Patrycjusz Sokołowski, Chór Teatru Muzycznego w Lublinie

recenzje

"Czarodziejski flet" w Pałacu Czartoryskich

Po dwustu latach w Pałacu Czartoryskich znów zagości opera! – to chyba najważniejsze zdanie, jakie padło podczas prelekcji przed premierowym spektaklem Czarodziejskiego fletu, który odbył się 5 czerwca w Puławach. Przedsięwzięcie, będące finałem I Festiwalu im. Wincentego i Franciszka Lesslów, faktycznie potraktować trzeba jako moment wręcz historyczny – czy jednak historia zatoczyła koło?

Faktycznie, jeszcze 200 lat temu Dworek Pałacu Czartoryskich w Puławach tętnił operą. Co najważniejsze – nie byle jaką. W czasach zaborów to rodzina Czartoryskich w swoich posiadłościach zapewniła rozkwit opery na ziemiach polskich. Przede wszystkim ogromne zasługi w tej dziedzinie dotyczą promowania autorów piszących opery polskie o zabarwieniu narodowym. Te czasy już minęły, a pozostało po nich jedynie wspomnienie – aż do dziś, kiedy to Fundacja im. Lesslów wraca do kultywowanych wcześniej tradycji muzycznych, także w dziedzinie opery.

Problem w tym, że Czarodziejski flet nijak ma się do przedstawień organizowanych w tej posiadłości w XVIII wieku. Dzieło Mozarta wymaga bowiem realizacji wielu niuansów treściowych. Nie chodzi tu wyłącznie o muzykę, ale również inne środki przekazu. Rozbudowana warstwa symboliczna wymaga dbałości o detale scenograficzne i rekwizyty, a także o precyzję ruchu – każdy gest bowiem ma pomóc widzowi w jej zrozumieniu. Mimo że Schikaneder dostosował libretto do warstw społecznych odwiedzających wiedeńskie teatry w końcu osiemnastego stulecia, to bariera językowa utrudnia dziś przeciętnemu widzowi całościową percepcję tego wyjątkowego w karierze Amadeusza dzieła. Próbując więc zaprezentować publiczności Czarodziejski flet, Tomasz Mazur (który poza wykonaniem partii Papagena wziął na swoje barki także rolę reżysera) powinien był wziąć pod uwagę wszystkie te aspekty i ze wszystkich sił spróbować gestem oraz intonacją aktorów wyłonić to, co okazało się niemożliwe do zrealizowania w plenerowej scenerii puławskiego parku. Należy mu się podziw za upór i nieugiętą postawę, gdyż zadanie to nie należało do łatwych w warunkach nie tyle plenerowych, co wręcz polowych. Pusta scena (złożyły się na nią dosłownie dyby i kilka stołków) oraz wykorzystany przez niego w stu procentach pałac – to wszystkie elementy scenograficzne, którymi dyspononował reżyser (a w zasadzie śpiewak!) i próbował się z tego wybronić, jak mógł. Próbował, jednak poprzeczka okazała się zawieszona zbyt wysoko i jako reżyser poległ, nie realizując w pełni tego, co w Czarodziejskim flecie wydaje się równie ważne jak mistrzowska muzyka.

Na szczęście sam aspekt muzyczny przedstawia się nieporównywalnie lepiej. Chociaż tu też należy się kilka słów wyjaśnienia. Szczerze współczuję zarówno śpiewakom, jak i orkiestrze, stworzonych przez akustyków warunków. Nie dość, że publiczność nie usłyszała niemal nic, jeszcze artyści postawieni zostali w sytuacji bardzo trudnej – zaśpiewać Mozarta bez przyzwoitego choćby nagłośnienia. I z tym poradzili sobie podręcznikowo. 

