Są słowa, których łączyć się nie powinno, gdyż ich zestawienie albo jest pozbawione sensu albo budzi w odbiorcy zdziwienie, bądź pejoratywne skojarzenia. Z pewnością więc nie powinniśmy mówić o “rozwiązłej zakonnicy”, “tanim prawniku”, czy też “komercyjnym jazzie”. Pierwszego frazelogizmu tłumaczyć nie muszę; drugi, jak przystało na oksymoron, po prostu nie istnieje; trzeci zaś budzi wszelkie najgorsze skojarzenia. Komercyjny jazz utożsamiany jest bowiem ze smoothjazzowymi słodkościami, bądź w najlepszym wypadku, przebojami zespołu Metallica, przeranżowanymi na jazzowe trio. Dlatego też, krytycy muzyczni jeśli otrzymują do omówienia atrakcyjne brzmieniowo płyty, które oderwane są od hiperawangardowych poszukiwań piszą o mainstreamie. Mainstreamową powinnam więc nazwać również płytę gitarzysty jazzowego Teda Novaka pt. Monument Valley, mimo iż takowa do mainstreamu jako gatunku się nie zalicza.
Monument Valley to nazwa doliny położonej na terenie stanów Utah i Arizona. Jak czytamy w materiałach prasowych artysty, muzyka “ma przenieść słuchacza w świat Indian plemienia Nowahów”, którzy ową dolinę zamieszkują. Nie jestem do końca pewna, czy słuchając płyty, właśnie w to miejsce moja wyobraźnia zawędrowała, jedno jest jednak pewne: płyta miała brzmieć po amerykańsku i po amerykańsku brzmi. Tematy utworów są krótkie i chwytliwe, każdy z nich mógłby od razu zostać standardem jazzowym, wykonywanym przez inne osoby na jam session. Muzyka stylistycznie obraca się wokół jazzu, bluesa i, jak wskazuje sam autor, psychodelii, której jednak nie należy się bać, gdyż służy ona jedynie podnoszeniu walorów artystycznych płyty. Mimo tradycyjnego instrumentarium, płyta brzmi nowocześnie i zdecydowanie wybiega poza sztywne ramy grzecznego swingu. Może dlatego nie chciałabym nazwać jej maintreamową.
Ted Novak jest dojrzałym gitarzystą. Uczestniczył m. in. w warsztatach prowadzonych przez Johna Scofielda, Scotta Hendersona, czy Joe Satrianiego, na rodzimym podwórku pobierał nauki u Jarosława Śmietany, czy Marka Napiórkowskiego. Novak nie ukończył jednak żadnej z prestiżowych uczelni muzycznych, co w zasadzie można odczytać za zaletę. Nie pała w nim bowiem akademicka ambicja żeby grać więcej, szybciej, lepiej i bardziej. Novak nie wdał się również w beznadziejną walkę poszukiwania “własnego stylu”, która de facto sprowadza się do wygrywania nikomu niezrozumiałych wygibasów. W grze Novaka słychać wyraźną inspirację Jimmy Hendrixem i Johnny Scofieldem, co jednak nie odejmuje mu samodzielności i autonomii muzycznej wypowiedzi. Improwizacje gitarzysty są przemyślane, ciekawe i spójne.
Artyście towarzyszą: Paweł Dobrowolski, na co dzień perkusista Anny Marii Jopek oraz Jan Smoczyński na organach Hammonda, jeden z lepszych polskich aranżerów i producentów muzycznych. Trio świetnie się zgrało. Zespół funkcjonuje jak jeden organizm. Utwory mają dobrze wyważone proporcje, mimo wyraźnie zauważalnej dominacji lidera, pozostali muzycy nie tracą swojej wyrazistości. Delikatnym minusem jest nieobecność w zespole basisty. Z jednej strony linie basowe perfekcyjnie wykonuje na hammondzie Smoczyński, z drugiej strony nie zastępuje to głębi jaką nadaje gitara basowa. Chciałoby się, aby utwory, skoro już robimy “to” po amerykańsku, połamały nam delikatnie żebra.
Niezależnie od powyższego, płyty świetnie się słucha i to bez względu czy człowiek robi to samotnie w ciemnym pokoju, w samochodzie w drodze do pracy, czy też muzyka ma stanowić tło do dyskusji przy piwie. Dlatego korci mnie aby napisać, iż jest to płyta komercyjna. Ma ona bowiem potencjał rynkowy. Mogłaby być słuchana nie tylko przez wąskie grono wielbicieli awangardy, bez kozery odtwarzana w radiu, w popularnych audycjach muzycznych, niekoniecznie tych o 2 w nocy, sprzedana w wysokim nakładzie. Pozostaje wyrazić nadzieję, iż zostanie przez właściwe osoby odkryta i wypromowana. Jest tego warta.
okładka płyty