Znacie go pewnie przede wszystkim jako muzyka, w Polsce zresztą bardzo niesprawiedliwie kojarzonego z piosenką ogniskową. Wydawać się może, że mało kto w Polsce zastanowił się, dlaczego tak naprawdę Bob Dylan dostał literackiego Nobla. Tymczasem można śmiało stwierdzić, że mamy do czynienia z pierwszym poetą rocka!
Pamiętam ten dzień, gdy została ogłoszona decyzja, że Literacka Nagroda Nobla 2016 trafia w ręce Boba Dylana. Byłem zaskoczony i nieco zmieszany, nie wiedząc do końca, jak ten wybór interpretować. Sytuacja była niecodzienna. Kontrowersyjny muzyk, bard z gitarą nagrodzony literackim Noblem? Konia z rzędem temu, kto postawiłby na takie rozstrzygnięcie. Tymczasem Nobel trafił do Dylana za „stworzenie nowych form poetyckiej ekspresji w ramach wielkiej tradycji amerykańskiej pieśni”, co może być ukłonem w stronę prapoczątków literatury, która przecież najprawdopodobniej powstała na bazie śpiewanych opowieści. Teksty Dylana zostały więc oficjalnie uznane za poezję i to godną najwyższych laurów.
Był innowatorem, to jasne. Stworzył dla kultury zachodniej piosenkę autorską i umiejętnie rozbudził na nią modę. Pokazał całej branży rozrywkowej, że to się może sprzedać. Jego teksty są fascynującą i spójną opowieścią, a on sam ogarnia swoją twórczością olbrzymi „kosmos duchowy”. Jest to twórczość na pewno dużo bardziej uniwersalna i głęboka niż teksty uwielbianego w Polsce Leonarda Cohena. U Dylana znajdziemy i przypowieści i urokliwe ballady i błyskotliwe narracje. Siła jego tekstów tkwi z pewnością w przebogatych inspiracjach. Czerpie pełnymi garściami z twórczości poetów europejskich, starożytnych i wiejskich bluesów. Nieobce są mu też inspiracje biblijne. Jest zlepkiem udanie przetworzonych cytatów i parafraz. Tak samo zresztą jak Ameryka, z której przecież pochodzi.
Joan Baez, Bob Dylan; fot. Rowland Scherman
Największą chyba umiejętnością Dylana-poety, jest właśnie korzystanie z dóbr kultury w taki sposób, że nikt nie jest w stanie przyczepić się i wytknąć plagiatu. A często inspiracje są ewidentne. Zapożyczał chociażby charakterystyczny zaśpiew czarnoskórych kaznodziejów, który potem z powodzeniem wykorzystywał we własnych utworach. Odwoływał się też do etosu pieśniarza wędrownego, w przypadku którego prawo własności do jakiegoś utworu należy do danej zbiorowości, a nie koniecznie do tworzącej go jednostki. Dylanowi zdarzało się wykorzystywać tytuł jakiegoś standardu jako tytuł własnej piosenki, albo wręcz oprzeć motyw muzyczny na innym utworze i podpisać się pod nim wyłącznie swoim nazwiskiem. W ten sposób powstało np. sławne Blowin’ In The Wind! Z kolei A Hard Rain Gonna Fall, kolejny dylanowski klasyk, to miks aż trzech inspiracji. W warstwie tekstowej odwołuje się do szkockiej ballady Lord Randall, świat przedstawiony oparto na twórczości T.S. Elliota, a mantrowe odpowiedzi to Allen Ginsberg jak żywy. Wszystko to jednak uchodzi Dylanowi płazem, bo czerpiąc inspiracje pełnymi garściami, tworzy zupełnie nową jakość. Tak „przepisuje” podkradane wątki i dzieła, że mieszczą się w nich współczesne krajobrazy, nasze lęki i oczekiwania. Jest trochę bezczelny, ale dzięki temu „jakiś”. W dodatku sam inspirował wielu do zmierzenia się ze sztuką wyższą. Jeśli wierzyć deklaracjom Beatlesów, to właśnie dzięki niemu zaczęli pisać ambitniejsze teksty, w których była jakaś historia, a nie tylko „she loves you”.
Jest też Dylan twórcą szalenie niejednoznacznym. Wiele jego utworów można odczytywać na rozmaite sposoby, a on sam nigdy nie mówi, czy któryś z nich jest prawidłowy. W obrębie jednego tekstu łatwo znajdzie się i dramat i mnóstwo dowcipu, a proporcje tych skrajnych stanów zależą tylko i wyłącznie od słuchacza/czytelnika i jego osobistych doświadczeń. Dylan lubi się bawić kontekstami i znaczeniami, stawia wiele pytań bez oczywistych odpowiedzi. Weźmy np. tekst z jego ostatniej autorskiej płyty – Tempest, który opowiada o zatonięciu Titanica.
Pojawia się w nim postać Leo, która na pierwszy rzut oka może sugerować nawiązanie do Leonardo di Caprio, grającego w filmie Titanic. Kilka wersów dalej jednak Dylan myli tropy. Podobnie jest ze sztandarowym Like A Rolling Stone, które może być odczytywane jako tekst skierowany do dziewczyny, ale wielu interpretatorów wskazuje, że może dotyczyć samego autora. Upodobanie Dylana do wieloznaczności widać nawet wtedy, gdy zaczniemy rozważać kwestię pochodzenia jego pseudonimu. Niby ma pochodzić od Dylana Thomasa, ale jak jest naprawdę? Tego pewnie się nie dowiemy.
Pamiętać też należy, że Dylan tworzy nie tylko poezję ubraną w teksty piosenek. Wypuścił też trochę nie mniej ciekawych i ważnych książek z prozą. Swego czasu sporo szumu na rynku zrobiły jego Dzienniki, a ostatnio polskim czytelnikom przedstawiona została Tarantula, wydana po angielsku w 1971 roku. Choć obecnie Dylan wypowiada się o niej lekceważąco, to dla miłośników i badaczy jego twórczości jest to utwór bardzo ważny. Zapowiadany jako powieść, ale pozbawiony tak naprawdę fabuły, okazał się być bardziej eksperymentem prozatorskim, nie-opowiadaniami. Dylan prezentuje tam niebywale twórczy, ale jednocześnie i dywersyjny stosunek do języka. Zarzucano mu, że to proza zbyt eskapistyczna jak na okres, w którym powstawała (wojna w Wietnamie), ale jednak mimo to, po tylu latach wciąż się broni. Wymaga od odbiorcy dużo czasu i cierpliwości, choć to króciutka książka, ale wytrwałych wynagradza świetnym (ale ukrytym) humorem i mnóstwem odniesień do popkultury. Jak to u Dylana.
Nie moglibyśmy mówić jednak tak szeroko o twórczości Dylana i jej odbiorze w Polsce, gdyby nie tytaniczna robota wykonywana przez Filipa Łobodzińskiego. Łobodziński od końcówki lat 70. tłumaczy kolejne utwory Dylana, a niedawno wydał je w formie tomu wierszy. Karkołomny przekład Tarantuli to również jego dzieło. Być może to właśnie dzięki niemu doczekamy się w Polsce większego zrozumienia dla twórczości Dylana. Jak nikt potrafi przenieść te teksty z Ameryki do polskich realiów. Nie boi się eksperymentować i w zamian za oryginalnych bohaterów popkultury cytowanych przez Dylana, proponuje polskich. Mało kto odważyłby się wpleść do twórczości Dylana postać Franka Kimono, a Łobodziński to zrobił. I co chyba jeszcze ważniejsze – zrobił to naprawdę świetnie. Oby Łobodziński okazał się dla Dylana tym, kim dla Cohena okazał się Maciej Zembaty. Twórczość Boba na to zasługuje. Być może w końcu przestaniemy zadawać sobie pytania
Nie moglibyśmy mówić jednak tak szeroko o twórczości Dylana i jej odbiorze w Polsce, gdyby nie tytaniczna robota wykonywana przez Filipa Łobodzińskiego. Łobodziński od końcówki lat 70. tłumaczy kolejne utwory Dylana, a niedawno wydał je w formie tomu wierszy. Karkołomny przekład “Tarantuli” to również jego dzieło. Być może to właśnie dzięki niemu doczekamy się w Polsce większego zrozumienia dla twórczości Dylana. Jak nikt potrafi przenieść te teksty z Ameryki do polskich realiów. Nie boi się eksperymentować i w zamian za oryginalnych bohaterów popkultury cytowanych przez Dylana, proponuje polskich. Mało kto odważyłby się wpleść do twórczości Dylana postać Franka Kimono, a Łobodziński to zrobił. I co chyba jeszcze ważniejsze – zrobił to naprawdę świetnie.
Oby Łobodziński okazał się dla Dylana tym, kim dla Cohena okazał się Maciej Zembaty. Twórczość Boba na to zasługuje. Być może w końcu przestaniemy zadawać sobie pytania „czy Dylan to poeta?” i „za co ten Nobel?”, tylko zabierzemy się do czytania i rozumienia Dylana. Wszystkim wyszłoby to na dobre. Zwłaszcza tym, którzy mówią, że poezja to nie dla nich, ale „Dylana to w sumie lubię posłuchać”.
– – – – – – – – – –
Tekst pochodzi z bloga Pawła Cybulskiego Przy muzyce o książkach
– – – – – – – – – –
Dofinansowano z środków Funduszu Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS.