publikacje

As Time Goes By… czyli Uprowadzenie z Seraju

Od Redakcji: Tym razem prezentujemy tekst, który na łamach tego działu rozpoczyna nowy typ publikacji, będących zapisem wystąpień konferencyjnych, wykładów, itp. Pierwszy autor – okiem kulturoznawcy – przygląda się perypetiom i postawom bohaterów jednej z najsłynniejszych oper Mozarta:

 

Jest rzeczą niegodną wielkich dusz by rozsiewały wokół siebie wzburzenie jakie odczuwają (Honoriusz Balzac, Fałszywa kochanka)

Mozart po przyjeździe do Wiednia potrzebował przeboju. Nie po to w maju 1781 roku opuszczał górzysty Salzburg by terminować w drugiej kompozytorskiej lidze i udzielać lekcji gry na klawesynie młodym burżujkom oraz arystokratycznym kretynkom. Przeboju pragnął tym bardziej, że ojciec Leopold pospołu z arcybiskupem von Colloredo, jego wyjazdu nie pochwalali. A jak powszechnie wiadomo nic tak dobrze nie psuje krwi naszym przeciwnikom (nawet jeśli jednym z nich jest rodzony ojciec) co wielki sukces. Szansa pojawiła się jeszcze tego samego roku dzięki znajomości zawartej przez krnąbrnego salzburczyka z Gottlieb’em Stephanie’m. Ten urodzony we Wrocławiu literat pełnił ważną funkcję w Wiener National Singspiel – teatrze, który był oczkiem w głowie Józefa II. Nie wnikając w polityczno-propagandowe motywy cesarza wystarczy nadmienić, że przeznaczał on ogromne środki na, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, lansowanie niemieckojęzycznej opery. Stephanie, który zapoznał się z wcześniejszymi dziełami Wolfganga Amadeusza doszedł do wniosku (nie bez życzliwych sugestii protektorów Mozarta, do których zaliczał się min. hrabia Orsini-Rosenberg), że młody kompozytor powinien dostać swoją szansę. Tą szansą było libretto autorstwa Stephaniego pod tytułem Uprowadzenie z Seraju. Fabuła co prawda została bezwstydnie splagiatowana ze sztuki teatralnej autorstwa Christopha F. Bretznera, ale kto w osiemnastym wieku przejmowałby się takimi subtelnościami jak własność intelektualna! Mozart przystąpił do pracy.

Już sam tekst krył w sobie obietnicę powodzenia – melodramatyczna fabuła bogato okraszona sytuacyjnym komizmem, charakterystyczni bohaterowie stworzeni według niezawodnego schematu wywiedzionego jeszcze z komedii dell’arte, a na dodatek wszystko zanurzone w turecko-orientalnym sosie. Pewnie wielu czytelników pamięta słynną scenę z Amadeusza Formana, kiedy to madame Cavalieri przychodzi na lekcję solfeżu do Salieriego ubrana w dziwaczny kapelusz i kolorową suknię. Na pytanie kompozytora, co u diabła ma na głowie, odpowiada: To tureckie! W tym sezonie wszystko co tureckie jest modne. Trudno o bardziej syntetyczne ujęcie te dziwnej mody jaka zapanowała wówczas w Austrii. Uprowadzenie z Seraju wspaniale wpisuje się w mit o tajemniczym Oriencie. A dokładnie rzecz biorąc dwie klisze, którymi posługiwali się (i posługują nadal!) Europejczycy chcąc zrozumieć Bliski Wschód. Klisza numer jeden dotyczy wschodniego barbarzyństwa i despotyzmu. Druga zmysłowych rozkoszy i bogactw, w jakie obfituje Lewant. Selim staje się zatem ucieleśnieniem obu tych klisz. Dwie osie mitu ogniskują się w postaci tego dobrego tyrana. Pomysł sam w sobie nie nowy. Po figurę szlachetnego dzikusa czy wrażliwego despoty sięgali wcześniej Montaigne, Wolter, Monteskiusz czy cały zastęp librecistów późnobarokowej opery seria. Orient zarazem przeraża i uwodzi. Być może w czasach Mozarta już tylko uwodzi. Obsesja na punkcie tureckiej estetyki w kręgach arystokracji i mieszczaństwa mogła wynikać z faktu, że Imperium Osmańskie nie było już groźne, choć wspomnienie o krwawych wojnach wciąż pozostawało żywe. Sto lat minęło od oblężenia Wiednia – dostatecznie dużo by zapomnieć o strachu i zamienić go w fascynację. Podobnie dziś sprawa ma się z rekonstrukcjami historycznymi. Młodzi ludzie ochoczo biegają w mundurach Waffen-SS choć ich dziadkowie, o ile mieli szczęście walczyć po stronie aliantów, pukają się pewnie w głowy. Wiem, że analogia jest ryzykowna, bo w końcu nazizm i turecki imperializm różniły się dość znacznie, ale chodzi mi o wskazanie tej fascynacji niegdysiejszym wrogiem, która możliwa jest jedynie wraz z ustaniem zagrożenia.

Mozart w warstwie muzycznej robi to samo, co Stephanie w tekście. Kompozytor sięga bowiem po  melodie i rytmy inspirowane muzyką turecką, rozbudowuje sekcję perkusyjną i dętą dodając flety piccolo, dzwonki oraz bębny. Daje się słyszeć w tej muzyce echo orkiestr, które wiek wcześniej przygrywały janczarom do szturmu na mury oblężonego Wiednia. Chwytliwe melodie i błyskotliwa aranżacja nie zmieniają faktu, że ten lekki singspiel jest dla śpiewaków prawdziwym wyzwaniem. To wokalny odpowiednik biegu przez płotki. Popisowa aria Constanzy Martern aller arten (nierzadko obniżana przez śpiewaczki o pół tonu celem łatwiejszego wykonania ) nosi zaprawdę proroczy tytuł. To są „tortury wszelkiego rodzaju”. Ilość koloratur, pasaży i trylów jest imponująca i muszą im sprostać nie tylko soprany czy tenorzy, ale także komiczne basy (aria Osmina O, wie will ich triumphiren). Ale na tym polega przecież geniusz Mozarta, tej, jak mawiają złośliwi, XVIII wiecznej Dody. Tworzyć melodie zarazem proste i głębokie, jednocześnie wulgarne i wzniosłe, minoderyjne i porażające klarownością muzycznej struktury. W takim układzie pozornych sprzeczności śpiewacy mają doprawdy trudne zadanie. Trzeba być zarazem aniołem i ladacznicą.

Ten bliskowschodni koktajl upoił wiedeńską publiczność, a Uprowadzenie z Seraju stało się w karierze Mozarta tym czym Ojciec chrzestny dla młodego Al’a Pacino, Buddenbrookowie dla Tomasza Manna oraz M jak Miłość dla braci Mroczków. W listach do rodziny Mozart pisał, że mimo pewnych wpadek wokalnych podczas premiery w Burgtheater, spektakl podbił serca publiczności. Faktycznie, za życia kompozytora była to jego najczęściej wystawiana opera.

Opery Mozarta zaczynają się naprawdę wtedy, kiedy się kończą. Wiele bym dał aby da Ponte, Schikaneder czy Stephanie dopisali ciągi dalsze do swoich librett. Ach! Gdyby takiego Don Giovanniego umieścić w pajęczynie sequeli i prequeli, i stworzyć z nich coś na kształt wagnerowskiej tetralogii! Potrzeba dopełnienia historii towarzyszy mi podczas oglądania praktycznie każdej mozartowskiej opery, a w mojej głowie roja się fantastyczne tytuły dla takich kontynuacji. Cztery wesela Figara i pogrzeb, Cosi fan tutte 28 tygodni później, Czarodziejski flet – Królowa Nocy kontratakuje, Mitrydates versus Idomeneo – i tak dalej i tak dalej…

Skąd wzięła się u mnie ta obsesja fantazjowania nad dalszymi losami bohaterów, dlaczego chciałbym spotkać ich kilka lat po rozwiązaniu intrygi? Albo dowiedzieć się co robili wcześniej?

