Nerwowy, gęsty i psychodeliczny – taki jest Blonde on Blonde, jeden z najważniejszych albumów, jakie w swojej karierze nagrał Bob Dylan, i zarazem jedna z ulubionych płyt Jimiego Hendriksa. Mija 50 lat od ukazania się tego kultowego wydawnictwa. Doskonały czas, by je przypomnieć.
Urodzony i wychowany w niewielkim miasteczku w stanie Minnesota, Bob Dylan nigdy nie krył, że przyszedł na świat daleko od miejsca, w którym powinien być. Choć sam do końca nie wiedział, gdzie jest to miejsce, szukał go ze wszystkich sił. W sensie dosłownym, ale i metaforycznym.
Równie często jak adres zamieszkania, Dylan zmieniał kierunki swoich muzycznych poczynań. Stąd też jego twórczość – oczywiście bardzo umownie – można podzielić na mniej więcej 2-3 płytowe etapy. Blonde on Blonde to kulminacja i zwieńczenie bodaj najważniejszego z nich: prawdziwego okresu burzy i naporu w karierze Dylana, okresu walki o niezależność, o własne brzmienie, wreszcie – okresu ogromnego ciśnienia, konfliktu z fanami i narkotykowego odjazdu.
Wszystko to odcisnęło piętno na kształcie tego albumu. Nerwowe, gęste i psychodeliczne – każde z tych określeń znakomicie pasuje do Blonde on Blonde, ale żadne nie oddaje w pełni charakteru tego krążka. Dość powiedzieć, że pobrzmiewają na nim rock, surowy blues i typowo dylanowska wersja folku. To z jednej strony hałaśliwe, niespokojne połączenie wymienionych tu gatunków, z drugiej zaś muzyczny mezalians, gdzie niby nic do siebie nie pasuje, a jednak wszystko tworzy spójną całość: gitarowe riffy nie kłócą się z akordami granymi na organach, a harmonijka idealnie współgra z nabuzowanymi dęciakami.
Jeśli płyta „Highway 61” z 1965 r. była imponującym rockandrollowym debiutem, to ten album, który ukazał się sześć miesięcy później, nie był po prostu umocnieniem pozycji Dylana. Był to nowy gatunek muzyczny i jego pierwszy zapis.
Paul Stokes, krytyk muzyczny
Na Blonde on Blonde nie ma mowy o chaosie, choć sama płyta powstawała w dość gorączkowej atmosferze. Została nagrana w ciągu 12 dni, ale na przestrzeni pół roku (sic!). Co więcej, przystępując do pracy nad nią, Dylan nie miał gotowych tekstów ani nawet utworów. Tym bardziej zadziwiający może wydawać się fakt, że to właśnie o tym albumie powiedział, że jest najbliższy brzmieniu, które słyszy w swoim umyśle. To jest to cienkie, to dzikie rtęciowe brzmienie. Jest metaliczne i jasnozłote, ze wszystkim, z czym się kojarzy. To jest moje szczególne brzmienie – mówił w wywiadzie udzielonym magazynowi „Playboy” w 1978 r.
Oczywiście Dylan nie osiągnął tego „cienkiego, dzikiego rtęciowego brzmienia” sam. Pomógł mu w tym zespół, który zaangażował do pracy nad Blonde on Blonde. Mowa tu o grupie The Hawks, tej samej, która później jako The Band stanowiła jego wieloletnią podporę. To jedno, ale nie bez znaczenia był też klimat, w jakim pracowali muzycy. Istnieje wiele legend dotyczących sesji nagraniowych Blonde on Blonde. Jedna z nich głosi, że Dylan pisał utwory na płytę, w czasie gdy reszta zespołu beztrosko grała sobie w karty. Trudno jednak wyobrazić sobie, by album powstał gładko i bez napięć. Te rodził już sam fakt współpracy pomiędzy ekstrawaganckim Dylanem a ułożonymi chłopakami z The Hawks. Poza tym, znając metody pracy młodego podówczas Dylana, można się domyślić, do czego musieli przywyknąć: najrozmaitsze kaprysy barda w połączeniu z jego nieobliczalnym usposobieniem nie raz doprowadziły zespół do granic nerwowej wytrzymałości…
Dość już jednak o brzmieniu i kulisach powstawania Blonde on Blonde. Można by na ten temat napisać niejedną pracę naukową (wiem, że takie już powstawały), ale w kontekście tego krążka nie mniej istotne są teksty stanowiące połączenie literackiej spuścizny Beat Generation i iście szekspirowskiej liryki. To one wywindowały Blonde on Blonde do miana klasyka.