Dwie najbardziej antytetyczne postaci Czarodziejskiego fletu i dwa równie intrygujące głosy. Jako Królowa Nocy zaprezentowała się Maria Rozynek-Banaszak, sopranistka, która tę postać (jak i inne koloraturowie partie, między innymi Olimpię z Opowieści Hoffmana) grała wcześniej w Teatrze Wielkim w Łodzi. Rolę Sarastra powierzono Patrycjuszowi Sokołowskiemu, śpiewakowi współpracującemu w swojej karierze między innymi z Teatrem Wielkim – Operą Narodową, Operą Nova w Bydgoszczy, a aktualnie związanemu z Teatrem Muzycznym w Lublinie. Oboje solistów zaprezentowało niecodzienne umiejętności głosowe. Maria Rozynek jako Królowa Nocy wykazała się taką samą sprawnością wokalną zarówno w dolnych, jak i górnych rejestrach swojej imponującej skali. W obu ariach ujawniła także bogate możliwości interpretacyjne, wyraźnie realizując wyrazowe aspekty zarówno w O zittre nicht, mein lieber Sohn, w której odgrywała zatroskaną matkę, jak i w arii Der Hölle Rache, w której odkryła prawdziwe oblicze Królowej. Patrycjusz Sokołowski intonacyjnie także sprostał wykonaniu partii Sarastra, nie zdradzając nawet najmniejszego dyskomfortu z powodu ambitusu swojej partii (co wydaje się szczególnie trudne w dolnych rejestrach). Mimo drobnych trudności z synchronizacją w arii In diesen heil’gen Hallen, zaczarował publiczność dźwięcznością i pełnią brzmienia swojego głosu – te talenty wraz z charakterystyczną barwą i imponującymi możliwościami operowania wolumenem stawiają go w jednym szeregu z wybitnymi interpretatorami partii wagnerowskich. Być może w tej roli potrzeba więcej łagodności, ale przyznać trzeba, że Sarastro Patrycjusza Sokołowskiego zabrzmiał tak dostojnie, jak na sprawiedliwego władcę przystało.

Maria Rozynek

Sylwia Krzysiek i Jakub Gąska okazali się śpiewakami nienagannie przygotowanymi do wykonywania Mozarta i idealnie go rozumiejącymi. Solistka opery kameralnej, która w Puławach wykreowała, a przede wszystkim zaśpiewała rolę Paminy, zaprezentowała śpiewaczy warsztat godny scen światowych. Nieomylna intonacja, zróżnicowana dynamika i bogate umiejętności artykulacyjne zaowocowały sukcesem zarówno w duecie z Papageno Bei Männern, welche Liebe fühlen, jak i przede wszystkim w arii Ach, ich fühl’s, es ist verschwunden. Sopranistka w szczególnie afektywny i sugestywny sposób uwydatniła żal, który nieodzownie łączy się z tą popisową arią. Jej kreacja okazała się równie efektowna w scenach o zupełnie innym charakterze, co czyni z niej artystkę elastyczną zarówno w aspekcie wokalistyki, jak i aktorstwa. Podobne wrażenie budzi kreacja Jakuba Gąski (związanego z Teatrem Muzycznym w Lublinie), który wcielił się w rolę Tamina. Dies Bildnis ist bezaubernd schön, aria z I aktu zabrzmiała z dystynkcją i uczuciem, uwydatniając techniczne przygotowanie solisty. Jeśli dołączy się do tego bogatą paletę efektów kolorystycznych, wyraźną i kontrastującą dynamikę oraz sprawność zarówno w ustępach lirycznych, jak i bohaterskich, mówić można o Tamino spektakularnym, ale konsekwentnie osadzonym w mozartowskiej tradycji.

Maria Rozynek, Sylwia Krzysiek i Jakub Gąska

Ulubionymi postaciami publiczności są w Czarodziejskim flecie chyba Papageno i Papagena. Tomasz Mazur zaprezentował kreację ptasznika wyjątkowo komediowo. Sielankowy charakter tej postaci ujawniał się nawet w wyjątkowo swobodnej artykulacji poszczególnych dźwięków. Talentem komediowym wykazała się także jego sceniczna partnerka, Małgorzata Rapa. Jej głos, (który ze względu na interesujące umiejętności lektorskie) sprawdził się potem w finałowym duecie. Co najważniejsze, soliści sprawnie wybrnęli z szybkiego tempa Pa- pa- pa-, nacisk kładąc na specyficzny, nieco infantylny charakter tego duetu. W tym iście mozartowskim happy endzie oboje zrealizowali, mimo rywalizujących ze sobą partii, ideę wokalnego współistnienia, gwarantując żartobliwe, lecz estetyczne rozwiązanie wątku niepokornego Papagena – swoistą wisienkę na symbolicznym torcie Mistrza.

Znacznie mniej można napisać o Monostatosie (w tej roli wystąpił Andrzej Wiśniewski), ponieważ akustycy zadbali o to, by głos tej persona non grata nie dotarł do publiczności. Z pozbieranych wokalnych strzępków, które udało się wyłapać spośród szumów i trzasków, wnioskować można, że Andrzej Wiśniewski, zachowując czystość intonacyjną, pobawił się nieco artykulacją i przedstawił publiczności swoistą karykaturę, którą w istocie jest kreowana przez niego postać. Andrzej Witlewski z kolei, jak na mozartowskiego Kapłana przystało, zaprezentował dobrze wyszkolony bas–baryton z domieszką basu charakterystycznego. Partia Przemawiającego zabrzmiała z oczekiwanym, oszczędnym wolumenem i głęboką barwą. Zespoły ensamblowe, czyli Trzech Chłopców i Trzy Damy także sprawdziły się w mozartowskiej konwencji. Dotyczy to szczególnie Dam (Anna Barska, Dorota Szostak-Gąska i Natalia Skipor), które z jasną barwą zrealizowały eufoniczną mozartowską harmonię ze szczególną dbałością o detale wykonawcze – każdą sylabę wykonały w tempie i z wyraźną artykulacją. Podobne odczucia nasuwają się także w przypadku Chłopców (Ewa Wołoszkiewicz, Magdalena Jemioła i Michał Wajda-Chłopicki), jednak w ich scenach zabrakło nieco precyzji i wyrazistej artykulacji, która gwarantowałaby zrozumienie warstwy tekstowej.

Anna Barska, Dorota Szostak – Gąska i Natalia Skipor

Na koniec trzeba wspomnieć o chórze – niestety nie jest to rzeczą łatwą, gdyż Chór Teatru Muzycznego w Lublinie, walcząc z warunkami akustycznymi, napotkał nieco trudności w realizacji swojej partii. Borykanie się z utrzymaniem harmonii i tempa dało o sobie znać w co najmniej kilku miejscach, jednak chórzyści sprawnie starali się wyratować z popełnionych faux pas. Niedociągnięcia nadrobili pełnią brzmienia, dzięki czemu z całego przedstawienia mogli wyjść z podniesioną głową.

Niestety nie można powiedzieć nic o orkiestrze, gdyż zupełnie nie było jej słychać. Partia instrumentalna ledwo docierała do publiczności w Uwerturze, ale i tak barierą nie do pokonania był całkowity brak jakiejkolwiek uchwytnej selektywności brzmienia. Instrumentaliści Orkiestry Lubelskiego Teatru Muzycznego wraz z dyrygentem, Marcinem Sompolińskim, walczyli z niesprzyjającymi warunkami pogodowymi i akustycznymi, jednak ich wysiłek poszedł wręcz na marne, ze względu na niemal całkowitą nieobecność dźwięku orkiestry na widowni.

Z puławskiego Czarodziejskiego fletu płynie morał, który do serca powinien wziąć sobie każdy, kto ma cokolwiek wspólnego z operą. Pewne przedsięwzięcia, nawet ze świetnie przygotowanymi artystami śpiewakami i instrumentalistami, przy wykorzystaniu ich ogromnego nakładu pracy nie mogą udać się bez wsparcia innych specjalistów zaangażowanych w przygotowanie spektaklu. W tym wypadku dyletanctwo i ignorancja akustyków obniżyły walor artystyczny tak, że zamiast wystawnego przedstawienia operowego, publiczność zobaczyła i usłyszała jedynie jego skrawki. Nie znaczy to, że nie należy próbować mimo wszelkich przeciwności – w końcu do Pałacu Czartoryskich w Puławach powróciła opera. Wydarzenie to należy uznać wręcz za przełomowe, gdyż daje iskierkę nadziei, że w ramach następnych edycji Festiwalu im. Braci Lesslów zaprezentowane zostaną kolejne wybitne dzieła, a z biegiem lat ich puławskie interpretacje osiągną artystyczne wyżyny. Nie od razu jednak Kraków zbudowano.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć