Zagubić się w ciemności piwnic maszynowni starego Browaru lub usłyszeć oklaski na basenie („owacje na stojąco” tej części publiczności, która czuła dno pod nogami – pozostali klaskali w stanie nieważkości). Wieczorne koncerty Festiwalu „aXes” oferowały dużo więcej przeżyć niż tylko te punktowo odnotowane w programie.
Koncert piątkowy to koncert na basenie. W kantorku ratowników ustawia się zespół: kilku muzyków grających na instrumentach klasycznych i etnicznych. Nie słyszymy ich, ale widzimy przez szklane ścianki. Po kafelkach biegną kable, łączące rejestrowany na żywo dźwięk i ustawione w najgłębszym miejscu basenu głośniki. Obowiązują: czepki, klapki, stroje kąpielowe. Zaczyna się, ale nic nie słyszę. Po hali basenu krążą znajome, wodniście przytłumione odgłosy kroku i gwizdka ratownika. Zanurzam głowę i nagle odkrywam inny świat. Summertime George’a Gershwina. Dźwięki są zaskakująco wyraźne, choć ciche, jakby zza szyby, z oddali. Zwłaszcza odgłosy perkusji, której brzmienia są sypkie, selektywne, jak obraz pod mikroskopem. Są wszędzie wokół, zanurzam się w nich i bawię się nimi. Krótkie utwory-improwizacje przeplatają się z fragmentami muzyki elektronicznej. W kąpieli dźwiękowej każdy odnajduje swój sposób oswajania dźwięków, nurkując do samego dna, zastygając w transowym odchyleniu czy podpływając bliżej lub dalej od źródła dźwięku. Przy samym głośniku czuć jego fizyczność, fale najniższych tonów rozchodzą się w wodzie i wibrują wewnątrz, w ciele. Tak być może brzmi świat w najgłębszych i najciemniejszych zakątkach oceanów. I myślę, jak bardzo myliła się bileterka instruująca nas przed wejściem, żeby stać w jednym miejscu, najlepiej nieruchomo, bo najważniejsza jest dyscyplina. Nieprawda. Najważniejsza jest muzyka.
Muzyka i przestrzeń. Dzień później w postindustrialnym wnętrzu Maszynowni, części starego Browaru Lubicz, odbył się koncert utworów eksplorujących topofoniczny aspekt dźwięku. Miejsce sprzyjało eksperymentom – sporych rozmiarów antresola i piwnica zostały muzycznie zagospodarowane w równym stopniu, co poziom zerowy.
fot. Marta Ankiersztejn
Rozpoczęło się od baśni. Kameralny utwór Guigemer Sergia Taddei opowiada losy nieszczęsnego rycerza, którego od klątwy uratować może szlachetna miłość wybranki. Trio instrumentalne zasiadło pośrodku zaciemnionej sali. Słuchacze, zrazu nieśmiało, potem z coraz większą ciekawością zaczęli ruszać się z miejsc. W końcu sami decydowali o tym, w jaki sposób wysłuchają opowieści (odejść dalej czy pozostać, słuchać z boku czy wejść na antresolę). Działało to na korzyść utworu. Jeśli mogę coś wybrać, biorę też za to odpowiedzialność. Dźwięki stają się zależne ode mnie, od tego, gdzie się znajduję. Bardziej moje. Oswojone.
A co się stanie, jeśli kompozytor zapragnie mieć większą kontrolę nad tym, w jaki sposób muzyka dociera do słuchacza? Aleatoryzm indywidualnej percepcji utworu każdego ze słuchaczy zastąpi aleatoryzmem kontrolowanym? Odpowiedzią na to pytanie był utwór Karola Nepelskiego ::, w którym ścieżki, po których miała chodzić publiczność, zostały przez autora zakomponowane. Fazy utworu, w których instrumenty dialogowały w coraz to nowych układach przestrzennych, przedzielane były swojego rodzaju interludiami, „promenadami”, w błyskotliwy sposób rozwijającymi (być może) pomysł Modesta Musorgskiego. W pierwowzorze był to symbol przejścia między kolejnymi obrazkami na wystawie, tutaj stał się tłem dla rzeczywistej, fizycznej wędrówki między epizodami utworu. Klarnecista dość groteskowym, topornym gestem wskazywał kierunek i prowadził za sobą słuchaczy – z oświetlonego parteru i antresoli w mrok piwnicy, kończąc utwór cichą, solową pointą.
Powietrze w piwnicy było chłodne i pachniało wilgocią. Zamknięci w ciemnej, klaustrofobicznej sali zaczęliśmy wsłuchiwać się w ornamenty gitary i skrzypiec otulone elektroniką (iskrzące się, choć delikatne barwy utkane z brzmień konkretnych). Utwór TriCaBeVar Macieja Jabłońskiego ukazywał migotliwy harmoniczny świat, oparty na „mikrocytatach z muzyki A. Cabezona” (aXes, książka programowa). Ciekawym, topofonicznym aspektem wykonania była reinterpretacja sytuacji koncertowej. Wykonawcy zostali umiejscowieni na jednym końcu sali i słuchacze intuicyjnie ustawiali się w pewnym oddaleniu, tworząc wyraźny podział na scenę i audytorium. Można było podejść bliżej lub odejść kawałek dalej, stanąć bokiem, tyłem albo poszukać własnego miejsca gdzieś w ciemnym zakamarku, za kolumną, przy ścianie. Odnaleźć własną muzykę w tym niezwykłym miejscu bez numerowanych miejsc, niewygodnych krzeseł.
Detroit Landscape Jarosława Płonki to utwór, który już samym brzmieniem przenosi w inne przestrzenie, krajobrazy opuszczonego „ghost city”. Wzajemne dopełniające się barwy wibrafonu i pianina, kolorowanego dźwiękiem klarnetu basowego i skrzypiec, wędrowały między dwoma biegunami instrumentów. Utwór był dobrze skonstruowany, wciągał i prowadził słuchacza. Po odurzającym barwowo i przestrzennie początku nastąpiła odświeżająca interwencja perkusji w metronomicznej pulsacji. Całość wynagradzała z nadwyżką brak możliwości poruszania się podczas wykonania, spowodowany ograniczeniami technicznymi.
aXes. Triduum Muzyki Nowej. Dźwięk. Przestrzeń. Akustyka. Tegoroczna edycja skupiała się na fizycznych aspektach dźwięku. Jednak w moim odczuciu, uczestnicząc w opisanych koncertach, mogliśmy doświadczyć czegoś więcej. Czegoś, co nieczęsto zdarza się w klasycznych salach koncertowych, w których krzywimy się, gdy sąsiad z lewej cicho zakaszle, bo psuje, bo przeszkadza. Czegoś, co odbiera nam pędzący rozwój technologiczny, indywidualizując wirtualnego twórcę i odbiorcę kultury 2.0. Poczucia, że jesteśmy, tworzymy i przeżywamy coś razem. Że każdy krok, skrzypnięcie deski na schodach czy szelest ubrań jest w jakiś sposób wpisany w przestrzeń granej teraz kompozycji. Że każdy ze słuchaczy podwodnego koncertu słucha i oswaja dźwięki, ale oswaja też swoją obecność z obecnością innych. Uczy się być, poruszać, patrzeć w oczy. Słuchać i czuć muzykę razem.
fot. Marta Ankiersztejn