Najwyższy czas na czołową dwudziestkę najciekawszych w mojej opinii zeszłorocznych albumów. Miłego słuchania!
20. The Soft Moon – Deeper
Zarządzana przez Luisa Vasqueza kapela, zwłaszcza po fantastycznym koncercie na katowickim Offie w 2013 roku, to jeden z najbliższych mi współczesnych post-punkowych składów, głównie ze względu na umiejętne łączenie perkusyjnego transu z noisem i syntezatorowymi melodiami. Więcej o tej płycie pisałem tutaj.
19. Pinkshinyultrablast – Everything Else Matters
Kto by się spodziewał, że moja ulubiona płyta okołoshoegaze’owa A.D. 2015 będzie materiałem pochodzącym z Rosji? Delikatne melodie ujmująco przenikają się tu z hałaśliwymi partiami, a kompozycyjna lekkość przywodzi momentami na myśl skojarzenie z brzmieniem hipotetycznej kapeli, w której swoje siły połączyliby członkowie Slowdive i Beach House.
18. Matana Roberts – Coin Coin Chapter Three: River Run Thee
W jaki sposób rozliczyć się muzycznie z niewolnictwem w sposób, który nie tylko nie będzie pretensjonalny, ale i wywoła na ciele prawdziwy dreszcz i pozwoli odczuć że, jak ładnie ujął to Louis C.K., od tego mrocznego okresu dzieli nas zaledwie życie dwóch staruszek, gdyby ułożyć je na linii czasu jedną po drugiej? Trzecia część niezwykłej serii Amerykanki po raz kolejny zabiera nas w przeszłość. I choć tym razem nie ma tu aż tak przeszywających momentów jak w „odcinku” pierwszym, klimat sunącego leniwie All Is Written, Dreamer Of Dreams czy Come Away zupełnie pochłania, hipnotyzuje i skłania do przemyśleń.
17. Lil Ugly Mane – Third Side Of Tape
Jeśli mówiłem o monumentalności odnośnie The Epic, to jak określić to, co wydarzyło się w przypadku Third Side Of Tape? Jest to ponaddwugodzinna płyta, uszyta z plądrofonicznych eksperymentów i odważnych autorskich wizji, na której finalny efekt wpłynęło ponoć aż piętnaście lat dźwiękowych prób Travisa Millera. Szczególnie polecam takie części wydawnictwa jak niemal trzydziestominutowe SIDE ONE-B oraz SIDE TWO-B.
16. Vince Staples – Summertime 06’
Rok 2015 był dla hip-hopu znakomity i pojawiło się wiele płyt, które za kilka lat będą uznawane za gatunkowe klasyki. Jednym z nich z pewnością zostanie debiut Vince’a Staplesa. Rewelacyjne flow, ważka tematyka, a przede wszystkim fantastyczna produkcja, sprawiająca że podkłady żyją tu własnym życiem, obfitując w nieustannie wyłaniające się gdzieś z drugiego planu ornamenty, hałasy, efemeryczne ścieżki, składają się na dzieło w swej konwencji niemal kompletne. Nie pozostaje więc nic innego, niż odpalić RapGeniusa i w trakcie uważnej lektury wsłuchać się dokładnie w takie numery jak Like It Is, Lift Me Up, Seńorita czy Norf Norf.
15. Hiatus Kaiyote – Choose Your Weapon
Niektóre zespoły w swej elegancji w równoległym operowaniu wieloma motywami i ścieżkami są po prostu lepsze od konkurencji. Tak jest właśnie w przypadku Hiatus Kaiyote w niezwykle lekki, a przy tym eklektyczny sposób łączących w swojej twórczości soul, jazz, funk, pop, r&b i naleciałości z wielu innych gatunków. Klasa w operowaniu kontekstami przypomina tu swobodę znaną z twórczości Deerhoof czy Jensen Sportag. By się o tym przekonać, posłuchajcie takich utworów jak Atari, Breathing Underwater, The Lung czy Swamp Thing.
14. Alameda 5 – Duch tornada
Psychodelia, rytm, eklektyzm. Ta przepełniona futurystycznymi inspiracjami płyta swoim poziomem w pełni dorównuje świetnemu debiutowi supergrupy, czyli Późnemu królestwu z 2013 roku. Moja recenzja tutaj.
13. Tame Impala – Currents
Kevin Parker, po latach psychodelicznego grania, które na wyżyny zostało doprowadzone na wydanym trzy lata temu Lonerism, postanowił skręcić wraz z zespołem w synthpop, co przy jego łatwości w komponowaniu chwytliwych melodii i nadzwyczajnym songwriterskim talencie nie mogło okazać się złą decyzją. Nowe wydawnictwo Australijczyków to bardzo przebojowa płyta, o której, dzięki takim numerom jak Let It Happen, Yes I’m Changing czy Eventually będzie mówić się jeszcze długo. Polecam też traktujący o materiale tekst Kuby Ambrożewskiego.
12. Neon Indian – VEGA INTL. Night School
Jedna z głównych figur chillwave’u, jaką jest Alan Palomo, znana u nas była przede wszystkim z dwóch świetnych kompozycji, czyli Polish Girl i Deadbeat Summer. Tym razem Amerykanin ewidentnie skupił się na tym, by stworzyć równą i spójną płytę. VEGA INTL. Night School to materiał bardziej zróżnicowany stylistycznie od dotychczasowych długograjów, zawierający jednak kilka momentów zdecydowanie się wyróżniających, w tym tak taneczne kompozycje jak Annie, Slumlord czy The Glitzy Hive. Znajdziecie tu jedne z najlepszych refrenów, jakie można było usłyszeć w zeszłym roku.
11. Grimes – Art Angels
Claire Boucher, tym razem bez żadnego skrępowania, połączyła swoje artystyczne zapędy z myśleniem guilty pleasure, momentami wręcz równie bezkompromisowym, jak w przypadku artystów spod znaku PC Music. W efekcie, obok standardowych dla jej stylu nagrań, znajdziemy tu też tak przebojowe numery jak bubblegumowe World Princess Part 2. Jedyny zarzut to niepotrzebna albumowa ingerencja w cudowną, singlową wersję Realiti, ale kto by się tym przejmował.
10. Wilhelm Bras – Visionaries & Vagabonds
Paweł Kulczyński to w mojej ocenie jeden z najciekawszych w tej chwili na świecie reprezentantów ducha do it yourself w muzyce. Posłuchajcie tylko, jak bardzo jego zdehumanizowana elektronika jest ideowo kompatybilna ze światem rozdrobnionych, cyfrowych narracji, w którym obracamy się dziś na co dzień. Choć jest to nieco inne granie, mimowolnie przywodzi mi na myśl liczne dekonstrukcyjne eksperymenty (sprawdźcie koniecznie!) Autechre. Moją recenzję Visionaries & Vagabonds znajdziecie tutaj.
9. Viet Cong – Viet Cong
Na wszelkie niekonwencjonalne bądź kreatywne myślenie o graniu gitarowym trzeba dziś chuchać i dmuchać. Do kapel takich należą między innymi Sleaford Mods, Royal Headache czy nasza Trupa Trupa, zaś moimi ubiegłorocznymi faworytami zostali Kanadyjczycy z grupy Viet Cong. Kompozycje są tu bardzo złożone i zróżnicowane, jednocześnie nie tracąc nic ze swojej lekkości. Ich depresyjny charakter już po chwili miesza się z wirtuozerią, a fantastyczny głęboki wokal Matta Flegela czyni go kolejnym po Nicku Cavie, Matcie Berningerze czy Tomie Smisie melancholikiem, w którego głosie mógłbym zasłuchiwać się w nieskończoność. Miałem przyjemność porozmawiania z gitarzystą grupy – Scottem Munro, zaś self-titled zespołu recenzowałem tutaj.
8. Kendrick Lamar – To Pimp A Butterfly
Abstrahując już nawet od wartości stricte muzycznej, która zagwarantuje tej płycie ponadczasowość i sprawi, że będzie (zresztą już jest) wymieniana jednym tchem obok najwybitniejszych hip-hopowych longplayów w historii, jest to też prawdopodobnie najważniejszy pod względem socjologicznym czy politycznym zeszłoroczny album, który idealnie wstrzeliwuje się i rozgrzebuje (dłubiąc w ranie) problematykę rasowych napięć, z jakimi mamy do czynienia w Stanach Zjednoczonych. Ponownie – bez RapGeniusa się nie obejdzie.
7. Oneohtrix Point Never – Garden Of Delete
Począwszy od takich płyt jak Russian Mind, Returnal i Replica, przez popełniony z Jonem Rafmanem manifest Still Life – będący moją chyba ulubioną, choć bardzo depresyjną diagnozą zdigitalizowanych czasów, w jakich przyszło nam żyć – aż po wydane dwa lata temu wyborne R Plus Seven Daniel Lopatin sukcesywnie udowadniał, że jest jednym z największych wizjonerów wśród współczesnych artystów działających na skrzyżowaniu ambientu, glitchu czy nurtu progressive electronic. Nowy materiał to kolejna, momentami zaskakująco przystępna (Freaky Eyes czy I Bite Through It) audialna zaduma nad dwutorowością rzeczywistości każdego z nas (świat cyfrowy i analogowy), tym razem jednak z perspektywy bardziej optymistycznej, inspirowana między innymi retrospektywami z czasu spędzanego przy grach komputerowych. Bardzo ciekawy tekst o longplayu popełnił na łamach „Dwutygodnika” Jakub Adamek, polecam.
6. Joanna Newsom – Divers
Zachwycanie się talentem Amerykanki zakrawa o banał, bo tak naprawdę cóż w ogóle można o niej jeszcze powiedzieć po wybitnych Ys czy Have One On Me. Wystarczy więc chyba dodać, że Divers to płyta co najmniej równie dobra. Tym razem mamy do czynienia z chyba najbardziej przystępnym i piosenkowym materiałem autorstwa artystki, na którym można znaleźć sporo utworów o konwencjonalnym czasie trwania. Znów czyhają tu na nas równolegle prowadzone przez główną bohaterkę i czarująco nakładające się na siebie partie wokalne (druga połowa Sapokanikan!), a jej maniera wokalna przemawia do każdej cząsteczki duszy – czy to w Leaving The City, czy w utworze tytułowym. Prawdziwym fenomenem jest zaś Time As A Symptom, które (tu wzbogacone dodatkowo wizualizacjami z Drzewa życia Malicka) śmiało można określić mianem arcydzieła i, być może, najwybitniejszego utworu zeszłego roku.
5. Stara Rzeka – Zamknęły się oczy ziemi
Moja ulubiona polska płyta ubiegłego roku. Kuba Ziołek nagrał przepełniony niezwykłą wrażliwością – pokrewną dokonaniom Phila Elveruma czy Davida Tibeta – okołofolkowy materiał, w którym delikatne kompozycje takie jak Mapa, Stara rzeka czy W sierpniową noc przeplatają się z noise’owymi i psychodelicznymi naleciałościami. Legendarny już dziś, utrzymany w nieco podobnym duchu self-titled grupy Księżyc z 1996 roku (który to zespół, swoją drogą, powrócił właśnie ze świetnym Rabbit Eclipse) doczekał się wybitnego uzupełnienia. Całość możecie przesłuchać tutaj.
4. Roman a Clef – Abandonware
Umiejętność stworzenia utworów wykwintnych pod względem kompozycyjnym oraz aranżacyjnym, a jednocześnie sprawiających wrażenie przystępnych i prostych w trakcie odbioru jest szczególnie godna podziwu. Właśnie taką płytą uraczyli nas Amerykanie z Roman a Clef. Wszyscy fani takich grup jak Prefab Sprout, Violens czy Belle And Sebastian będą zachwyceni, a szczególnie polecam zwrócić uwagę na to, jak doskonale uzupełniają się tutaj wokale – męski (Ryan Newmyer) i żeński (Jen Goma). Więcej o Abandonware pisałem tutaj.
3. Alva Noto – Xerrox Vol. 3
Jeden z głównodowodzących legendarnej wytwórni raster-noton nagrał być może najdelikatniejszy album w dziejach wydawnictwa. A przy tym wszystkim przepięknie łączący w sobie fascynację autora niełatwymi relacjami hałasu i ciszy. Moja obszerna recenzja tutaj.
2. Julia Holter – Have You In My Wilderness
Have You In My Wilderness to nadzwyczaj uduchowiona płyta, stanowiąca swoistą definicję tego, czym powiniem być artystyczny pop. W trakcie odsłuchu wszelkie podziały, dyskusje i prywatne gusta i guściki tracą tak naprawdę sens, bowiem by nie docenić takich, nie bójmy się tego słowa, ponadczasowych kompozycji jak Feel You, Night Song, Betsy On The Roof czy Silhouette, trzeba chyba być bez serca. Minimalistyczne, a przy tym szalenie inteligetnie rozplanowane pod względem rozkładu napięć aranżacje cudownie uzupełniają się tu z niekończącymi się pokładami wrażliwości Holter, jej znamienitym wokalem, naturalnością i introspektywnymi opowieściami snutymi niespiesznie przy pomocy delikatnego głosu. Szczególnie zachwycają zaś kulminacje, dzięki którym te łagodne utwory nabierają niezwykłej drapieżności, jak choćby w Silhouette i Night Song. A jeśli znajdzie się ktoś, kto wciąż „nie rozumie fenomenu”, polecam świetny tekst Michała Pudło, który szczegółowo rozłożył ten longplay na czynniki pierwsze.
1. Sufjan Stevens – Carrie & Lowell
Kolejna po choćby Michigan czy Illinois wielka (największa?) płyta barda z Detroit, który ostatecznie udowodnił nią, choć niczego już przecież nie musiał, że jest jednym z najlepszych singer/songwriterów, jacy stąpają po tej planecie. Depresyjne, melancholijne i wzruszające rozliczenie z młodością i niełatwymi relacjami z matką, której przez całe życie przy artyście praktycznie nie było, przyjmuje tu postać pięknych, folkowych, subtelnie zaaranżowanych miniatur i muzycznych opowieści. Choć temat jest na pozór oklepany, ból i smutek wylewający się z tekstów z niezwykłym wyczuciem roztapia się w sentymentalnych melodiach, jak choćby w przypadku Blue Bucket of Gold czy Drawn To The Blood. Moje ulubione nagrania to jednak Should Have Known Better, Death With Dignity oraz Fourth Of July. Całość przypomina odrobinę swą konwencją zeszłoroczne Benji Sun Kil Moon, choć jest o wiele pogodniejsza, a zachwyceni będą też z pewnością chociażby fani grupy Carissa’s Wierd. Swoją drogą, imponujące jest, że przy takiej wrażliwości jajcarskie wcielenie Stevensa (wykonującego Hotline Bling Drake’a) jest aż tak satysfakcjonujące.