Odpowiedź jest prosta. Otóż nie wierzę w szczęśliwe zakończenia w operach Mozarta. Finał nie rozwiązuje sprawy. Pojednanie zwaśnionych stron jest pozorne, tryumf dobra nad złem chwilowy, równawaga odzyskana tylko po to, by bohaterowie zaczerpnęli tchu i wyruszyli ku nowym perypetiom. Harmonia być może nie jest w nich recondita, ale z pewnością jest la finta. Wynika to zarówno z psychologii postaci, a niekiedy z historycznej (np. w Weselu Figara) konieczności. Ta reguła pozornego uspokojenia szczególnie mocno uwidacznia się w Uprowadzenia z Seraju.

O czym jest ta opera? O wierności, odwadze, wreszcie o wspaniałomyślności i przebaczeniu. Tyle  wyczytamy w każdym teatralnym programie. Ale to, co znajduję w niej szczególnie pociągające to resentyment, jaki rodzi się w bohaterach. Rzecz jasna to resentyment wyinterpretowany przez widza, resentyment nie wprost, resentyment dopowiedziany, ale jednak krążący nad serajem i zatruwający szczęście wyzwoleńców.

Bo w jakiej właściwie sytuacji szlachetny Selim stawia parę kochanków? I w jakim położeniu pozostanie on, kiedy Belmonte i Constanza opuszczą jego pałac? Sytuacja nie jest wcale tak różowa, jak chciałby chór śpiewający finałowy pean na cześć baszy. Kiedy statek zniknie na horyzoncie, pojawią się zgryzoty. Oto one z podziałem na role.

Belmonte: kochanek, któremu darowano kochankę. Jego rola herosa niosącego ratunek kończy się w momencie aktu łaski. Łaska go wykastrowała.

Constanze: miłość jak ameba. Bohaterka wraca do ukochanego numer jeden, ale jest już zainfekowana przez numer dwa. Choroba z pewnością rozwinie się w kraju.

Selim: kogo nie możemy zdobyć, tego musimy puścić wolno. Basza zostanie sam pośród wodotrysków i z poczuciem moralnej wyższości – idealny przepis na to, by zatruwać życie sobie oraz innym.

Belmonte nikogo nie uprowadził, ani tym bardziej nie uratował. Podjął taką próbę, jednak ta spaliła na panewce za sprawą totumfackiego Osmina. Życie, wolność i Constanze zostały mu ofiarowane jak urodzinowy prezent przewiązany kokardą. Na dodatek basza wpędza go w poczucie winy, przypominając mu, jak z ludźmi obchodził się ojciec Belmonte. Otóż stary Lostados, komendant orańskiej twierdzy, zniszczył niegdyś życie Selima. Pozbawił go majątku, honoru i wszystkiego, co ten ukochał. Teraz poniżony Selim, zamiast odegrać się na swoim prześladowcy, ułaskawia jego syna i synową. Nie ma większej przyjemności niż mścić niesprawiedliwość dobrymi uczynkami – twierdzi Selim i ma rację w tym sensie, że jego gest jest rodzajem zemsty. Bombą z opóźnionym zapłonem. „Zbytek łaski” mawiał Bach do Haendla w Kolacji na cztery ręce. Belmonte doświadcza właśnie takiego zbytku łaski. Łaski jest tak wiele, że pod jej ciężarem w końcu będzie musiał upaść. Otrzymał bowiem dar, za który nie może się zrewanżować. Zachodzi tutaj podobna dysproporcja, co w wadliwie przeprowadzonej ceremonii kula. Ów polinezyjski rytuał, opisany przez Bronisława Malinowskiego w Argonautach Zachodniego Pacyfiku, zakładał równorzędność darów. Kto otrzymał za dużo i nie chciał albo nie mógł się odwdzięczyć ściągał na siebie gniew bogów i kaził swoja duchową energię – mana. W wypadku naszego młodego szlachcica ów brak symetrii uniemożliwi mu szczęśliwe życie z Constanzą. Bo jego samcze szczęście będzie szczęściem na kredyt i to kredyt, którego nie może spłacić. Kochanka straci powab bo nie będzie już jego zdobyczą. Każdego dnia patrząc na dziewczynę będzie widział baszę. Już nigdy nie rozniecajmy płomienia zazdrości śpiewają kochankowie w finale drugiego aktu. Ale czy to możliwe? Hydra zazdrości prędzej czy później podniesie swój łeb i spojrzy Belmonte w oczy. Bo w końcu ktoś jadł z jego miseczki i pił z jego kubeczka (nawet jeśli tylko w modus potentialis). I tu dochodzimy do sprawy Constanzy.

Feministki, zresztą nie bez powodu, zarzucają librecistom Mozarta mizoginię i konserwowanie patriarchalnych stereotypów. Pomijając fakt, że w tych czasach trudno było o inne wzorce kultury niż patriarchalne, warto pamiętać, iż  sprawy nie są tak oczywiste jak mogłoby się wydawać.  Najlepiej widać to w Czarodziejskim flecie, w którym explicite nazywa się kobiety bałamutnymi, nierozsądnymi i słabymi, jednak w warstwie fabularnej to one grają pierwsze skrzypce. I nie chodzi tutaj o Królową Nocy, lecz o Paminę, która teoretycznie ma zostać uratowana, a tak naprawdę to ona znosi najcięższe próby po to by odzyskać kochanka. Podobnie jest w Zaidzie, która swojego Gomatza musi ratować z tarapatów ponieważ ten nie potrafi nawet zorganizować porządnej ucieczki. Constanza z Uprowadzenia…także ma swoją podmiotowość i stawia „czynny opór”, co słychać nawet w warstwie muzycznej. Jej arie są heroiczne, Belmonte zaś śpiewa ckliwie i sentymentalnie. Emancypacyjne credo wprost wyśpiewuje także służąca Blonda, która, pełna oburzenia, tłumaczy zaborczemu Osminowi, że kobiety nie są towarem żeby je sobie wręczać jako prezenty. Ja jestem Angielką, urodzoną do tego aby być wolną![1].

W przeciwieństwie do Osmina, basza tę kobiecą (ludzką) wolność postanawia uszanować i stara się zdobyć Contstanze czułością. Nawet groźba fizycznego złamania jej oporu jest tylko chwilowa. Postawa Selima musiała wywrzeć wrażenie nawet na Constanzy, która (zgodnie z etymologią własnego imienia) jest stała w uczuciach. Ostatecznie zatryumfowało jej superego, ale kto wie, czy gdyby Belmonte nie pojawił się później, to nie zastałby ukochanej w objęciach baszy. Wystarczy zajrzeć do libretta. W szóstej scenie pierwszego aktu rozgrywa się taki dialog: Selim: Mógłbym cię zmusić Constanzo, ale nie! Chcę abyś sama, z własnej woli, ofiarowała mi swoje serce. Constanza: Najhojniejszy spośród ludzi! Gdybym tylko mogła!. W tym jednym gdybym tylko mogła! zawiera się wszystko. I pamiętajmy, że to słowa wypowiedziane jeszcze przed ostatecznym aktem łaski. Ruch Selima mógł wywołać w Constanzy efekt podobny, co samobójstwo Wertera na Lotcie. Działa tutaj podobny mechanizm o nazwie zobacz co straciłaś. Mam nadzieję, że nigdy nie pożałujesz tego, że odrzuciłaś moją miłość – mówi basza. Przez wyrzeczenie i uczynienie własnej osoby niedostępną Selim zyskuje stokrotnie w oczach dziewczyny.  Jego miłość jawi się jako szczera i wzniosła. A na dodatek on sam pozostaje nieosiągalny. Czy w Constanzy obudzi się duch Salome? Tej Salome, która do szaleństwa pożądała Jokanaana właśnie dlatego, że ten ją odrzucił? Całkiem możliwe, zwłaszcza że w Oranie czy innej Sevilli czeka ją proza życia ze zgorzkniałym Belmonte (powody zgorzknienia wyłożyłem powyżej). Wypowiedziane przez nią słowa Szacunek tak, miłość nigdy mogą być zasłoną dymną. W pirotechnicznej arii Martern aller arten  Constanza ukazuje całą swoją niezłomność i wierność, odrzuca w niej nie tylko prośby, ale i groźby Selima. A ja uważam, że to tylko podbijanie stawki, rozgrzewanie (zresztą skuteczne, co przyznaje sam adresat arii) biednego Turka do czerwoności. Próba targowania się z baszą, to także sposób na oszukiwanie samej siebie. Bo przecież sam tytuł daje nam wskazówkę – Die Entführung aus dem Serail czyli  U p r o w a d z e n i e  z Seraju. Nie żadne „wyzwolenie” czy „ucieczka”. Kto zatem jest kidnaperem? Basza czy może jednak Belmonte? Nawet sięgnięcie do słownika bliższego współczesnym Niemcom i przełożenie słowa Entführung jako przekierowanie nie polepsza sprawy, skoro wiemy kto rządzi telefoniczną centralką. Zabawna jest też pomyłka w liście Mozarta do ojca z 1 sierpnia 1781 roku[2]. Kompozytor pisze, że znalazł znakomite libretto, sztukę pod tytułem  Die Verführung aus dem Serail. Verführung to po niemiecku uwiedzenie lub pokusa. Taki lapsus językowy nie powinien dziwić w korespondencji dwudziestopięciolatka o dość wybujałym libido. Ale w kontekście relacji Constanzy z Selimem (a raczej tego, co kompozytor o swoich bohaterach myślał) pomyłka otwiera na nowego znaczenia i pozwala przypuszczać, że wzajemne przyciąganie nie ogranicza się tylko do jednej pary.

Na koniec zostaje nam do omówienia Selim – oświecony władca, który z powodzeniem mógłby używać habsburskiej dewizy – Iustita et Clementia czyli sprawiedliwość i łaska. O ile Wesele Figara to historia plebejusza rzucającego wyzwanie swojemu panu, o tyle Uprowadzenie…jest opowieścią o słabnącym tyranie. Być może Selim jest tak wspaniałomyślny nie ze względu na wrodzoną szlachetność, lecz ze strachu. Wie, że jeszcze jeden taki numer z wbijaniem na pal i dekapitacją, a zaraz armia zbuntowanych piekarzy, krawców oraz robotników budowlanych rozwali mu pałac. Obie opery traktują zatem o emancypacji i tworzeniu się nowej wspólnoty ludzi równych. Almaviva i Selim muszą zaakceptować egalitarne zasady albo zostaną skazani na polityczną klęskę, która u schyłku XVIII wieku aż nazbyt często tożsama była z szafotem. Omówienie ideologicznej warstwy tej opery Czytelnik znajdzie w książce Slavoja Žižka i Mladena Dolara[3]. Mnie jednak bardziej interesuje Selim kochanek niż Selim władca. Basza, jedyna nieśpiewająca postać, jest poruszycielem i jednocześnie osią, wokół której kręci się cała akcja. Jego statyczny charakter jest intrygujący. Kiedy przyjrzymy się inscenizacjom Uprowadzenia…, to w większości z nich, Selim będzie najmniej ruchliwą postacią. Zazwyczaj siedzi wachlowany przez eunuchów, albo chodzi na sztywnych nogach strojąc przy tym poważne miny i hieratyczne gesty.

Pewna monumentalność wynika z jego funkcji – jest w końcu baszą, dostojnikiem, przedłużeniem i ucieleśnieniem sułtańskiej władzy. Ale ta niemrawość może też być symoblem jego zakochania. Kochający bez wzajemności na poziomie języka i działania pozostaje statyczny. Zwraca na to uwagę Roland Barthes we Fragmentach dyskursu miłosnego

Inny jest w ciągłych rozjazdach, w podróży; z powołania jest wędrowcem, uciekinierem; ja, który kocham, jestem z odmiennego nadania, osiedleńcem bez ruchu, w pogotowiu, w oczekiwaniu, stłoczonym w jednym miejscu, nieodebranym niczym paczka w zagubionym kącie stacji […] wypowiedzieć nieobecność, to założyć od razu, że miejsce podmiotu i miejsce przedmiotu nie mogą się wymienić. To powiedzieć: kocham bardziej niż jestem kochany[4]. Faktycznie, za grosz w Selimie tej ruchliwości, która cechowała chociażby Don Giovanniego. Bliżej mu do osiadłej wersji Holendra Tułacza. Holender przemierza morza i oceany by odnaleźć miłość, która go wyzwoli. Selim siedzi na miejscu niczym pająk i łapie w swą sieć kolejne ofiary. Niewykluczone jednak, że sam żeglował kiedyś po oceanach. W oryginalnej wersji Bretznera Selim zostaje określony w didaskaliach jako Hiszpan, który przeszedł na islam. A co robili w Imperium Osmańskim europejczycy, jeśli nie byli kupcami, dyplomatami albo tłumaczami? Najczęściej zajmowali się piractwem. Berberyjscy piraci (którzy, nawiasem mówiąc, uprowadzili statek z Constanzą, Blondą i Perdillem) już od XVII wieku werbowali holenderskich i hiszpańskich renegatów, by ci zapoznawali ich z europejskim rzemiosłem wojennym i pomagali w organizowaniu  rejz na terytorium Portugalii, Francji, a nawet Islandii (!). Diego de Haedo, zakonnik przebywający w pirackiej niewoli w Algierze pisał o renegatach jako o ludziach którzy z krwi i rodziców chrześcijańskich stali się Turkami z własnej woli w sposób bluźnierczy, wypierając się swego Boga i Stwórcy […] To właśnie oni mają całą władzę, dominację, rząd i bogactwa Algieru. Oni i ich dzieci zajmują w Algierze 6 tysięcy domów[5]. Jak widać od pirata do stanowiska baszy droga wiodła wcale nie tak kręta.

To oczywiście zabawa w mnożenie kontekstów, ale bez wątpienia Holender Tułacz i Selim Basza dzielą to samo nieugaszone pragnienie miłości. I każdy brak wzajemności ze strony pożądanego obiektu, skazuje ich na nowe poszukiwania.

Jeśli nie możesz zdobyć kogoś swoją czułością, musisz go od siebie odsunąć. Natychmiast oto ostatnie słowa wypowiedziane przez baszę. Kryje się w nich ta gorzka mądrość, która każe nam pragnąć szczęścia kochanej osoby, nawet jeśli jego ceną byłoby nasze cierpienie. A może Selim kocha jedynie swoje wyobrażenie o byciu zakochanym? Nie tyle Constanza jest jego celem, co miłość sama w sobie. Jeśli tak, to oddalenie dziewczyny byłoby próbą zakonserwowania własnych uniesień. Nieosiągalny obiekt miłości można albo zdominować (przypadek Marcela zazdrośnie strzegącego Albertyny w Uwięzionej Prousta) albo, tak jak Selim, opuścić. Wtedy, już całkiem bezpiecznie, można bawić się w sferze imaginacji z ukochaną osobą bez obawy, że może ona nas zranić. Nieszczęśliwie zakochany, nie mogąc znieść konfrontacji z obiektem miłości, dokonuje jego mumifikacji, z żywej istoty produkuje swój fetysz. Selim, niczym wyrafinowany onanista, woli zadowalać się wspomnieniem. A to ze swej natury musi być albo wyidealizowane, albo nieaktualne, a co za tym idzie, fałszywe. 

Jest jeszcze jedna możliwość, wcale nie znosząca powyższych motywacji. Selim to urodzony człowiek resentymentu, który lubi popadać w elegancki patos i cichą rezygnację. Swoim gestem chce wznieść się ponad Constanzę i Belmonta, ponad siebie samego, swój dwór i swój Seraj. Chce mieć ostatnie słowo. Paradoksalnie wydalenie pary kochanków z seraju i rezygnacja z rywalizacji jest działaniem agresywnym, o ile oczywiście przyjmiemy Barthowską wykładnię: N.C.P (nie-chęć-posiadania, wyrażenie na modłę orientalną) jest odwrotnym substytutem samobójstwa. Nie zabić się (z miłości) oznacza: podjąć decyzję, że nie będzie się dążyć do zdobycia innego. Jest to ta sama chwila, w której Werter zabija się i w której mógłby zrezygnować ze zdobycia Lotty: albo to, albo śmierć (chwila zatem uroczysta). Chęć posiadania musi ustać, ale też nie – chęć posiadania nie może być widoczna: żadnej ofiary. Żadnego resentymentu![6]

Jednak ofiara Selima jest jak najbardziej widoczna. Gdyby faktycznie chciał uwolnić parę w sposób zupełnie czysty, musiałby postąpić jak Rick Blaine z Casablanki. W scenie w kasynie, która jest prefiguracją finału na lotnisku, poznajemy bułgarskie małżeństwo. Młodzi ludzie nie mają pieniędzy by kupić na czarnym rynku wizy więc on próbuje szczęścia grając w ruletkę, a ona w sekrecie chce oddać się kapitanowi Renault z francuskiej policji w zamian za potrzebne dokumenty. Przed upodleniem chroni ją Rick, który pozwala wygrać żonkosiowi adekwatną sumę. Młody człowiek jest zdziwiony nagłą odmianą swojego losu, ale nie podejrzewa, co było prawdziwą stawką i o co toczyła się gra. Do podobnej maskarady dochodzi podczas odlotu Laszlo i Ilsy. Rick załatwił wizy do Lizbony, oszukał kapitana Renaulta i udaremnił pościg majora Strassera zabijając go bez mrugnięcia okiem. Ale zrobił także znacznie więcej. Otóż nasz bohater, tuż przed wejściem konspiratora na pokład samolotu tłumaczy mu, że z jego żoną co prawda miał romans, ale teraz to uczucie wygasło. Zarówno ona jak i on mieli tylko udawać przed kapitanem Renault aby łatwiej zorganizować wizy. W ten sposób resentyment (przynajmniej jednej z osób uczestniczących w trójkącie) zostaje zduszony w zarodku. Sytuacja jest czysta. Twoje zdrówko, mała!

Podobieństwo Uprowadzenia z Seraju do tego filmu nie wyczerpuje się jedynie w egzotycznym sztafażu. Analogie między Casablancą a mozartowską operą są dość liczne, choć nie występują na zasadzie symetrycznych odbić lustrzanych. Rick to Selim, a Ilsa to Constanza. Laszlo to raczej słaby Belmonte, ale za to Osmin mutuje i objawia się w zdwojonej postaci kapitana Renault oraz majora Strassera. Jeszcze bardziej mnożą się Pedrillo i Blonde. To cały zastęp kelnerów, szansonistek oraz krupierów pracujących u Ricka. Nawet arię Marten alle arten można na siłę zestawić ze sceną, gdy Ilsa mierzy do Ricka z rewolweru. Podejrzanie dobrze komponuje się Mozart z kapeluszami fedora i poszerzanymi w barkach trenczami. Podobnego zdania musieli być też autorzy kreskówki pod tytułem Gdzie jest Carmen Sandiego?, której tytułowa bohaterka nie stroni od bogartowskich ubrań. Zupełnym przypadkiem otwierająca serial piosenka to żywcem przeniesiony z opery Mozarta temat Singt dem grossen Bassa Lieder

Where on earth is Constanza Lostados?! Skradła serce Selimowi i odleciała. A może nie będzie tak źle? Może, jak zauważył Rick z Casablanki, to jest początek pięknej przyjaźni?


[1]Przekład libretta pochodzi od autora. Opierałem się na wersji angielskiej dostępnej pod adresem operafolio.com

[2]zobacz: Wolfgang Amadeusz Mozart, Listy; redakcja i przekład Ireneusz Dembowski, PWN 1991

[3]zobacz: Slavoj Žižek, Mladen Dolar, Druga śmierć opery, Sic! 2008

[4]Roland Barthes, Fragmenty dyskursu miłosnego, Aletheia 2011, s. 23

[5]Diego de Haedo, Topografia e Historia general de Argel,w: Carpentier J., Lebrun F., Historia świata śródziemnomorskiego, Ossolineum 2004, s.196.

[6]Roland Barthes, Fragmenty dyskursu miłosnego, Aletheia 2011, 361

————–

Tekst był wstępem do pierwszej edycji Operowego biura podróży w Cafe Głośna. Jak piszą organizatorzy: Bez zapisów, wiz i dewiz w każdą niedzielę lipca i sierpnia o godzinie 19.00 ruszamy w wielką muzyczną podróż. Miejsce zbiórki Kluboksięgarnia Głośna. Odwiedzimy wspólnie magiczne Chiny, daleką Japonię, Dziki Zachód, ukochany przez wszystkich turystów Egipt. Popłyniemy do fiordów Norwegii i… tu pragniemy zostawić miejsce na niespodzianki. Gwarantujemy doświadczonych przewodników i tłumaczy. Zabierzcie się z nami koniecznie do krain uwiecznionych w wielkiej operowej twórczości.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć