Anna Serafińska, materiały prasowe,źródło: Polskie Radio

wywiady

Chciałabym coś na opak. Wywiad z Anną Serafińską

JAZZ – pasja i praca

Agnieszka Nowok: We wspomnieniach Jerzego Radlińskiego klimat jazzu jest “pozbawiony sztuczności, pretensjonalności, rygorów, snobizmów, to klimat zabawy w sztukę i poprzez sztukę”. Czy “klimat jazzu” pozostał wciąż ten sam? Swoją drogą Polska nie wydaje się być dla niego szczególnie szczęśliwą strefą. Zwłaszcza, gdy myśli się o połączeniu sztuki i zabawy…

Anna Serafińska: Muzycy mówią: “jazz nie zna litości”. Można to sobie tłumaczyć na wiele sposobów. Jazz jest uosobieniem prawdy i szczerości. Wszystko, co nie posiada takich cech, nazwane jazzem już być nie powinno. Ważne, by był klimat, a nie “klimacik”. Czy nie można nazwać sztuką “czegoś”, co powstaje bez patosu i zadęcia? Wiele można by przytoczyć przykładów jak obydwie te materie cudnie ze sobą współgrają, jak np. większa część solowej twórczości Bobby’ego McFerrina.

AN: Jako laureatka licznych konkursów, jak patrzy Pani na nie z perspektywy czasu? W dziedzinie muzyki klasycznej konkursy w dużej mierze straciły prestiż: ich ilość wzrasta, jakość spada, a uczestnicy – i jurorzy – przepadają w wyścigu “zaliczonych” konkursów i festiwali.

AS: Na szczęście nigdy nie brałam udziału w konkursach dla wyścigu, choć przyznaję – konkursów jest dziś pod dostatkiem, jak wszystkiego zresztą w takim zalewie “produktów” (czytaj: artystów i ich dzieł). Ludzie imają się różnych sposobów, aby zaistnieć i przydać sobie prestiżu. Trochę jak z telewizją: kiedyś były tylko dwa programy i jak ktoś się w nich pojawił, z automatu stawał się popularny i “znany”. Dzisiaj to o wiele trudniejsze.

AN: Jako pierwsza w Polsce obroniła Pani doktorat w dziedzinie śpiewu rozrywkowego. Dla mnie to sytuacja bez precedensu, zaskakująca przede wszystkim artystycznych fundamentalistów: zdobycie tytułu naukowego w dziedzinie rozrywki to tak, jakby łączyć sacrum i profanum. Jak Pani sukces został odebrany w środowisku muzycznym? Czy w jakiś sposób przetarł innym szlaki do akademickiej kariery?

AS: W obronie stopnia doktora nie widzę niczego nadzwyczajnego, poza konsekwencją realizowania pewnego planu dla pracownika zatrudnionego w artystycznym szkolnictwie wyższym. A to, że budzi nowe emocje… Cieszę się, że przetarłam szlaki – faktycznie, koledzy i koleżanki ruszyli za mną do boju. Na szczęście nie jest tak, że “ludzie od rozrywki” nie mają w ogóle pojęcia o muzyce – ba, nawet ta jej gałąź ma tak silne podwaliny teoretyczne i duże umocowanie w praktyce, że naprawdę może być obszarem badań naukowych. Przecież to dość żywa i wciąż ewoluująca muzyka. Rynek dziś wpływa trochę na sytuację, w której muzycy wykształceni i z niebagatelnymi umiejętnościami (porównywalnymi z poziomem reprezentantów państw “nierodzimych”), muszą “utknąć” na uczelni. Oni zazwyczaj są cichsi w boju o swoje prawa, niż ci z mocno rozbuchanym ego i bardziej zawężoną propozycją artystyczną. Muzyka rozrywkowa ma zdecydowanie krótszą historię niż klasyka, więc siłą rzeczy wszystko w tej materii musi być wprost proporcjonalne.


AN: Była Pani konsultantem w programach takich jak “Idol” czy “The Voice of Poland”. Co Pani sądzi o tego typu show? Polskie programy zdają się dążyć do muzycznej amerykanizacji, a w imię dziwnie pojmowanej wyjątkowości wszyscy okazują się tacy sami… Czy tego typu programy mają jakąkolwiek sensowną misję?

AS: Pracę na rzecz wyników oglądalności stacji telewizyjnej i wyników sprzedaży wypromowanego produktu nazwałabym tutaj misją. W sensie edukacyjnym–artystycznym dla uczestników raczej misji nie czułam, ale na pewno programy te posiadały walor edukacyjny dla osób współpracujących na takich zasadach jak np. ja. Bardzo ciekawe i kształcące doświadczenie. A w kwestii amerykanizacji – właśnie w Stanach mieszczą się zarządy wszystkich możnych świata rozrywki. System działa tak, że centrum dowodzenia jest jedno. Reszta to filie lub oddziały terenowe. To normalne w cywilizowanym świecie rozrywki masowej.

AN: Jaką radę – sugestię? ostrzeżenie? – dałaby Pani młodym wokalistom rzucającym się w wir takiego show  – biznesu? Niejednokrotnie to przecież Pani studenci.

AS: Aby wierzyli w swoją prawdę: to właśnie ona przekracza ekrany telewizorów,  płynie ze sceny i wsącza się w serca słuchaczy; że warto mieć publiczność nie tylko zaciekawioną faktami z życia prywatnego, ale przede wszystkim szanującą twórczość artysty. Zatracenie przedmiotu działań chyba jednak nie daje spełnienia.

Muzyczne Studio PR im. Agnieszki Osieckiej,

koncert Anny Serafińskiej i “Groove Machine”, 7 kwietnia 2013. źródło: PR 

AN: W jednej z rozmów powiedziała Pani: “staram się nie robić nic na siłę. Pewnie dlatego nie jestem wokalistką popową”. Czy zatem pop to “zło”?

AS: Absolutnie nie! Na siłę w sensie “poza sferą własnych pasji i powodów”. Zresztą,  jest “pop” i “pop”: nie ośmieliłabym się stwierdzić, że “coś”,  co jest popularne musi być złe. To zawsze kwestia estetyki i gustu, a z gustem się nie dyskutuje w żadnych sprawach. Wierzę w to, że jeśli ktoś jest “powołany” i działania dyktuje mu serce, po prostu jest wiarygodniejszy od osoby, kto ma możliwości, ale robi coś bez przekonania i nie całym sobą, a może nawet i z wyrachowaniem. Takie działanie dla mnie nie ma sensu. Jeśli krew burzą mi bardziej skomplikowane struktury, to po co mam prowadzić jakąś grę? Dla kogo lub czego? Nie oceniam. Mówię jedynie o subiektywnych odczuciach.


AN: Jesteśmy przygniatani muzyczną tandetą wszelkiego rodzaju – coraz mniej “długodystansowych”, mających coś wartościowego do zaoferowania artystów, coraz więcej intensywnych, ale miałkich muzycznych zjawisk. Jaką akademicką mądrość – według Pani jako wykładowcy- powinni wynieść studenci, aby stać się “prawdziwymi” artystami? Czy w ogóle dzięki studiom można “stać się” artystą, czy też po prostu się nim “jest”?

AS: Nigdy nie odważyłabym się na prawienie jakichś skończonych mądrości z akademickiej katedry. Studia artystyczne są dla ludzi z pasją. Zarówno tych, którzy uczą, jak i tych, którzy są tam uczeni. Dla ludzi, którzy lubią ryzykować. To poszukiwania w sobie, w swoich emocjach, swojej duchowości, wrażliwości, oglądzie świata. To próba stworzenia własnego języka i formy, które stanowią w konsekwencji wypowiedź artystyczną. Wiele zależy od tego jakim się jest człowiekiem: na ile obchodzą nas różne sprawy, a na ile nie dają nam spokoju sprawy inne. Jeśli miałabym to ująć w jednym zdaniu, powiedziałabym odnosząc się do powszechnych tendencji, że “nie szata zdobi człowieka”. Komunikat jest prosty i czytelny, a warunek do spełnienia jest jeden – odważyć się na własną prawdą, co jest podwaliną  wszelkich działań w sztuce.

AN: Kiedyś absolwenci Instytutu Jazzu katowickiej Akademii Muzycznej stanowili absolutną śmietankę  polskiej wokalistyki, a studiowanie na tym wydziale było nobilitacją najwyższą z możliwych. Teraz wszędzie można znaleźć przeróżne mniej czy bardziej płatne szkoły jazzu i muzyki rozrywkowej,  kursy i szkolenia, uczyć się śpiewu prywatnie. Legenda wokalistyki IJ zdaje się bezpowrotnie przemijać. Czy akademickie studiowanie śpiewu dalej ma przyszłość? 

AS: Ciężko mi się wypowiadać o konkretnym miejscu, zwłaszcza, że już parę lat tam nie pracuję. Zmieniają się czasy, gusta, zapotrzebowanie – to na pewno. Jestem przekonana, że wśród studentów IJ jest wiele osób utalentowanych nie mniej, niż ci świecznikowi wokaliści. Z tą różnicą jednak, że kiedyś jedna firma firma fonograficzna nie robiła czterdziestu premier miesięcznie, miała inaczej podzieloną pracę tzw. “product managerów”, jedni drugim ciągle nie siedzieli na ogonie, a żywotność utworów była niepomiernie dłuższa przez mniejszą niż dziś konkurencję. Warunki do działania, jak i ich powody były zdecydowanie inne. Nie dominowało “parcie na szkło”: byle czym, byle jaką drogą, byle wleźć, chociaż na chwilę.  Nie potrafię ocenić co ma przyszłość, a co jej nie ma. Możemy sobie dywagować również o tym, czy ma przyszłość tworzenie kolejnych konkurencyjnych firm produkujących musztardę? Mamy trudne czasy: gęste, intensywne, przebodźcowane. Tak długo, jak długo ktoś będzie szukał drogi na okiełznanie tego, co w nim siedzi, nie mając odpowiedniego klucza, tak długo będzie zapotrzebowanie na system do tego klucza przybliżający. System, wbrew wszelkim pozorom dzisiejszego świata szybkich kursów, nie jest najgłupszy. Może być i akademicki.

AN: Wśród wokalistów próbujących dostać się na studia jest więcej świadomych wykonawców czy potencjalnych przyszłych celebrytów? Czy udało się komuś kompletnie Panią zaskoczyć wyborem repertuaru?

AS: Repertuar rzecz nabyta. Sęk w tym, jak się z nim obchodzi. Młodzi ludzie walczą o technikę bezwzględnie i ślepo. Zapominają, że człowiek przecież już jakiś czas posiada zdolność używania własnego głosu, a także o tym, że czasem fascynują nas mniej spektakularne zjawiska, a po prostu bardziej ludzkie.

AN: Czy na ten moment ktoś Pani zdaniem zasługuje na miano wokalnego objawienia polskiej sceny muzycznej?

AS: Grażyna Łobaszewska. Niezmiennie.

Anna Serafińska i “Groove Machine”. Źródło : PR.

AN: Wykorzystuje Pani technikę śpiewu speech – level – singing, która zdaje się być szczególnie popularna w obecnej wokalistyce. Na czym ona polega i co daje jej przewagę nad innymi wokalnymi metodami?

AS: Internet – narzędzie cudowne, acz kopiowanie pewnych informacji w celu budowania notek prasowych potrafi zbudować prawdziwe legendy! Owszem, jeździłam na warsztaty starając się zgłębić jej istotę, znam tę technikę jak również kilka innych, które pomogły mi znaleźć odpowiedzi na niektóre nurtujące mnie pytania. Jej popularność wzrosła, ponieważ miała duże lobby dbające o ten wzrost oraz wymyślony system przekazywania wiedzy popartej badaniami. Metoda jest zakorzeniona w bel canto, więc nie nowa, oj, nie nowa! Zawsze ostrożnie podchodzę do “the one and only”. W Rzymie byłam, faktycznie, wieloma drogami można się tam dostać. A pewnie jest jeszcze kilka nieodkrytych.

AN: Nawet najlepszym zdarzają się “niespodzianki” przy pracy. Jak traktuje Pani “wpadki” podczas występu? Czy którąś z nich wspomina Pani ze szczególnym przymrużeniem oka?

AS: Jak objaw tego, że jest się człowiekiem: żywym, niedoskonałym, zwykłym. Na szczęście mam dość ironiczne usposobienie do rzeczy i spraw, w tym do siebie samej. Uwielbiam wersję piosenki o Czerwonym Kapturku, kiedy to zapomniałam tekstu i szyłam pięknie jak tylko mogłam. Ja i koledzy płakaliśmy na scenie ze śmiechu, doprowadziwszy jednak rzecz do szczęśliwego finału. Wersja jest schowana głęboko, aby się nie wydało, że ważna pani też posiada ludzkie cechy. To oczywiście żart: schowana z szacunku dla autorów, aby się w grobach nie poprzewracali.

AN: Współpracowała Pani z dziećmi przy spektaklu “Piotruś Pan”. Jak trafić do serc najmłodszych, by praca stała się dla nich przyjemnością, a muzyka codziennym towarzyszem?

AS: Kiedy się wygrywa ogólnopolski casting na główne role w spektaklu, który ogląda cała Polska i przeżywa przygodę 10-cio, 12-letniego życia, to nie ma mowy o braku przyjemności! Codzienne towarzystwo muzyki nie zawsze musi jednak ją oznaczać, zwłaszcza, kiedy dziecko styka się z nią w dużych ilościach, a ona sprawia kłopoty z okiełznaniem! To bywa wkurzające. Trochę jak własne dziecko: ta miłość jest ślepa i bezwarunkowa. Tego rodzaju zadania przeznaczone są dla dzieci z bakcylem, który po prostu się ma lub nie – to załatwia sprawę docierania do serc czy innej magii. Najmłodsi mają serca na swoim miejscu. To starszym trudniej wytłumaczyć, że mózg nie w każdej dziedzinie życia jest nieodzowny i pierwszoplanowy.

AN: Teatr Roma powierzył Pani również rolę w “Piotrusiu”. Czy widziałaby się Pani ponownie na scenicznych deskach w takiej odsłonie? Jeśli tak, kogo chciałaby Pani zagrać?

AS: Kogoś z wadą wymowy. Uwielbiam seplenić i nie ma w tym krztyny naśmiewania się z czyichś niedoskonałości. Fascynują mnie te dźwięki i słowa w takim brzmieniu. Mam dość dosadne poczucie humoru. Wychowane na Monty Python’ie… Chciałabym coś na opak. Pod włos, żeby się nabiedzić. To dopiero frajda i studia!


GROOVE MACHINE

AN: Przy płycie “Gadu gadu” wspominała Pani dość skomplikowaną historię dotyczącą jej powstania. Czy i “Groove Machine” towarzyszy szczególna opowieść?

AS: Wystarczy przeanalizować dystans w czasie między jedną płytą na “G” a drugą – odpowiedź nasuwa się sama. Tym razem to ja namawiałam, a nie mnie. Długo, w różnych konfiguracjach personalnych, bez wersji studyjnej – ale jest.

AN: Chciała Pani, aby płyta była “projektem elektrycznym” i stała się “w jakimś sensie nowatorska”. Czy powyższe autorskie zamierzenia sprzed kilku lat znalazły w “Groove Machine” swoją realizację?

AS: Ciężko o obiektywną ocenę na moment po premierze. Subiektywną zresztą też. Zauważyłam nowe dość dla siebie zjawisko – mogę jej słuchać bez grymasu na twarzy (muszę także, bo ciągle coś przy tym trzeba jeszcze robić). Może dlatego, że koncert i studio nie zabiło nas nieskończoną wielością możliwych potencjalnych zmian, brzmień, rozwiązań…  Elektryczna jest – zaliczone. W jakimś sensie nowatorska również: śpiewam po polsku, po angielsku i w języku znanym tylko sobie, a nie przeszkadza to (mi) w odbiorze. Może warunkowo da się zaliczyć…

AN: W radiowej Trójce przyznała Pani, że z upływem czasu “coraz bardziej walczy o detale”. Jakie? Materiały na poprzednich płytach wydają się być przecież dopracowane w najdrobniejszych szczegółach…

AS: Teraz chyba o to, żeby się tymi detalami nie osaczyć… To potrafi być nieznośne. Aspekt pozamuzyczny i pozawerbalny zdaje się brać górę w tym, o co mi na ten moment chodzi.

AN: “Groove Machine” to współczesny jazz, który z powodzeniem i niesztampowo syntetyzuje różnorakie muzyczne gatunki. Jednak jak w każdej grze, aby poruszać się z pełną swobodą, trzeba dobrze znać reguły. Kto jest na Pani liście muzycznych autorytetów i do jakich nagrań powraca Pani ze szczególnym sentymentem?

AS: Do tych, które mnie ukształtowały. Tych pierwszych fascynacji: McFerrin, Mozart, Carmen McRae, Peter Gabriel, Sinatra, Shirley Horn and many, many, many more.

AN: Jaki jest Pani wymarzony odbiorca, zwłaszcza ten, który powinien sięgnąć po  “Groove Machine”? Czy płyta ma szansę trafić do szerokiego grona słuchaczy, czy raczej dedykowana jest bardziej wyrafinowanym sympatykom “rozrywki”?

AS: Odbiorca Groove Machine to osoba, która się z nami pobawi, popłacze, pogada. Płyta jest dedykowana wszystkim, którzy znajdą z nią jakiś kontakt. Można jej miejscami słuchać, czasem myśleć, czasem tylko słuchać i nie myśleć, czasem się pobujać, może i zatańczyć. Pewnie jest dedykowana po prostu sympatykom muzyki.

AN: Mówiąc o zespole “Groove Machine” bardzo wyraźnie akcentuje Pani, że to “nie grupa muzyków, którzy zagrają nutki”, ale ludzie “z krwi i kości”, gotowi dać ponieść się ekspresji i muzycznej przygodzie. Czy tak naprawdę to nie krytyka struktury większości (polskich?) zespołów muzycznych, strzał w komercję i nijakość?

AS: Nie. Raczej doświadczenie zawodowe, także moje. To nie tylko profesjonaliści, ale także ludzie, którzy chcieli razem ze mną poszukać rozwiązań satysfakcjonujących nas wszystkich. Jak nam nie pasowało, to szukaliśmy tak długo, aż “zapasowało”. Czasem  trochę dłużej, niż “w standardzie”.  

Okładka płyty, materiały prasowe

SERAVKA

AN: Kilka lat temu definicja Anny Serafińskiej brzmiała: “niepokorna, niepoprawna, prześmiewcza (w granicach powszechnie stosowanego dobrego smaku), zawsze w biegu, romantyczna, idealistka, wiecznie spóźniona, potrafi się rozryczeć na bajce dla dzieci, nie rozumie problemu biedy na świecie (koncepcja Robin Hooda załatwia sprawę), strasznie gadatliwa ze skłonnością do prawienia kazań (jak jej dobrze to nic nie mówi, wtedy odpoczywa), lubi smak, zapach, kolor i wiatr przygody we włosach, strasznie świntuszy” [1]. Co zmieniło się w Annie Serafińskiej z “Groove Machine”?

AS: Świntuszy bardziej. Płacze także “na” hymnie narodowym. Nie może mieć wszystkich  zwierząt, które by chciała z przyczyn alergicznych, a także (z tych samych przyczyn) nie może pić już czerwonego wina i piwa (inne trunki owszem). Musi już nieco dłużej spać, częściej farbować włosy. Usiłuje się wstrzelić między słowotok własnej córki. Musi chyba zmienić okulary, bo bez nich nie czyta drobnego druku.

AN: Pani muzyczna pasja zdaje się być oczywistą genetyczną konsekwencją, gdy tylko przychodzi na myśl osoba Carmen Moreno. Wspólnie nagrały też Panie “Śpiewając jazz”. Co wnuczka Anna zawdzięcza babci poza swingiem w żyłach i jak wspomina współpracę nad płytą?

AS: Brak zmarszczek w wieku nieomal 39 lat. Stwierdzam, że jest to obiektem powszechniejszej zazdrości, niż te muzyczne geny. Współpracę nad płytą jedynie wspominam, bo było to ładnych parę lat temu. Na scenie czasem się jeszcze widujemy i fascynuje mnie to zjawisko wciąż bardziej i bardziej. Charyzma, czar, niezwykła energia, bezpretensjonalność. Cechy, których dziś coraz częściej “jak na lekarstwo” wśród młodszych artystów.


AN: Bycie koncertującą artystką od początku zakłada nieustanne migracje “tam i z powrotem”. Gdzie “obywatelka świata” czuje się najlepiej i czy lubi rodzinny Śląsk?

AS: Najlepiej czuje się wszędzie. Sprawdziłam. To naprawdę fascynujące. A Śląsk chciałaby jeszcze odwiedzić koncertowo, ale jakoś nam się ostatnio nie składa.

AN: Co robi Anna Serafińska, gdy jej życia nie wymierzają zawodowe kontrakty i zobowiązania?

AS: Studiuje las osobiście. Wciąga powietrze, śpi, czyta, sprząta, planuje, gotuje, piecze, ogląda zaległe filmy, spotyka fajnych ludzi i roztrząsa z nimi filozofię świata, uśmiecha się więcej, oddaje się we władanie córce.

AN: W jednym z wywiadów wspomniała Pani, że w tym zawodzie szczególnym doświadczeniem jest poznawanie nowych ludzi. Czy jest osoba, z którą szczególnie chciałaby się Pani spotkać?

AS: Ktoś, z kim nie będę się potem musiała przestać spotykać!

AN: Wracając do rodzinnych koligacji, Carmen Moreno doczekała się nagrania pierwszej cyfrowej płyty  w wieku 85 lat! Czy i Pani ma marzenie, na którego spełnienie warto byłoby czekać tak długo?

AS: Chcieć i móc w wieku lat 85 ciągle robić nowe rzeczy, bawiąc wnuczęta, a może i prawnuczęta oczywiście! Chciałabym się nauczyć latać samolotem, ale obawiam się, że w takiej “sile wieku” mogę go zwyczajnie nie zauważyć…


***

Anna Serafińska jest absolwentką Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach; w styczniu 2004 jako pierwsza w Polsce obroniła tytuł doktora w dziedzinie śpiewu rozrywkowego; od października 2012 prodziekan na Wydziale Aktorskim Akademii Teatralnej w Warszawie.

Obecna na polskiej scenie jazzowej od ponad 15. lat, w swym dorobku ma pięć płyt solowych: Nieobecni 1997 Polygram Polska, Melodies 1999 Sony Music Polska, Ciepło zimno 2004 Polskie Radio/Zair, Gadu Gadu 2006 EMI Music Poland, Edycja Specjalna płyty w 2012 EMI Music Poland, Anna Serafińska Groove Machine 2013 Polskie Radio.

Od 2008 roku występuje w popularnym spektaklu teatralnym Śpiewając Jazz ze swoją babcią, legendą swingu Carmen Moreno i Maciejem Zakościelnym – zapis ścieżki dźwiękowej Śpiewając Jazz ukazał się na CD w 2011 roku.

Wokalistka jest laureatką licznych nagród, wyróżnień i stypendiów – między innymi I nagrody oraz Nagrody Publiczności na prestiżowym, międzynarodowym konkursie dla wokalistów jazzowych w ramach Montreux Jazz Festiwal (2004).

Doświadczenie sceniczne Anny Serafińskiej to udział w licznych koncertach – od występów klubowych, po renomowane festiwale w Polsce i za granicą. Kraje, w których wokalistka koncertowała to między innymi: Litwa, Włochy, Malta, Niemcy, Holandia, Francja, Szwajcaria, Chiny, Egipt, Chorwacja, Rumunia, Luxemburg, Ukraina, Anglia, Finlandia, Szwecja, Turcja, USA i Meksyk. (Informacje za notką prasową 55. Jazz Jamboree).

Groove Machine tworzą:

Rafał Stępień – instrumenty klawiszowe, programowanie

Michał Barański – gitara basowa

Andrzej Gondek – gitara

Cezary Konrad – perkusja

Ola Nowak, Kasia Dereń – chórki

[1] https://www.wiadomosci24.pl/artykul/ania_serafinska_jestem_w_czepku_urodzona_29699.html

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć