Autorka: Karolina Balcer

felietony

Chopin: w trybie przypuszczającym [Hyde Park]

Ranga talentu Fryderyka Chopina uczyniła go kimś więcej niż tylko kompozytorem. Chopin to nieodłączny element rzeczywistości nawet tej części społeczeństwa, która muzyki klasycznej nie darzy szczególnym sentymentem. Pomniki i tablice kommemoratywne poświęcone Chopinowi otaczają nas niemal na każdym kroku, uczniowie od wielu lat przywożeni są na wycieczki szkolne do Żelazowej Woli, studentów Uniwersytetu Warszawskiego wita od progu wspomnienie niegdysiejszego lokatora Pałacu Kazimierzowskiego, stacje radiowe z muzyką klasyczną co i raz przypominają swoim słuchaczom brzmienie Poloneza As-dur czy Preludium deszczowego, rocznice chopinowskie organizowane są z rozmachem niemalże na skalę karnawału w Rio de Janeiro, a rytm konkursów chopinowskich na dobre już wrósł w nasze życie. Fryderyk Chopin i upajająca słodycz jego muzyki są w naszym życiu czymś tak oczywistym jak następstwo pór roku albo jak to, że Warta przepływa przez Poznań. Ale czy mógłby istnieć świat bez Chopina?

Żeby to sprawdzić, cofnijmy się w czasie o ponad dwieście lat i zmieńmy przypadkowy szczegół w dziejach…

Gdyby Justyna Krzyżanowska, matka Fryderyka Chopina, zwichnęła w dzieciństwie nadgarstek podczas niefortunnego upadku, nie byłoby mowy o jej grze na fortepianie. Trzydzieści lat później w domu państwa Chopin miłowano by literaturę, czytywano by Karpińskiego i Kniaźnina, panienki uczono by języka francuskiego i dobrych manier, a panicza obrotności i miłości do ojczyzny. Grywano by nawet na skrzypcach – tę pasję starałby się zaszczepić swoim dzieciom Mikołaj Chopin – jednak bez większego powodzenia. Wszystko wydawałoby się pozostawać w najlepszym porządku poza jednym elementem. W miejscu fortepianu stałby sobie, jak gdyby nigdy nic, potężny, sędziwy zegar po pradziadku. I nikomu, kto przechodziłby obok tego monumentalnego mebla, nie przeszłoby nawet przez myśl, że czegoś tutaj brakuje.

Małego Frycka intrygowałby, nie wiedzieć czemu, właśnie ten zegar, a jego dziecięcym marzeniem stałby się zawód zegarmistrza. W dorosłym życiu zajmowałby się więc naprawą zegarów, a jego dni upływałyby jednostajnie, bez silniejszych emocji. Jedynie od czasu do czasu, odwiedzając domostwa swoich klientów, słyszałby dobiegającą z któregoś pokoju niewprawną grę na fortepianie. Zastygałby na chwilę w błogim półuśmiechu…

– Panie Chopin, czy wszystko w porządku? pytano by go ze zdumieniem.

– Ach, miałem déjà vu. Niezwykłe déjà vu – odpowiadałby cichutko.

Wybrałby się może nawet raz czy dwa razy na koncert. Wciśnięty gdzieś w głąb ciasnego audytorium oklaskiwałby gromko trzeciorzędnych pianistów mierzących się w pocie czoła z drobnymi utworami Clementiego.

Wpadłby mu może w ręce ten numer Kuriera Warszawskiego, w którym miał zostać okrzyknięty Paganinim fortepianu. Przeczytałby tam jedynie o bankructwie swojej ulubionej cukierni.

Minąłby może nawet Józefa Elsnera na Nowym Świecie. Podniósłby uprzejmie upuszczoną przez profesora kraciastą chustę…

– Przepraszam, coś panu upadło.

W kurtuazyjnym dziękuję nie byłoby nic z żarliwego uwielbienia dla talentu brązowookiego zegarmistrza.

Żaden z przechodniów nie miałby pojęcia, że ten szczupły pan ze zmierzwionym włosem, ten w za długim płaszczu i ze skłonnością do kaszlu, to wielki Fryderyk Chopin, którego całe pokolenia miały miłować jako narodowy skarb. Nikomu nie przeszłoby przez myśl, że swoją muzyką miał on stworzyć najdoskonalszy kanon polskiego muzycznego piękna, a jego serce miało zostać zamknięte w krypcie w Kościele Świętego Krzyża urastając niemalże do rangi sacrum. Na jego pogrzeb przyszłaby zaledwie garstka osób szczerze przejętych jego przedwczesną śmiercią, a następnego dnia świat zapomniałby o istnieniu tego człowieka. Koneserzy muzyki klasycznej wynosiliby na piedestał Moniuszkę i Żeleńskiego, dywagowaliby, czy najwybitniejszym polskim kompozytorem był Karłowicz, Szymanowski, czy może Paderewski, w sercu Łazienek Królewskich stanąłby pomnik Mickiewicza, w październiku śledzilibyśmy mistrzostwa w jeździe figurowej na łyżwach, a Żelazowa Wola byłaby kolejną bezbarwną wsią na mapie Polski. Hasło Koncert e-moll odsyłałoby nas niechybnie do koncertu skrzypcowego Mendelssohna, a Koncert f-moll – kto wie: może do koncertu trąbkowego Oskara Böhme, a może do koncertu obojowego Georga Philippa Tellemana? Natomiast autorem najsłynniejszego marsza żałobnego byłby Ludwig van Beethoven.

Nigdy nie narodziłaby się konwencja recitalu chopinowskiego, o Konkursie Chopinowskim nie wspominając. Można jedynie spekulować, jaki przebieg miałyby kariery Maurizio Polliniego, Marty Argerich czy Krystiana Zimermana i czy świat poznałby wszystkie spośród tych nazwisk, którym udało się wypłynąć w Konkursie Chopinowskim. Duszniki Zdrój, które zasłynęły jako miejsce Międzynarodowego Festiwalu Chopinowskiego, byłyby jedynie kolejną miłą miejscowością uzdrowiskową, podobnie jak czeskie Mariańskie Łaźnie. A warszawski Uniwersytet Muzyczny byłby najprawdopodobniej – tak jak Akademia Muzyczna w Krakowie – po prostu Uniwersytetem Muzycznym, bez patrona.

A jak potoczyłaby się cała historia muzyki, gdyby wyjąć z niej jednego z kompozytorów o najsilniejszym oddziaływaniu na późniejszych twórców? Być może nie jest tak istotne, że w Polsce nie pojawiłaby się fala małych mistrzów, epigonów Chopina, takich, jak m.in. Julian Fontana, Karol Mikuli czy Józef Wieniawski. Ale w aspekcie bardziej globalnym: czy bez wynalazków harmoniczno-fakturalnych Chopina kompozytorzy zdołaliby przejść od pustawego stylu brillant do fortepianu symfonicznego? Czy Schumann zdołałby wypracować własny styl bez fazy fascynacji Chopinem – bez słynnych recenzji, bez wiekopomnego chapeau bas, bez muzycznego portretu kompozytora w Karnawale? Czy bez Chopina Liszt zdołałby wykształcić swój rapsodyczny styl i co się z tym wiąże: czy mogłaby się narodzić koncepcja poematu symfonicznego? Idąc dalej: co miałyby do zaoferowania szkoły narodowe przełomu stuleci? Jak prezentowałaby się działalność Wielkiej Piątki? Czy wyzuta z chopinizmów muzyka rosyjska byłaby tą muzyką, w której się dzisiaj zasłuchujemy? Czy impresjoności mieliby podstawę, na której mogliby rozwijać harmoniczno-kolorystyczne pomysły? Czy Szymanowski, Reger, Skriabin i Rachmaninow mogliby w ogóle wypracować styl kompozytorski na tyle reprezentatywny, by przejść do historii? Jakie konotacje mieliby mieszkańcy innych kontynentów słysząc hasło muzyka polska i czy w ogóle jakieś by mieli? Jak prezentowałaby się działalność twórcza przedstawicieli innych dziedzin sztuki, takich, jak Heinrich Heine, Eugene Delacroix, Cyprian Kamil Norwid, Charles Baudelaire, Lew Tołstoj, Friedrich Nietzsche, Andre Gide, Borys Pasternak czy Jarosław Iwaszkiewicz – których inspiracje Chopinem zostały dowiedzione? Czy wreszcie nasze życie – życie człowieka XXI wieku, przytłoczonego nadmiarem informacji, o przyspieszonej i przez to nieco spłyconej percepcji – byłoby tym samym życiem bez tęsknych, na wskroś pięknych melodii, których echa pobrzmiewają gdzieś w głębi duszy każdego z nas?

Jakie to szczęście, że słuchając przepięknego Larghetta z Koncertu fortepianowego f-moll op. 21 możemy powiedzieć z ulgą Dzięki Bogu Justyna Krzyżanowska nie złamała w dzieciństwie nadgarstka.

Jednak, czy coś aby nie umknęło naszej uwadze? Zwróćcie czasem uwagę na Waszego zegarmistrza – tego zbyt wysokiego i zbyt szczupłego, w za luźnych i w przetartych spodniach, który czasem z zadumą patrzy gdzieś w przestrzeń.

Czy on na pewno jest tylko zegarmistrzem?

 

Justyna z Krzyżanowskich Chopinowa / źródło: Wikimedia Commons

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć