„Diuna” (2021), filmweb.pl

recenzje

Czy potrzebujemy „Diuny”?

Po ponad pół wieku od pierwszego wydania Diuny Franka Herberta książka wreszcie doczekała się godnej ekranizacji. Zdaje się, że Denis Villeneuve wyciągnął z powieści wystarczająco wiele, by pokazać, że wciąż jest to historia szalenie aktualna. I chociaż głosy na temat filmu są podzielone, a opinie nieraz mocno krzywdzące, to chyba nie da się ukryć, że jeśli jakiś film warto było w tym roku obejrzeć na wielkim ekranie, to właśnie Diunę.

Zacznijmy od początku. Diuna to powieść otwierająca cykl Kroniki Diuny pióra Franka Herberta. Pierwszy tom ukazał się w 1965 roku i szybko zdobył ważne nagrody – Nebula (1965), Hugo (1966). Do dziś Diuna określana jest mianem arcydzieła literatury science fiction. I nie bez powodu. Wiele problemów, na które Herbert zwrócił uwagę w swoim fantastycznym świecie, pozostaje wciąż aktualne – jak chociażby kwestia kolonializmu, fanatyzmu religijnego, ekologizmu czy też eugeniki. Diuna to powieść dojmująca, zachwycająca erudycyjnością i sugestywnością obrazów.

Rodzi się pytanie – ile z tej złożonej powieści wydobył Denis Villeneuve? Zauważmy, że film jest dość specyficznym medium, dającym całkiem inne możliwości niż tekst pisany, ale także w pewien sposób ograniczonym. Na niekorzyść ekranizacji tak skomplikowanej powieści jak Diuna zdecydowanie gra czas. Film trwa 195 minut, ale wydaje się, że z powodzeniem można by mu przydać jeszcze kolejne 30 minut. Tylko czy odbiorca niezaznajomiony z książką nie poczułby się wtedy przytłoczony, zmęczony, zagubiony? Mając do czynienia z filmem science fiction, nie zapominajmy, że w te ponad 2 godziny musi zostać zaprezentowana pewna wizja świata, fragmentu lub całego kosmosu, w którym ma toczyć się akcja. Do tego bohaterowie, skomplikowane relacje łączące plemiona czy też rody. Widz musi zrozumieć, jakie stosunki wiążą na przykład Harkonennów, Atrydów i przedstawicielki Bene Gesserit. Dobry film science fiction jest podobny do gry komputerowej – trzeba oglądającemu dostarczyć wiedzy, aby w dalszej części filmu czuł się swobodnie, nie błądził, przewidywał i wnioskował na temat akcji.

Zdaje się, że Villeneuve maksymalnie wyeksploatował możliwości, jakie daje film. Słowa Herberta starał się przerobić na inne media, którymi dysponował. Stąd problematykę ekologiczną, dość ograniczoną w formie dialogów w filmie, wzbogacają ujęcia poszczególnych planet.

Przyrody w końcu nie czytamy, a przede wszystkim ją widzimy. Warto podkreślić kapitalne ujęcia, które napełniają film ogromem przestrzeni, zdają się wręcz mówić – „ten świat nie ma granic i jest piękny”.

Wrażenie tej otwartości czy przestrzeni dodatkowo pogłębia muzyka Hansa Zimmera oraz umiejętność operowania ciszą, która w filmie momentami wręcz ogłusza. Istotny jest tu również paradoks połączenia pustki i pełni. Muzyka wiele mówi o poszczególnych bohaterach – charakteryzuje ich, dopełnia. Tajemniczość sióstr Bene Gesserit, szlachetność Atrydów, prostactwo Harkonnenów, zabójczość Sardaukarów, religijność Fremenów – to wszystko zostało zawarte w muzyce, która ilustruje nie tylko świat ukazany w filmie, ale przede wszystkim ukryte aspekty zawarte w powieści, jej przesłanie oraz ideę. Kompozytor był zafascynowany powieścią Franka Herberta od lat nastoletnich, dlatego stworzenie muzyki do ulubionego dzieła literackiego było spełnieniem jednego z zawodowych marzeń.

Ścieżka dźwiękowa jest tak szeroka i rozbudowana jak świat Diuny, gdyż kompozycje zebrano w aż trzech albumach: Dune (Original Motion Picture Soundtrack), The Dune Sketchbook oraz The Art and Soul of Dune. Utwory znacznie różnią się od dotąd nam znanych z dorobku Zimmera. Nie znajdziemy tu wyraźnych motywów przewodnich, jak np. w soundtracku Piratów z Karaibów, Gladiatora czy Pearl Harbour. Kompozycje bazują na energicznych, często nawet agresywnych rytmach, a niektóre z nich są przetwarzane i pojawiają się w różnych scenach naładowanych odmiennymi emocjami. Zdobywca Oscara oraz Grammy ścieżką dźwiękową do filmu Villeneuve’a jeszcze bardziej umocnił znaczenie swojego nazwiska w przemyśle filmowym i muzycznym. Dźwięki naładował rzeczywistością przedstawioną w powieści, jednocześnie tworząc dzięki nim portal, który pomaga odbiorcy przenieść się do przyszłości.

W tej muzyce słychać wydmy – słychać zarówno tumany duszącego pyłu, jak i ścierające się w powietrzu ziarenka; słychać przerażający, acz hipnotyzujący niepokój. Utwory skomponowane są na zasadzie nakładających się na siebie warstw nieznanych nam melodii rodem z odległego, nieznanego wszechświata, wyprzedzających rzeczywistość i świadomość, w której żyjemy.

Mocnym elementem muzyki Diuny są chóry, a dokładniej głosy kobiece, które wykorzystano na kilka różnych sposobów w celu osiągnięcia konkretnych efektów. Przyprawiające o dreszcze szepty, budzące grozę śpiewy gardłowe, solowe wokalizy sopranów, pewnego rodzaju metaliczne zaśpiewy czy wokalne partie monofoniczne utrzymane w technice przypominającej belting – one wszystkie podkreślają znaczenie wspólnoty i kolektywizm, tak ważne w świecie zainicjowanym przez Herberta. Kompozytor podkreślił również dzięki nim istotną rolę i obecność kobiet w dziele amerykańskiego pisarza, jednym z jego głównych celów było więc oddanie w muzyce feministycznej siły. Tajemnicę i napięcie potęgują wyśpiewywane słowa w języku stworzonym przez Zimmera i jego zespół specjalnie na potrzeby ekranizacji. Między wspomnianymi wcześniej obcymi dla współczesnego słuchacza warstwami melodycznymi i rytmicznymi rozpoznajemy – choć wciąż odległe – nieco bardziej znane brzmienia. Słyszalne inspiracje skalami orientalnymi, a szczególnie arabską czy perską, powodują poczucie znajomości, a jednocześnie obcości. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że twórcy wykorzystali elementy makamu, czyli tradycyjnego arabskiego modelu melodycznego.

W ścieżce dźwiękowej tegorocznej ekranizacji Diuny słychać ścierające się dwie tendencje: tradycyjną, klasyczną, czyli wykorzystanie orkiestry symfonicznej (choć niekonwencjonalne, bo przez wydobywanie pożądanych brzmień z typowych instrumentów za pomocą nowatorskich technik gry) oraz futurystyczną poprzez zastosowanie elektroniki, syntezatorów i co najważniejsze – nowych, specyficznych instrumentów stworzonych wyłącznie na potrzeby filmu twórcy Blade Runnera 2049 (do którego muzykę również skomponował Hans Zimmer). Tego typu narzędzia stanowią odzwierciedlenie Herbertowskiej powieści: połączenie klasyki gatunku oraz nowatorstwa idei zostało zaklęte w niekonwencjonalnym i eksperymentalnym języku dźwiękowym.

Wróćmy jeszcze na chwilę do samego filmu. Wydaje się, że nominowanemu do Oscara Denisowi Villeneuve udało się to, co nie udało się Davidowi Lynchowi, twórcy wcześniejszej ekranizacji Diuny. Tym bardziej że Villeneuve nie miał łatwego zadania. Powieść jest obszerna, stąd ograniczenie filmu do jedynie połowy (!) fabuły, jaka została przedstawiona w pierwszym tomie książki, wydaje się logicznym rozwiązaniem, jeśli nie chce się dokonywać kolejnych zubożeń fabularnych. Oczywiście – w filmie odnajdziemy pełno uproszczeń. Wiele wątków zostało pominiętych i pozostaje liczyć, że może pojawiają się one kontekstualnie w drugiej części filmu, opartej na drugiej połowie pierwszego tomu Diuny. Do mnie wersja Villeneuve’a przemawia bardziej od wersji Lynchowskiej. Lyncha, jako reżysera, cenię, ale odnoszę wrażenie, że chcąc pozostać wiernym oryginałowi Herberta, przeniósł na ekran też wiele słabych elementów powieści. Świat Diuny Lyncha to świat przegadanych dialogów Herberta, które, niestety, czasami trącą myszką. Natomiast Diuna Villeneuve’a to uniwersum ważek-helikopterów, kombajnów-żuków. Villeneuve nie daje widzowi wszystkiego „na tacy”, wiele rzeczy samemu trzeba rozszyfrować, ocenić.

Pozostaje jeszcze kwestia recepcji filmu. Krzywdzące są dla nowej Diuny komentarze porównujące ją do, bodaj najbardziej znanej produkcji science fiction ostatnich dekad, Gwiezdnych wojen. Nie zapominajmy o tym, że to powieść Herberta była pierwsza. To Gwiezdne wojny, jeśli już, mogły inspirować się historią Herberta, a nie on Gwiezdnymi wojnami. Natomiast rozwiązania, na jakie zdecydował się Villeneuve, dążą do tego, aby maksymalnie oddalić widmo podobieństw do kultowej sagi George’a Lucasa.

Na koniec ostatnie pytanie – po co nam Diuna? Czy my dzisiaj potrzebujemy tego uniwersum, tej historii, tego filmu? Wydaje się, że podobne produkcje światotwórcze są nam potrzebne, tak samo jak wtedy, gdy Herbert pisał swój cykl. Nic się nie zmieniło – wciąż mamy problemy, które musimy poddać pewnemu eksperymentowi, wciąż musimy krytykować działania, jakie podejmujemy jako ludzkość. Nie możemy bezrefleksyjnie niszczyć środowiska naturalnego czy ignorować problemu wyzysku i kolonializmu. Diuna jest nam potrzebna dziś równie mocno (a może nawet bardziej) niż w 1965 roku. 

Partnerem Meakultura.pl jest Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS

LOGO ZAIKS


Wesprzyj nas
Warto zajrzeć