Tears For Fears – The Tipping Point
Data premiery: 25.02.2022
No Small Thing – The Tipping Point – Long, Long, Long Time – Break the Man – My Demons – Rivers of Mercy – Please Be Happy – Master Plan – End of Night – Stay
Czy zastanawialiście się kiedyś, jak żmudny musi być proces twórczy, gdy od ostatniego krążka artysty minęło już sporo lat, powiedzmy – o kilka za dużo, a z każdym kolejnym rokiem piętrzą się oczekiwania? Wyobraźmy sobie tę presję, która nie pozwala w pełni oddać się sztuce. Ale podnieśmy poprzeczkę jeszcze bardziej. Niech w owej przerwie zdąży wychować się kolejne pokolenie. Młodzież ta wraz z upragnionym dowodem osobistym sięgnąć może po album grupy, która właśnie po 18 latach postanawia przypomnieć się światu. Dorzućmy do tego czas premiery, delikatnie mówiąc – niesprzyjający. Ludzie zmęczeni pandemią i przerażeni wizją globalnej wojny w Europie. I załóżmy, że osiągniemy artystyczny czy komercyjny sukces. Proste? Zdecydowanie nie, ale jak najbardziej możliwe, co udowadnia nam legendarny duet Tears For Fears z The Tipping Point – jak już wiecie, dłuuugo wyczekiwaną, siódmą płytą w swoim dorobku.
Pierwsze dźwięki dla wieloletniego fana zespołu mogą być trochę zaskakujące. Podobnie jak finał, choć to tylko zderzaki. Pod maską skrywa się bowiem solidny bagaż emocji, ale o tym za chwilę. Longplay otwiera gitarowy, kołyszący, nieco marszowy No Small Thing, którego łagodny początek po drodze zmienia się diametralnie. Jest surowo, ciężko i mrocznie, po czym urywa się gwałtownie, skupiając uwagę słuchacza na subtelnym wstępie do tytułowego kawałka, dopieszczonym produkcyjnie niemal do perfekcji. Zresztą cała płyta wyprodukowana jest znakomicie. Słychać efekty współpracy panów Orzabala i Smitha z młodszymi kolegami. Flirty, które sprawiły, że całość jest świeża, współczesna.
W niemal wszystkich piosenkach, w tym tytułowej oraz pierwszym singlu zarazem, wyraźnie wyczuwalne są usłane elektroniką lata 80., z którymi nierozerwalnie zespół jest przecież kojarzony.
Mamy tu wciągające intro, zgrabnie splecione wokale i chwytliwy refren. Przebój jak się patrzy! Pod tą cukrową posypką skrywa się jednak cholernie gorzki krem, ukręcony z bolesnych przeżyć Orzabala. Parę lat temu muzyk musiał pogodzić się ze śmiercią ukochanej kobiety, z którą przeżył aż 35 lat. Wyzwania nie ułatwiły własne problemy, w tym uzależnienie od alkoholu i odwyk. Niewątpliwie był to dla niego punkt krytyczny. Moment, w którym nadmiar trudności i przykrych doświadczeń przygniata do ziemi i nie pozwala wstać. Jak sam wspomniał w jednym z wywiadów, The Tipping Point to bodaj najbardziej osobista piosenka, jaką dotąd napisał.
Pierwszym utworem Smitha, w którym dominuje jego głos, jest Long, Long, Long Time. I od razu wiadomo, że to jego dziecko. Przywołuje na myśl te z debiutu, dziś już niemal (o zgrozo!) czterdziestoletnie. Podczas gdy język w zwrotkach jest nieco drażniący, sztuczny i hiperpoprawny, jakby wokalista przybliżał nam słowa, licząc na ich właściwe powtórzenie, wszystko wynagradza to, co słyszymy potem. Zresztą bardzo prawdopodobne, że był to świadomy zabieg, ponieważ dzięki temu kontrast jest wyraźniejszy. A refren pochłania bez reszty. Śpiew Cariny Round, która wsparła muzyków na ostatniej trasie koncertowej, hipnotyzuje i mógłby trwać bez końca. Brak mostka i trzykrotne powtórzenie w finale skutecznie potęgują to uczucie. Do tego Smith wykrzykujący przeszywające Save me the last word! Niełatwo wytrwać w bezruchu.