Bob Dylan nigdy nie brzmiał bardziej samotnie, bardziej zabawnie i nie był bardziej zdesperowany niż na „Blonde on Blonde” (…)
Rob Sheffield, magazyn „Rolling Stone”
Rozpiętość tematyczna słów na Blonde on Blonde jest imponująca, choć gdyby spojrzeć na dyskografię Dylana szerzej, nie jest niczym niezwykłym. Nie ulega jednak wątpliwości, że pod względem lirycznym jest to jeden z najbardziej błyskotliwych i zarazem nieoczywistych albumów Dylana. Zwiastuje to już pierwszy utwór na płycie, Rainy Day Woman #12 & 35. To jedna najbardziej zwariowanych i dwuznacznych piosenek Dylana. Przede wszystkim ze względu na refren: Everybody must get stoned (Wszyscy muszą się ujarać), który z jednej strony można odczytać jako zachęcenie do palenia trawki, z drugiej zaś jako parodię kultury narkotykowej lat 60. XX w. Dwa poziomy pojawiają się również w Leopard-Skin Pill Box Hat. Metaforyczno-surrealistyczny odjazd to z kolei Visions of Johanna, arcydzieło Dylana, utwór pełen wizji, zatartych granic między jawą a halucynacjami, będący oniryczną podróżą do niezwykłych miejsc i nierzeczywistym spotkaniem m.in. z tajemniczym strażnikiem nocnym i Mona Lisą.
Spora grupa ponadczasowych utworów, które znalazły się na Blonde on Blonde, to ballady poświęcone sprawom serca, bolesnym rozstaniom i rozterkom samotnego mężczyzny. Wystarczy wymienić trzy evergreeny odpowiadające wymienionym tu kwestiom: Sad-Eyed Lady of the Lowlands, One of Us Must Know i Just Like a Woman. Do tego można dodać jeszcze jeden: mówiący o dość prostym pożądaniu I Want You z prostą melodią i romantycznym tekstem.
Zakończę osobistą wycieczką, tak jak zrobiłem to, gdy pisałem o Desire (albumie Dylana wydanym 10 lat po Blonde on Blonde). Wówczas przytoczyłem moją rozmowę z kolegą, który przyznał, że nie zna nikogo, kto słucha Dylana, nie licząc oczywiście mnie. Sam zastanawiałem się, czy rzeczywiście jest to artysta aż tak w naszym kraju ignorowany, ale nie, wiem już, że to nieprawda. Zgłosiło się do mnie kilka osób, które stanowczo temu zaprzeczyły, za co serdeczne dzięki. A co do samego Blonde on Blonde – nie wspomniałem tu o bodaj moim ulubionym numerze, który tak się składa, że znajduje się akurat na tej płycie. Jako podsumowanie i zamiast zakończenia: Stuck Inside of Mobile with the Memphis Blues Again. Kwintesencja Dylana 🙂
_____________________________________
Piotr Garbowski – rówieśnik Michała Szpaka, pierwsze pokolenie wolnej Polski. Zawodowo zajmuje się „dziennikarstwem” lokalnym, specjalizując się w pisaniu o korkach i poczynaniach baronów poznańskiego samorządu. Po godzinach odreagowuje to, pisząc na blogu Wielkie Płyty (www.wielkieplyty.pl) o muzyce i życiu. Stara się patrzeć na jedno z perspektywy drugiego i odwrotnie. Lubi mielone kotlety i Led Zeppelin. Źle znosi słuchanie disco polo. Ulubiony album to ten, który akurat kręci się w jego odtwarzaczu, a oprócz tego pewnie któraś z płyt Boba Dylana.