Po dwunastu latach od premiery przedstawienia w reżyserii Franceski Zambello, Royal Opera House w Londynie zaproponował nową inscenizację Don Giovanniego Wolfganga Amadeusza Mozarta. Przygotował ją dyrektor opery w Covent Garden – Kasper Holten. Nie jest to pierwszy kontakt artysty ze zrodzonym z umysłu Tirso de Moliny bohaterem. W 2010 roku wyreżyserował on bowiem film zatytułowany Juan, zainspirowany postacią uwodziciela z Sewilli.
Do współpracy Holten dobrał dwójkę utalentowanych artystów: scenografkę Es Devlin oraz artystę wideo Luke Hallsa. Szersza publiczność zna ich pracę z oprawy ceremonii zamykającej Igrzyska Olimpijskie w Londynie. W Royal Opera House wykazali się dużym profesjonalizmem, tworząc spektakl na wysokim poziomie technicznym. Co więcej, jak mawiają Anglicy, they stole the show – sama reżyseria przedstawienia pozostawiła bowiem wrażenie niedosytu.
W trakcie uwertury, zaraz po odsłonięciu kurtyny, na tle jasnoszarej fasady zaczynają się pojawiać kolejne odręcznie pisane imiona kobiet. Dzieje się to w pełnej koordynacji z rytmiką i akcentuacją muzyki. Wkrótce ów katalog, o którym później śpiewać będzie Leporello, rozrasta się tak, że traci czytelność. W końcu w jednym z okien szarego budynku pojawia się Leporello, a po pewnym czasie konstrukcja otwiera się za pomocą scenicznej maszynerii, by ukazać pokój Donny Anny, gdzie znajduje się już Don Giovanni. Toczącej się akcji, odtworzonej przez Holtena niemal dosłownie w stosunku do didaskaliów da Ponte, towarzyszą często abstrakcyjne projekcje wideo. W kolejnych scenach zabudowująca frontalnie scenę fasada rozsuwa się całkowicie, pozostawiając na środku coś w rodzaju szkieletu prostopadłościennego budynku. Budynek, osadzony na obrotowym elemencie i wyposażony w złożony system schodów oraz drzwi, przypomina nieco wnętrze z rysunku M. C. Eschera pod tytułem Względność. Konstrukcja ta poddawana jest częstym transformacjom, dzięki pomysłowym trikom wideo, zrealizowanym z prawdziwą maestrią. I, jak się spodziewałem, wycięte niejako z linearnego kontekstu przedstawienia fotografie prezentują się naprawdę imponująco. Niestety, mniej przekonująco wyglądała całość na żywo, gdzie część efektów okazała się sztuką dla sztuki.
materiały prasowe: © ROH / BILL COOPER
Nie jestem pewien, na ile mogę utożsamić moją interpretację z zamiarami Kaspera Holtena. Zakładając jednak, że trafnie odczytałem jego intencje, za zaletę spektaklu uznam, że jego tytułowy bohater został przedstawiony jako człowiek ogromnie wrażliwy, który nie może poradzić sobie z potężnymi emocjami kierującymi jego zachowaniem, i który zarazem stara się ukryć to pod maską nonszalancji i brawury. Wybór Mariusza Kwietnia jako odtwórcy roli Don Giovanniego okazał się strzałem w dziesiątkę: polski baryton bardzo dobrze odmalował złożoność charakteru swojej postaci, a jego silny głos idealnie współgrał z pozorną pewnością siebie Don Giovanniego. Moje przypuszczenia odnośnie intencji reżysera opieram na kilku przesłankach. Przede wszystkim, pojawiające się kilkukrotnie w ciągu spektaklu imiona kobiet świadczą, że wbrew temu, jak to przedstawia Leporello, nie były one anonimowymi Niemkami lub Hiszpankami, lecz konkretnymi osobami. Na poparcie tej tezy przemawia, że sam Don Giovanni mówi, że „kocha je wszystkie”. Zabójstwo, którego bohater dopuścił się na samym początku opery, z pewnością nie było dla niego błahostką – odniosłem wrażenie, że ciążyło mu do samego końca, o czym już w finale pierwszego aktu wyraźnie przypomniała niema postać Komandora, górująca nad sceną balu. Don Giovanni, którego dręczą wyrzuty sumienia, z wolna popada w obłęd i usiłuje się bronić przez atak – do samego finału zachowuje się wyzywająco i z pozorną pewnością siebie. Szaleństwo Don Giovanniego można zaobserwować w scenie na cmentarzu, w której Leporello nie widzi Komandora ani nie ma z nim kontaktu – dlatego, że duch zamordowanego jest tylko wyobrażeniem głównego protagonisty. Pod koniec opery Komandor nie sprowadza Giovanniego dosłownie do piekła – podobnie jak w finale aktu pierwszego, tak i tutaj tylko góruje nad sceną, na której osamotniony Don Giovanni ostatecznie popada w szaleństwo. Jego samotność podkreśla też fakt, że finałowy ansambl bohaterowie śpiewają z głębin fosy orkiestrowej.
Alexander Tsymbalyuk jako Komandor, Mariusz Kwiecień jako Don Giovanni,
materiały prasowe: © ROH / BILL COOPER
Podobnie jak zdjęcia ze spektaklu wyglądają lepiej niż całość, tak i ciekawe pomysły Holtena (?) okazały się lepsze niż ich realizacja. Ta niestety była w ogóle dość miałka i w żaden sposób nie porywała. Na domiar odniosłem wrażenie, że reżyser skupił się na efektach technicznych, pozostawiając aktorów jakby samych sobie. Na szczęście większość nadrobiła te mankamenty talentem aktorskim.
Wreszcie muzyka – i znów nierówno. Muszę przyznać, że prowadzona od pianoforte przez Nicolę Luisottiego Orchestra of the Royal Opera House nie brzmiała porywająco. Oczywiście słychać, że to bardzo dobry zespół (cieniowanie dynamiczne w niektórych fragmentach i pełen napięcia finał) – sam jednak potencjał nie wystarcza. W nowej inscenizacji Don Giovanniego nie udało się w pełni wykorzystać pięknej partytury orkiestrowej Mozarta. Orkiestra grała często matowo i niewyraźnie. Napisałem już, że obsadzenie Mariusza Kwietnia w roli tytułowej uważam za dobry pomysł. Z pozostałych śpiewaków na szczególną pochwałę zasłużyli Alexander Tsambyluk w roli Komandora (zwłaszcza w fantastycznym finale!), Véronique Gens w partii Donny Elviry oraz Malin Bryström jako Donna Anna.
Malin Bryström jako Donna Anna, Mariusz Kwiecień jako Don Giovanni,
materiały prasowe: © ROH / BILL COOPER
Wychodząc z nowego Don Giovanniego w Covent Garden nie czułem, że muszę się otrząsnąć: prawdę mówiąc żaden z elementów przedstawienia nie porwał mnie naprawdę. Szkoda, tym bardziej, kiedy pomyślę, że zarówno pomysły, jak i skompletowana do ich realizacji ekipa artystów pozwalały oczekiwać sukcesu z prawdziwego zdarzenia. Brytyjski duch kulinarny przejawił się tym razem w dziedzinie operowej i z dobrych składników powstało danie bez smaku. Na szczęście całkiem strawne.