Gwiazda polskiej dyrygentury, kompozytor, pianista, a także wielki miłośnik i wykonawca muzyki współczesnej. Maestro Jerzy Maksymiuk w rozmowie z Magdaleną Nowicką opowiada o współpracy z Anglikami, początkach Sinfonii Varsovii oraz dyrygowaniu własnymi utworami.
Magdalena Nowicka: Początkowo chciał Pan zostać pianistą, jednak ostatecznie wybrał Pan karierę dyrygencką. Czy od początku czuł się Pan dobrze w tej roli?
Jerzy Maksymiuk: Trzeba było kogoś nagle zastąpić. Profesor Bogusław Madey stwierdził, że poszło mi nieźle, może więc przygotowałbym się do tego zawodu profesjonalnie. Ukończyłem studia na uczelni i zacząłem dyrygować. Rozpoczynając nową pracę każdy jest stremowany, mnie zostało to do dzisiaj. Na szczęście kocham nuty i one na koncercie wyzwalają mnie z tremy.
MN: Kiedy staje Pan przed orkiestrą publiczność z pewnością wyczuwa już tylko pozytywne emocje. Jeśli chodzi o początki Pana kariery, to związane są one z Polską Orkiestrą Kameralną. W Pańskich wspomnieniach zebranych przez Ewę Piasecką czytamy: „Fragment jednominutowy graliśmy cztery godziny.” W jaki sposób udaje się doprowadzić dopiero co powstałą orkiestrę do tak wysokiej perfekcji, jaką osiągnęła POK?
JM: Właśnie w ten sposób – olbrzymią pracą. Miałem to szczęście, że orkiestra mi zaufała. Muzycy mieli przeświadczenie, że wiem, dokąd zmierzam i że jest to cel, dla którego warto się poświęcać. Potem sukces wynagradzał wszelkie trudy. Gdy w Albert Hall po wykonaniu Serenady Czajkowskiego, aplauz sięgał takiego zenitu, że przez moment wydawało się, że to burza, wszyscy już nie mieli wątpliwości, że warto było.
MN: W swojej książce „Maksymiuk na Maksa” pisze Pan: „W orkiestrze kameralnej jeden element można powtórzyć siedem razy. W dużej dobrej orkiestrze możemy to zrobić do trzech razy. Czwarty raz oznacza zmianę dyrygenta.” Wynika z tego, że nie można być dobrym kameralistą i symfonikiem jednocześnie. Panu się jednak udaje – od czego to zależy? Czy kompetencje pianisty i kompozytora w jakiś sposób pomagają w dyrygowaniu orkiestrą?
JM: Praca z orkiestra kameralną to inny fach niż z dużą orkiestrą. Różnicę uprzytomnić może porównanie z dowódcą wielkiej armii i dowódcą malutkiego oddziału. Inna praca. Trzeba umieć się w niej odnaleźć. Na ogół dyrygenci zaczynają od małych zespołów i przechodzą do dużych orkiestr. Jestem wyjątkiem. Zaczynałem w dużej orkiestrze, przeszedłem do małej i wróciłem do dużej. Być może moją wadą jest to, że w dużej wymagam czasem takiej precyzji, jaką może osiągnąć jedynie orkiestra kameralna. Ale… Ta wada staje się niekiedy zaletą.
MN: Z pewnością. Przez kilkanaście lat był Pan też dyrygentem BBC Scottish Symphony Orchestra oraz English National Opera. Jakie doświadczenia przyniosła Panu współpraca z tymi zespołami?
JM: Z natury jestem człowiekiem temperamentnym, rozwichrzonym. Anglicy mnie uspokoili. Gdy zaczynałem się zbytnio ekscytować, wymachiwać rękami, podnosić głos, mówili cicho: „My tylko pytamy…”. To była dobra szkoła. Przede wszystkim świetnie tam mi się pracowało z muzykami zawsze niezwykle przygotowanymi do próby.
Jerzy Maksymiuk z BBC Scottish Symphony Orchestra, 1985 r., źródło: https://jerzymaksymiuk.pl/
MN: Oprócz dyrygowania zajmuje się Pana także komponowanie. Tworzy Pan muzykę symfoniczną, kameralną, a także balety, pieśni i muzykę filmową. Jako kompozytor, a jednocześnie dyrygent orkiestry, może Pan prowadzić wykonania własnych utworów. Czy jest to łatwe zadanie?
JM: Nie, bo ma się większą tremę niż przy dyrygowaniu cudzych utworów. Tak, bo kto lepiej może znać zamysł utworu niż kompozytor.
MN: Jest Pan propagatorem muzyki współczesnej, zajmuje ona znaczące miejsce w Pana repertuarze. W jaki sposób zrodziła się u Pana miłość do muzyki najnowszej? Czym różni się praca nad tymi utworami od przygotowywania klasycznego repertuaru?
JM: Muzyka współczesna to inne harmonie, inne zestawy dźwięków. Więcej intelektu, mniej emocji. Ale czasem chcemy zmienić materię, to bywa fascynujące. Potem zwykle chcemy znów zwrócić się w inną stronę. Zawsze trzeba tylko zdawać sobie sprawę, gdzie jesteśmy i do czego zmierzamy. Dźwięk, barwa, wyraz muzyczny to musi się zmieniać. Od tego m.in. jest dyrygent.
MN: W programie koncertu finałowego tegorocznego Festiwalu im. Franciszka Wybrańczyka Sinfonia Varsovia Swojemu Miastu znalazły się Divertimento D-dur Mozarta, IV Symfonia Panufnika, symfonia organowa Saint-Saënsa, a także prawykonanie Pańskiej „Intrady”. Co wpłynęło na dobór właśnie takiego repertuaru i co jest dla Pana najistotniejsze podczas układania programu koncertów?
JM: Jeśli mam wpływ na program koncertu staram się sprawić przyjemność i publiczności i sobie. Często do znanych i lubianych, a więc oczekiwanych utworów, dodaję te wymagające większego skupienia, współpracy w odbiorze. Trochę według zasady: Dla każdego coś miłego. Mam nadzieję, że to mi się na tamtym koncercie udało. Utwór Saint-Saënsa, to jak wielki festyn. Moja Intrada też optymistyczna. Divertimento Mozarta to wiadomo – lekkość i piękno. Z kolei utwór Panufnika to przykuwający uwagę koncert na flet, harfę i małą orkiestrę smyczkową. Trudniejszy może w odbiorze, ale wiem, że się podoba. Tym razem przyczynili się też do tego soliści: Zuzanna Elster i Andrzej Krzyżanowski.
MN: Sinfonia Varsovia to orkiestra o długiej tradycji. Jaką muzykę najchętniej wykonuje Pan ze swoją orkiestrą i jak zmienia się repertuar tego zespołu na przestrzeni lat? Czy cele, jakie mu dziś przyświecają są podobne do tych sprzed lat?
JM: Miło, że Pani powiedziała o Sinfonii Varsovii, że to moja orkiestra. Ona jedynie wyrosła z mojej Polskiej Orkiestry Kameralnej, ale prawdą jest, że moje serce bije dla niej mocniej niż dla innych orkiestr. Ma to, co lubię: nerw, błyskotliwość, fantazję. To wyróżnia ten zespół od innych. Muzycy SV podchodzą do pracy z powagą, a grają z werwą i polotem. Dynamit, a czasem zefirek. Powiem tak: to niezmiennie powinien być cel.
Koncert Polskiej Orkiestry Kameralnej, 1977 r., źródło: https://jerzymaksymiuk.pl/
MN: Ma Pan za sobą ogromne doświadczenie w dyrygowaniu na różnych koncertach, dla różnej publiczności. Czy w ciągu Pańskiej kariery publiczność filharmonii w jakiś sposób się zmieniła?
JM: Wydaje się, że publiczność oczekuje teraz na łatwiejszy program, mniej skora jest do akceptowania repertuaru trudnego, wymagającego dużego skupienia i osobistej pracy. Rzadko grany utwór Jeux Debussyego z założenia otrzyma mniej oklasków niż utwory Kilara, bo jego odbiór wymaga i większej wiedzy i większego osobistego zaangażowania. Mam czasem wrażenie, że za bardzo ułatwiamy sobie życie i drogowskazem staje się „to, co łatwe”.
MN: A jaka jest Pana zdaniem rola krytyka muzycznego w polskim życiu koncertowym?
JM: Właściwie nie ma u nas krytyki muzycznej. Dorota Szwarcman i może jeszcze dwie osoby to wszystko.
MN: Co mógłby doradzić Pan studentom dyrygentury, który w przyszłości będą prowadzić własne orkiestry?
JM: Niech szukają własnej drogi. Jeśli jej nie znajdą, radzę zmienić zawód.
MN: Jakie są Pana plany artystyczne na najbliższe lata – zarówno kompozytorskie, jak i dyrygenckie?
JM: Byłem pianistą, zamierzam więc napisać koncert fortepianowy, bo dobrze czuję ten instrument. Przed nami rok Sibeliusa, chciałbym więc sporo go zadyrygować, zwłaszcza, że na świecie byłem za wykonania tego kompozytora chwalony.
MN: Niedawno został Pan nagrodzony „Złotym berłem”. Serdecznie gratulujemy i życzymy dalszych sukcesów!
JM: Dziękuję. Nie pracuje się dla nagród, ale wiadomo, że to rodzaj bardzo przyjemnego uznania.
MN: Serdecznie dziękuję za rozmowę.
Foto: Mirosław Pietruszyński