Dalej jest jeszcze bardziej przebojowo. Singiel Break the Man to wzór radiowej piosenki, kawałek tak bardzo przesiąknięty stylem TFF, że pomyłka jest po prostu niemożliwa. Ale i w tym przypadku tekst traktuje o czymś poważnym – o sile kobiet i ich roli we współczesnym świecie, o potrzebie równowagi. Muzycznie zbliżony charakter mają jakby beatlesowski Master Plan i End of Night, który – gdyby dodać do brzmienia odrobinę piasku – spokojnie mógłby trafić na solową płytę Orzabala. Dawne porównania grupy do czwórki z Liverpoolu są jak najbardziej uzasadnione (Sowing the Seeds of Love), podobnie jak do Depeche Mode (Shout). Dowodem na inspirację tą drugą formacją na nowym albumie jest My Demons. To elektroniczny utwór z pazurem, który równie dobrze mógłby zaprezentować Dave Gahan, wykonując na scenie swój osobliwy taniec. Robotyczny śpiew, przekaz, taneczny beat, gdzieniegdzie okrzyki… Wszystko się zgadza. Nie ma jednak mowy o przesadzie. Czuć tu śmiałość, a przy tym autentyczność.
Na torcie jest i wisienka. Nie jest tajemnicą, że Orzabal ma niezwykły talent do pisania uroczych, chwytających za serce ballad z melodiami tak doskonałymi, że aż trudno w to uwierzyć. Znamy choćby Woman in Chains czy Famous Last Words wydane u progu lat 90. Śledząc późniejsze poczynania zespołu, ciężko było podtrzymać nadzieję, że coś podobnego jeszcze kiedyś usłyszymy.
A jednak! Rivers of Mercy to iście duchowe przeżycie, zdecydowanie najpiękniejsza piosenka na krążku.
Dźwiękowe drobiażdżki i ciepły głos Orzabala, wspierany tu i ówdzie przez gospelowe chórki, natychmiast obezwładniają, przynosząc upragnioną ulgę. No i ten przejmujący tekst. Zanurz mnie w rzece miłosierdzia, zmyj bój, ocal od cieni – te słowa same płyną. Przynoszą ukojenie w chwili takiej jak ta, gdy potrzeba go w dwójnasób. Utwór rozpoczyna się od płaczu ulicy, wyjących syren, krzyku i strzałów. Poznaliśmy go dzień po rosyjskim ataku na Ukrainę. Wprawdzie żaden artysta nie mógł tego aż tak precyzyjnie przewidzieć, ale ponoć przypadki nie istnieją.
Czas rozwiać wszelkie wątpliwości – nie ma mowy o jakimkolwiek punkcie krytycznym w twórczości Tears For Fears. Otrzymaliśmy gratkę dla dojrzałych równie jak sami muzycy fanów, a jednocześnie coś dla młodszych słuchaczy. Dla nich ta płyta jest jak przynęta, supełek przy worku pełnym znakomitości. Duet przypomniał o sobie i swoim bogatym dorobku sprzed lat. I zrobił to wzorowo, przy okazji wpisując się w panujący nie tylko w muzyce trend powrotu do lat 80.
Tak więc złoty środek został osiągnięty – balans między przeszłością a teraźniejszością, ale też między sztuką a zaspokojeniem komercyjnego apetytu.
Ostatniego nigdy nie można było być pewnym. Jeśli nawet nie takie było założenie, band ma się czym pochwalić. W notowaniach na Wyspach i za oceanem album wspiął się na same szczyty, ponownie i choćby na krótką chwilę stając się najlepszym zespołem świata. Zasłużenie.
Partnerem Meakultura.pl jest Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS