Kilka miesięcy temu Teatr Wielki w Poznaniu zaproponował publiczności zapomnianą nieco operę Mieczysława Wajnberga. Wpisał się przez to w nabierające rozmachu dzieło rehabilitacji dzieła kompozytora. Po tym udanym „wyskoku” poza żelazny repertuar kolejną premierą na scenie pod pegazem stał się evergreen duetu da Ponte-Mozart – Don Giovanni. W przeciwieństwie do Portretu Wajnberga, który sprowadzono do Poznania z Wielkiej Brytanii, operę Mozarta Teatr Wielki wystawił w pełni siłami własnymi. Kierownictwo muzyczne objął dyrektor artystyczny Opery w Poznaniu, Gabriel Chmura, reżyserię powierzono niegdysiejszej gwieździe Festiwalu Malta – Pippo Delbono.
Spektakl rozpoczął się swego rodzaju prologiem – oto nagrany głos reżysera spekuluje nad tym, jak wyglądałby Mozart, gdyby dożył późnego wieku, i opowiada zagadkowo o okolicznościach śmierci i pochówku kompozytora. Wprowadzenie usłyszeliśmy dwukrotnie – najpierw w języku reżysera, później raz jeszcze po polsku. Myślę, że można było tego śmiało uniknąć, korzystając z operowych napisów – po co tracić czas na niepotrzebne powtórzenia? Po odsłonięciu kurtyny na scenie ukazał się otwarty sześcian ograniczony szaro-granatowymi ścianami, który stanowił niezmienne decorum dramma giocoso Mozarta. Tak zredukowana scenografia sprzyja z pewnością skupieniu na grze aktorów, co składa zarazem dużą odpowiedzialność na reżysera, który musi ich należycie poprowadzić.
Don Giovanni, fot. K. Zalewska: materiały promocyjne
Akcja zaczęła się dobrze – bardzo spodobał mi się pomysł Delbono na pojedynek Don Giovanniego z Komandorem. Zamiast obrazu dramatycznej walki, reżyser postawił na surteatralną i beznamiętną scenę, w której dwóch mężczyzn zbliża się do siebie miarowym krokiem, po czym ojciec Donny Anny, dotknięty zaledwie przez Don Giovanniego, po prostu pada. W dalszym ciągu opery pojawiły się jeszcze ze dwa równie ciekawe chwyty, choćby „wahadłowy” dialog Leporella ze swoim panem, ale na trzygodzinny spektakl to zdecydowanie zbyt mało. Odniosłem wrażenie, że reżyser zadowolił się kilkoma pomysłami, całość zrealizował raczej pośpiesznie i niedbale. Identyczne stroje uwodziciela z Sewilli i jego sługi to jasny sygnał, że Leporello jest alter ego (a może tylko cieniem?) swojego chlebodawcy.
W arii katalogowej na wniesionej na scenę rekamierze zasiadały kolejno czwórki uwiedzionych przez Don Giovanniego kobiet (tu: tancerek-statystek). W kolejnych scenach siadały na niej także Donna Elvira, Zerlina i Donna Anna, stając się niejako kolejnymi wpisami w katalogu prowadzonym przez Leporella. No dobrze, ale co z tego? Delbono zilustrował kilka wybranych elementów, nie idąc nawet o krok dalej. W swojej inscenizacji ani nie zajął wyraźnego stanowiska, ani w nie odmalował w interesujący sposób historii wyjściowej. Mało tego, nie nadał postaciom przekonujących rysów psychologicznych, pozostawiając aktorów samych sobie. Jak już wspomniałem, skromna scenografia sprzyja skupieniu publiczności na ekspresji aktorów – tutaj zadziałało to na niekorzyść przedstawienia, bo ich gra była zupełnie nieprzekonująca.
Don Giovanni, fot. K. Zalewska: materiały promocyjne
Do końca zadawałem sobie pytanie, czemu służył wspomniany prolog, dodany przez Delbono przed uwerturą. Niestety, reżyser i w tym przypadku pozostawił mnie bez odpowiedzi. Dodawszy do tego trącące myszką układy choreograficzne z efektem kółka graniastego w roli głównej oraz niedopracowane kostiumy, efekt przedstawiał się dość blado.
Jeśli chodzi o stronę muzyczną, Teatr Wielki postawił w znacznej mierze na siły lokalne. Niemal cała obsada składała się z członków trupy Opery Poznańskiej bądź jej regularnych współpracowników. Zdecydowanie lepiej wypadli ci drudzy, zwłaszcza odtwórca roli tytułowej roli Stanisław Kuflyuk oraz Wojciech Śmiłek, który wcielił się w postać Leporella. Obaj panowie zaśpiewali swoje partie silnymi i stanowczymi głosami. Iwona Hossa, poza nieco niepewnym początkiem, wypadła również bez zarzutu. Na przeciwległym biegunie znalazły się permanentnie rozhisteryzowana Wioletta Chodowicz (nie uwierzę, że próbowała zilustrować wokalnie stan psychiczny Donny Elviry) oraz Natalia Puczniewska (Zerlina), która „wykazała się” poważnymi brakami technicznymi. Poprowadzona przez Gabriela Chmurę Orkiestra Teatru Wielkiego spisała się całkiem nieźle – nie odbyło się wprawdzie bez drobnych kiksów, nie były to jednak błędy rażące. Chwilami zabrakło lepszej równowagi między głosami a orkiestrą, która niekiedy zagłuszała solistów, oraz większego rygoru agogicznego. Bardzo dobrze rozwiązano zakończenie aktu pierwszego, gdzie nałożone na siebie trzy różne tańce tworzą kontrolowany przez dyrygenta chaos. Na koniec muzyczna wisienka z samego początku przedstawienia – chodzi o doskonały pomysł na akompaniowanie pierwszego dialogu Don Giovanniego i Leporella krótkimi, tłumionymi arpeggiami. Szkoda, że równie ciekawych konceptów na użycie klawesynu zabrakło w dalszym ciągu przedstawienia.
Mimo kilku ciekawych, dobrze zrealizowanych elementów, nowy Don Giovanni nie należy, delikatnie mówiąc, do największych sukcesów artystycznych poznańskiej Opery. Odpowiada za to przede wszystkim słaba inscenizacja Pippo Delbono, który najwyraźniej nie czuje teatru operowego równie dobrze, jak dramatycznego. Niekompatybilność ludzi teatru i ludzi opery oraz wynikające stąd skutki dają się odczuć w wielu teatrach. Warto jednak zaznaczyć, że bez podejmowania takiego ryzyka nie mielibyśmy dziś operowych majstersztyków w reżyserii Chéreau, Castellucciego i Warlikowskiego.