, jednak na krążku odnajdziemy również dwukrotną interpretację utworu Carli Bley – Vashkar oraz kolektywne improwizacje całego zespołu. Kwartet również w swym premierowym koncercie zachował koncepcję występującą na płycie. Zwykle na początku występowała prezentacja kolejnych utworów, następnie otwierała się przestrzeń do wspólnej improwizacji. Nie sposób nie zauważyć, że większość utworów była napisana „pod Lovano”, co przecież nie dziwi, skoro sam saksofonista był autorem sporej części materiału. Przed Adamem Pierończykiem postawiono więc trudne zadanie, tym bardziej że zaproszenie kwartetu do udziału w festiwalu spłynęło stosunkowo późno. W mojej ocenie sposób gry Lovano zdecydowanie bardziej pasuje do całej koncepcji albumu (wykonywanych utworów), jest on bowiem bardziej niuansowy i zróżnicowany wewnętrznie, a  mówiąc kolokwialnie – po prostu „bardziej siedzi” w tej konkretnej muzycznej tkance. Moja opinia jest jednak nie do końca MOŻLIWIE obiektywna. Niestety nie miałam przyjemności słuchania Lovano na żywo, a porównywanie obu saksofonistów, mając do dyspozycji z jednej strony nagranie studyjne lub koncertowe, a z drugiej sam koncert na żywo – nigdy nie będzie sprawiedliwe w swych kryteriach (być może mniejsza niuansowości stylu gry była podyktowany względami akustycznymi koncertu plenerowego, tego nie jestem w stanie jednoznacznie ocenić). Również umiejscowienie na końcu występu tria Wasilewskiego z towarzyszącym mu Pierończykiem nie do końca mnie przekonało. Leszek Możdżer i  Lars Danielsson, w występie poprzedzającym trio, wprowadzili słuchaczy w pewien nostalgiczny i rozluźniający stan, w którym przyjemnie było „dryfować”. W muzycznej opowieści Artctic Riff czułam, że konieczne jest nieco większe skupienie, które stało się trudne do osiągnięcia po zanurzeniu się we wcześniejszej sentymentalności. Mało krytycznie, pozwolę sobie jednak na wystawienie usprawiedliwienia dla organizatorów, rozumiejąc, że właśnie taka kolejność występów, w tym konkretnym przypadku, miała swoje wyższe uzasadnienie pragmatyczno-logistyczne.

Marcin Wasilewski Trio feat. Adam PierończykMarcin Wasilewski Trio feat. Adam Pierończyk, fot. Kasia Stanczyk Photo & Design

Dzień drugi

Sobotnie koncerty otworzył występ grupy Kamil Piotrowicz Sextet. W skład formacji wchodzą: lider – fortepian i syntezator, Kuba Więcej – saksofon altowy, Marek Pospieszalski – saksofon tenorowy, Emil Miszk – trąbka, Andrzej Święs – kontrabas (tego muzyka mieliśmy okazję usłyszeć także w piątek) oraz Krzysztof Szmańda – perkusja i wibrafon. W repertuarze znalazły się utwory z dwóch  albumów Product Placement oraz Popular Music, które zostały skomponowane przez lidera sekstetu. Możemy odnaleźć w nich ogromną swobodę twórczą i swego rodzaju momentową spontaniczność. W kompozycjach została otwarta szeroka przestrzeń do tworzenia improwizacji, jednak przy zachowaniu pewnych scalających ram formalnych. Z pewnością jest to muzyka oryginalna, dla mnie – fuzja jazzu i inspiracje muzyką XX i XXI- wiecznych mistrzów. Czasem pobrzmiewały echa twórczości Lutosławskiego, innym razem – zwłaszcza w momentach, gdy do głosu dochodził syntezator – eksperymentalnie brzmiące odniesienia do Stockhausena. Czy był to koncert, który przemówił do wszystkich zebranych? Niekoniecznie. Nie jest to muzyka najłatwiejsza, w której rozentuzjazmowany widz będzie mógł klaskać „na raz” czy pobujać się w stałym rytmie przez cały koncert. Jednak w żadnym razie nie świadczy to o niskiej wartości tej muzyki, wręcz przeciwnie. Nie każdy zrozumie fakt, że „nieładnie” brzmiące punktualistyczne dźwięki mają swoją określoną rolę i że nie jest to efekt nieprawidłowego zadęcia, a działanie jak najbardziej zamierzone. Odbiorca, który jednak zrozumie idee twórcze Piotrowicza i zanurzy się w jego indywidualnym i trochę nietypowym świecie, z pewnością znajdzie w tej muzyce spore usatysfakcjonowanie. W mojej ocenie był to najbardziej niekonwencjonalny występ w całym tegorocznym zestawie.

Kamil Piotrowicz SextetKamil Piotrowicz Sextet, fot. Kasia Stanczyk Photo & Design

Gdyby Enter Enea Festival miał charakter konkursowy, to z pewnością „Nagrodę Publiczności” otrzymałby Michał Salamon, który niepodważalnie skradł serce chyba każdemu. Nie jest to przesadna hiperbolizacja z mojej strony – wystarczyło spojrzeć na twarze ludzi słuchających w skupieniu każdej nuty. Jedni uśmiechali się, inni wzruszali. I chyba właśnie o to chodzi. Żeby muzyka docierała właśnie w te najgłębsze zakamarki naszej świadomości, aby nas poruszała, kompletnie przy tym obezwładniając i pozbywając nas wszelkich emocjonalnych hamulców.  Artysta zaprezentował podczas sobotniego koncertu materiał ze swojej solowej płyty Lion’s Gate. Na scenie towarzyszyli mu: Grzech Piotrowski – saksofon, Mikołaj Kostka – skrzypce, Miłosz Skwirut – kontrabas oraz Patryk Dobosz -perkusja.  Muzycy, wraz z liderem, występującym w postaci przewodnika, z niezwykłym wyczuciem wspólnie opowiedzieli historię zarejestrowaną na płycie. Jak mówił sam Michał Salamon – utwory te opowiadają o życiu, o jego poszczególnych stadiach, o różnych doświadczeniach. Również same tytuły kompozycji zdają się nawiązywać do przedstawienia tej idei – The Calling, Deliverance, Birth, A New Beginning.  Z oczywistych względów, na pierwszym planie słyszeliśmy pianistę, jednak nie zawsze. Mocnym ogniwem zespołu okazał się przejmujący często inicjatywę – Grzech Piotrowski. Jego kunsztowna gra na saksofonie i umiejętność wydobywania szerokiego spektrum muzycznych barw, tylko wzbogaciła ogólny wyraz kompozycji (osobiście bardzo żałuję, że ten artysta nie wziął udziału w nagraniu płyty). Mocno poruszające były również fragmenty unisonowych współbrzmień fortepianu i saksofonu (nierzadko wymiennie unisona były realizowane w partii skrzypiec, a czasem także w partii kontrabasu). Z pozoru tak prosta rzecz, przyczyniła się do dodatkowego uwypuklenia tak znakomicie zarysowanych melodii o silnie emocjonalnym charakterze. Również na zauważenie zasługują pozostali członkowie zespołu, którzy także mieli swoje przysłowiowe „pięć minut” i mogli popisać się we własnych partiach solowych. Widać, że nie byli to ludzie przypadkowo dobrani do projektu. Uważam, że wrażliwość muzyczna całego składu została sprowadzona do wspólnego mianownika, przez co mogliśmy delektować się każdym dźwiękiem, w poczuciu spójności i najwyższego smaku. O wielkim sukcesie i entuzjastycznym odbiorze formacji może poświadczyć także twardy fakt w postaci sprzedanych po koncercie płyt. Krążek Lion’s Gate, po koncercie zespołu,  został sprzedany w ilości blisko stu płyt, co na dzisiejsze realia jest niewątpliwie wyznacznikiem absolutnego sukcesu. Śmiem twierdzić, że  jest to także „enterowy” rekord na tym polu.

Michał Salamon, Lion's GateMichał Salamon, Lion’s Gate, fot. Kasia Stanczyk Photo & Design

Wisienką na torcie sobotnich koncertów był występ Leszka Możdżera z towarzyszącą mu Orkiestrą Kameralną Polskiego Radia „Amadeus”. Co prawda na koncert musieliśmy czekać nieco ponad czterdzieści minut – wynikało to bowiem z konieczności zainstalowania na scenie dużego zespołu – jednak z pełną konsekwencją mogę stwierdzić, że było warto. Orkiestra została powołana do działania w 1968 roku za sprawą słynnej polskiej dyrygentki, Agnieszki Duczmal, która to również zaszczyciła nas swoją obecnością podczas koncertu, prowadząc swój zespół. Na festiwalowej scenie mogliśmy usłyszeć, w wykonaniu artystów, autorskie kompozycje Leszka Możdżera zaaranżowane specjalnie na skład „Amadeusa”. Były to utwory pochodzące z różnych okresów twórczości pianisty, m.in. kompozycje z płyt Leszek Możdżer & Aukso oraz Earth Practicles. Niezwykle ciekawym zabiegiem zastosowanym w aranżacji, jakiego dokonał Możdżer, było nieoczywiste obsadzanie partii solowych. Bardzo często solistami stawali się muzycy nie z „pierwszej linii”. W ten sposób kompozytor pokazał publiczności bardzo dobrą orkiestrę, w której każdy organizm jest istotny i ma wysokie umiejętności. To wyrywkowe eksponowanie poszczególnych instrumentalistów skojarzyło mi się z  niespodziewanym odpytywaniem uczniów przy tablicy – wszyscy na scenie ten rodzaj „odpowiedzi ustnej” zdali znakomicie. Koncert, w przeważającej części, utrzymany był w nostalgicznym i romantycznym nastroju, pozostawiając słuchaczy w przyjemnym uczuciu odprężenia.

Leszek Możdżer feat. Orkiestra Kameralna Polskiego Radia "Amadeus"Leszek Możdżer feat. Orkiestra Kameralna Polskiego Radia “Amadeus”, fot. Kasia Stanczyk Photo & Design

Dzień trzeci

Ostatni dzień festiwalowy zapowiadał się naprawdę znakomicie, mieliśmy jednak doświadczyć tak naprawdę trzech różnych światów muzycznych – i  bardzo dobrze, dzięki temu nawet najbardziej wymagający słuchacz, nie będzie narzekał na nudę! Niedzielny wieczór rozpoczął występ, który już w zapowiedziach konferansjerki oraz organizatorów podnoszony był do rangi legendy, czegoś niesamowitego, co jest po prostu „cudem”. Mowa tutaj o koncercie pochodzącego z Azerbejdżanu pianisty – Isfara Sarabskiego, który wystąpił w duecie z Leszkiem Możdżerem. Cała „cudowność” występu pianisty z Azerbejdżanu dotyczyła kwestii logistycznych i tego, że ściągnięcie do Polski artysty wymagało ze strony organizatorów wielu karkołomnych operacji – szczęśliwie zakończonych sukcesem. Jeśli chodzi zaś o samą muzykę, nie zarzucając jej niczego złego, w mojej ocenie – daleka była od kategorii „cudu”.  Podczas występu duetu mogliśmy usłyszeć głównie kompozycje Leszka Możdżera, obaj pianiści świetnie odnaleźli się we wspólnej grze, w której nie zabrakło miejsca na wzajemne „call and response”, a także fragmenty solistyczne. Dodatkowym urozmaiceniem było wprowadzenie instrumentów elektronicznych, a dokładniej syntezatorów, które brzmiały jak kwintesencja przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W mojej ocenie Isfar Sarabski, mimo wszystko, pozostał na drugim planie – w cieniu gospodarza, Leszka Możdżera. Jedynie pod koniec występu mogliśmy usłyszeć zagraną wyłącznie przez Isfara jego autorską kompozycję, w której artysta zdawał się zaaplikować własne doznania i swego rodzaju refleksyjność, kojarzącą się z melancholijnym, romantycznym nokturnem.

Isfar SarabskiIsfar Sarabski, fot. Kasia Stanczyk Photo & Design

Po krótkiej przerwie na scenie pojawiła się kolejna formacja. Propozycja niesłychanie pokręcona, niekonwencjonalna i absolutnie energetyzująca! Gdybym miała tutaj stworzyć osobistą listę „top 3” koncertów tegorocznego Enter’a (całkowicie subiektywną i podyktowaną wyłącznie osobistymi preferencjami muzycznymi) – to właśnie byłby mój „numer dwa” (zaraz po Michale Salamonie). Mowa o projekcie Y-OTIS, zainicjowanym przez szwedzkiego artystę – Otisa Sandsjö. W skład projektu wchodzi wspomniany lider, grający na saksofonie, klarnecie oraz syntezatorze, Elias Stemeseder na instrumentach klawiszowych, Frans Petter Eldh na gitarze basowej oraz Tilo Weber na perkusji. Nad Jeziorem Strzeszyńskim mogliśmy usłyszeć kompozycje pochodzące z dwóch albumów – Y-OTIS oraz Y-OTIS 2. Jednoznaczne zdefiniowanie tej muzyki jest zadaniem niezwykle trudnym. W programie koncertowym możemy przeczytać, że:

To, co słuchacz otrzymuje to płynny jazz (liquid jazz), zrodzony w czasie, kiedy jazz, rozumiany jest jako język muzyczny, ewoluuje poza koncepcją wcześniejszego jazzu nowoczesnego (modern).

Przy uważniejszym wsłuchaniu się, bez problemu wyłapiemy to, co zostało nam podane w upłynnionej formie: funk, soul, house, a nawet disco. Nie doświadczamy jednak drastycznych zmian. Zespół bardzo płynnie przechodzi z jednego wzorca w drugi, z metrum prostego w złożone, (a czasem, mówiąc kolokwialnie, w bardzo złożone, które trudno wyliczyć, bo już za moment  ulega zmianie). Jest to muzyka, przy której nie sposób spokojnie usiedzieć w miejscu, ciało samo zaczyna kołysać się w rytmie zmieniającego się groove’u. Polirytmia i polifonia to kolejne „smaczki”, które serwuje nam formacja Y-OTIS, robią to jednak z takim wyczuciem, że te skomplikowane niekiedy struktury są całkiem przystępne w odbiorze także dla laika.

Y-OTISY-OTIS, fot. Kasia Stanczyk Photo & Desig

Mich & Mitch. Ten dziewięcioosobowy zespół, swoim występem, zakończył tegoroczną edycję Enter Enea Festiwal. Muzycy, którym jednak bliżej do gatunków reprezentujących muzykę popularną (choć tutaj należy dopowiedzieć, że nie zdają się oni być jej całkowitymi orędownikami) niż do „czystego jazzu” byli kropką nad „i” tego muzycznego przedsięwzięcia. Publiczność całkowicie i bez żadnych oporów poddała się urokowi grupy, która dostarczyła im impulsów do podniesienia się z pozycji siedzącej. Świetnie zaaranżowane kompozycje, w których mogliśmy odnaleźć m.in. rytmy bossa-novy, rumby, rocka billy, surf rocka czy rock and rolla okazały się idealnym medium do zaangażowania publiczności do czynnego współtworzenia koncertu. Słuchacze mieli okazję stać się częścią składu Mitch & Mitch ot choćby za sprawą wspólnego śpiewu, czy synkopującego klaskania w rytmie twista. Polski zespół odznacza się niepodważalnym wysokim profesjonalizmem i dużym poczuciem dobrego gustu i smaku. Podczas koncertu nie zabrakło również autoironii, zarówno tej słownej, jak i muzycznej, będącej przejawem wspaniale opanowanej sztuki persyflażu.

Mitch & MitchMitch & Mitch, fot. Kasia Stanczyk Photo & Design

Z pewnością dziesiąta edycja Enter Enea Festiwal przejdzie do historii i to z kilku względów. Jednym z nich jest niewątpliwie to, że zważywszy na całą pandemiczną sytuację, festiwal w ogóle się odbył. Kolejną kwestią jest fakt, że pomimo tych wszystkich logistycznych trudności, w ręce widzów zostało przekazane wspaniałe trzydniowe wydarzenie, podczas którego mogliśmy podziwiać artystów z całego świata, reprezentujących najrozmaitsze odmiany jazzu. Warto w tym miejscu uwypuklić także fakt, że to właśnie podczas tegorocznej edycji mogliśmy po raz pierwszy słuchać muzyki przez trzy dni. Sposób gry artystów również różnił się od poprzednich edycji, a wynikało to z bardzo prostej przyczyny, o której już kilkukrotnie wspomniałam, mianowicie ogromnego głodu grania, którego być może nigdy wcześniej nie odczuli tak dotkliwie. Także dla samych słuchaczy było to z pewnością wydarzenie, które na długo pozostanie w pamięci. Po ogromnym zmęczeniu, wynikającym z przesytu koncertów zza szyb monitorów, melomani wreszcie mogli zaczerpnąć  prawdziwego „muzycznego powietrza” niezbędnego do egzystencji, a nie jedynie jego substytutu w postaci live streamów. Ze szczerym podziwem chylę czoła w stronę organizatorów, z Jerzym Gumnym i Leszkiem Możdżerem na czele, za przygotowanie tego festiwalu, zarówno pod względem karkołomnej logistyki, jak i doboru artystów. Bezkompromisowość i uparte dążenie do celu tych dwóch Panów sprawiły, że mogliśmy delektować się wspaniałą ucztą, szczęśliwie rezygnując z podawanej nam na co dzień dawki „jakichkolwiek” dźwięków. Przyznam, że z niecierpliwością będę oczekiwać kolejnej edycji festiwalu, która już została zapowiedziana przez Jerzego Gumnego na 30.05 – 2.06.2021.

Partnerem Meakultura.pl jest Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS

ZAiKS Logo

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć