Diary of Dreams – jeden z najsławniejszych reprezentantów nurtu darkwave – wrócił po sześciu latach do Warszawy na kameralny i jednocześnie jedyny koncert w Polsce promujący nowy album grupy zatytułowany Elegies in Darkness – wydany w marcu tego roku. Podczas występu 27 września w Progresja Music Zone zespół wspierały grupy Whispers in the Shadow i Spiral 69. Obydwa suporty – mimo iż stylistycznie były nieco oddalone od gwiazdy wieczoru – dały znakomite show i z pewnością uatrakcyjniły cały koncert.
Diary of Dreams został założony ponad 20 lat temu przez Adriana Hatesa (początkowo i przez długi czas funkcjonował jako projekt jednoosobowy) i od samego początku znacznie wyróżniał się na światowej scenie niezależnej.
Niezwykle koncepcyjne podejście, doskonale przemyślane detale i ponadprzeciętna zdolność wyrażania swoich emocji przez Adriana sprawiają, że koncerty Diary of Dreams są przeżyciem niemal mistycznym. Dodatkowy walor tego występu stanowiła promocja utworów z najnowszej płyty – płyty, która znakomicie scala niemal dwudziestoletnie dokonania artystyczne Adriana, ale także – jak każdy inny album tej grupy – wnosi jeszcze coś nowego w twórczość zespołu. Diary of Dreams podczas występu nie dekoncentruje widza zbędnymi bodźcami – wystrój sceny był dość ascetyczny – składały się na niego właściwie tylko wyświetlony baner zespołu oraz statywy mikrofonów imitujące wijące się gałęzie – co nawiązywało do nowego albumu, ale i podkreślało osobiste zamiłowania Adriana do natury.
fot. Renata Jankowska
Utworem otwierającym koncert był House of Odds z promowanego albumu Elegies in Darkness – i od pierwszych dźwięków zespół pokazał prawdziwą klasę. To naprawdę jest duża sztuka – nagrywać studyjne albumy koncepcyjne, refleksyjne, czasem aż depresyjne – i jednocześnie, występując z takim materiałem na scenie, porwać publiczność; tchnąć w taką twórczość nową energię, dać jej nowe życie, pokazać jej drugą twarz i wyciągnąć na pierwszy plan tę część twórczości, która na nagraniu studyjnym stanowiła tło. A cała ta przemiana dokonuje się na potrzeby występu na żywo. To świadczy o niesamowitym stosunku do publiczności i fanów, o niesamowitej relacji z nimi.
Repertuar zagrany w warszawskiej Progresji różnił się nieco od tego, który zespół prezentował na innych koncertach tej trasy, niemniej jednak był skoncentrowany wokół najnowszego albumu – na dwadzieścia utworów siedem pochodziło właśnie z Elegies in Darkness. Oprócz wspomnianego wyżej House of Odds, usłyszeliśmy: Malum, Luxury of Insanity, Daemon, StummKult, Dogs of War czy A Dark Embrace, których wykonania w niczym nie ustępowały utworowi rozpoczynającemu występ.
Ponadto zespół zagrał kilka utworów z kultowego albumu Freak Perfume (do dziś uznawanego przez niektórych krytyków za szczytowe osiągnięcie artystyczne Diary of Dreams) – O’Brother Sleep, Play God! oraz na zakończenie koncertu (i jednocześnie drugiego bisu) The Curse – który był prawdziwą bombą energetyczną i doprowadził fanów do istnego szaleństwa.
Grupa również świetnie zagrała znane dobrze utwory, takie jak: Rumours about Angels, Psycho-Logic czy Killers , które na żywo zyskały zupełnie inny wymiar.
Dwukrotne wyjście na bis było prawdziwym dopieszczeniem publiczności – w sumie zespół zagrał pięć dodatkowych utworów i zakończył występ wspomnianym The Curse. Osobiście (ale to bardzo subiektywna opinia) czuję tylko lekki niedosyt, bo zabrakło mi jednego utworu Traumtänzer, który pojawiał się na innych koncertach tej trasy.
Właściwie można trochę ubolewać nad tym, że Diary of Dreams są tak bardzo niszową grupą, zamkniętą przez dość specyficzne środowiska słuchaczy i w pewnym sensie mało znaną szerszej publiczności. Z pewnością całokształt twórczości zasługuje na to, żeby dotrzeć z nim do jak najszerszej grupy ludzi ze względu na walory artystyczne – muzyczne i tekstowe, umiejętność stałego rozwoju twórczego zespołu, ale także dla samej przyjemności słuchania aksamitnego, głębokiego głosu Adriana, którym ten człowiek został obdarzony, ale i z którym doskonale wie, jak się obchodzić.
Adrian Hates sprawia wrażenie artysty bardzo dojrzałego, bardzo dobrze czującego się na scenie, skupionego na oddaniu wszelkich niuansów swojej twórczości, dzieleniu się nią z publicznością. Ale jednocześnie jakby nie zapominał o tym, że jego twórczość, mimo iż dość niszowa i niezależna, służy także rozrywce. I tę rozrywkę publiczność dostała w ponad dwugodzinnej dawce. A czas na głębszą refleksję mamy w zaciszu domowym, kiedy pozwalamy sobie na chwilę zadumy przy którymś z albumów studyjnych.