Jak to jest, że muzyka czyni nas lepszymi i mądrzejszymi? Że łączy nas we wspólnotę, lecz jednocześnie pozawala nam się z niej wyłączyć i zanurzyć w siebie? Jak to jest, że będąc czymś pierwotnym, jak rytm serca i odgłosy przyrody, jest jednocześnie tak subtelna? Jak to jest, że nie będąc jeszcze mową ani nawet myśleniem, stanowi sposób świadomego i inteligentnego bytowania? Jak to jest, że łącząc i komunikując ludzi między sobą, jednocześnie unosi się ponad nich, istniejąc dla siebie, autonomicznym istnieniem dźwiękowej i bezdźwięcznej substancji?
Wszyscy słuchamy muzyki, więc powinniśmy starać się zrozumieć, w jaki sposób muzyka nas buduje i czym jest dla życia jednostki i wspólnoty. Sądząc z uniwersalności fenomenu muzyki, najszerzej pojętego, śpiew, granie i słuchanie są warunkiem wszelkiej kultury, bez którego spełnienia ludzki świat musiałby się rozpaść.
Dlatego pielęgnowanie muzyki jest sprawą, by tak rzec, wagi państwowej i więcej – ogólnoludzkiej. Jeszcze ludzkość nie zginęła, póki gra muzyka.
Dlaczego tak się dzieje i na czym więc polega cud muzyki? Spróbujmy ująć rzecz fenomenologicznie, nie stroniąc od języka metafizycznego. Te fenomenologiczne określenia legitymują się wobec doświadczenia estetycznego poddanego towarzyszącej mu refleksji. Każdy musi je zweryfikować we własnym przeżyciu muzyki: muzyka mieści się w świecie widzialnym, lecz wkracza do niego oraz wyprowadza nas z niego poprzez ciszę, która obezwładniając zmysły, natęża naszą uwagę ku temu, co pozazmysłowe. Dlatego muzyka ze swej natury jest metafizyczna. Jednocześnie jednak, a ściśle: właśnie dlatego, że przychodzi z „zaświatów” i w „zaświaty” prowadzi, jest światotwórcza – rozpościera świat w czasie i rozjaśnia go dla nas pierwszym, prelogicznym jeszcze sensem. Jest tym dla czasu, czym dla przestrzeni jest światło. Można by powiedzieć, że muzyka rozświetla czas. Dźwięki i pauzy wyznaczają czas i wypełniają go treścią, bez której nie moglibyśmy go sobie uprzytomnić. Analogicznie do tego, jak myśli rozsnuwają nasz czas wewnętrzny, pozwalając na to, by na jego osnowie rozpostarła się nasza świadomość i by w ogóle dzięki temu zaistniała, muzyka jest odpowiedzią świata na tę ledwie rozbudzoną świadomość – pierwszym odzewem czasu zewnętrznego, czasu świata, pierwszą projekcją naszej subiektywności we wspólną rzeczywistość, rzeczywistość, która dzięki rozmowie i współdziałaniu stanie się obiektywna i międzyludzka. Muzyka jest przeto drogą od subiektywności ku obiektywności i odwrotnie. Łączy życie wewnętrzne człowieka z czasową i przestrzenną wspólnotą, dzięki której istniejemy w wypełnionym sensem świecie. Dźwięki muzyki są przed-sensem, który sens umożliwia, warunkiem możliwości bycia razem we wspólnocie świadomych istot, które dopiero dzięki przekroczeniu granic ja mogą do siebie przemawiać i rozmawiać o wspólnie przeżywanym i nabierającym sensu poprzez tę rozmowę świecie. Dlatego muzyka jest starsza niż język i stanowi warunek jego możliwości. Najpierw śpiewaliśmy, potem zaczęliśmy rozmawiać.
W muzyce człowiek słucha najpierw siebie, lecz w tym nasłuchiwaniu odnajduje drugiego człowieka oraz to, co jest inne ostatecznie i z czego cały świat, łączne ze mną i z tobą, się wyłonił. Odnajduje wieczną podstawę bytu, absolut.
Słuchając – nasłuchuje się ciszy – słyszalnej poprzez dźwięki i spoza dźwięków. Tam, gdzie dźwięk nie sięga, w tej pustce i wieczności, która zaczyna się od dzwoniącej w uszach i nacichającej ciszy, przeczuwamy owo wieczyste źródło bytu. Muzyka jest metafizyką dla wszystkich. Niewyartykułowaną, wspólną metafizyką. Metafizyką nieomylną, gdyż wolną od wszelkich sądów. Jednakże muzyka to dźwięki nie byle jakie, lecz uporządkowane, a nawet ujęte w ramy konwencji. Muzyka ma formę i jest określona. Ba, sama jest formą, a nawet formą samej siebie, re-formacją dźwięków. Jest przezwyciężeniem chaosu dźwięków, czyli hałasu. Jak to się dzieje?
Już Anaksymander zauważył, że byt to zawsze jakieś „coś określonego”. Czym jest ta „kreska”, czyli granica (kres, finis – stąd „definicja”), która określa? Jest nią różnica. Byt jest zawsze jakiś. Na przykład jabłko jest zielone – oddzielone kreską różnicy od czerwonego. A skoro tak, to podłożem i źródłem bytu jest żywioł nieokreśloności, żywioł różnicy. Nic o nim powiedzieć nie można – jest absolutem, niemą, niepojętą wiecznością prabytu. Od momentu tego odkrycia filozofowie wiedzą już, że o najgłębszej naturze bytu, o samym jego byciu nie można mówić. Nie można mówić słowami – bo słowa zawsze coś określają. Lecz jakże mylił się Wittgenstein upominając nas, żebyśmy milczeli o tym, o czym nie można mówić!
Filozofia wciąż poszerza pole tego, co daje się wysłowić, chociaż jeszcze głębiej wdzierają się w nie artyści. Zwłaszcza muzycy. Sprawiają oni bowiem, że cisza brzmi i powiada coś bez słów, bez określeń.
Muzycy potrafią mówić i milczeć jednocześnie. Grają to, co niewysłowione i niepojęte, a my słuchamy, godząc się na to niepojęcie.
Otaczając ciszę dźwiękami, muzyka wytwarza szczeliny, przez które ludzka intuicja i wrażliwość opuszczają sferę zmysłową oraz splecioną z nią teksturę znaczeń języka, aby zanurzyć się w niewysłowionym i niekomunikowalnym. Bądźmy więc ostrożni mówiąc, że muzyka jest językiem. Jeśli nim bywa, to po to, aby poza swoją własną językowość, czyli sferę znaczeń (określoności zrodzonej z utartych skal, systemów tonalnych i konwencji) wykroczyć. W muzyce byt brzmi, a nie mówi. A właściwie: nacicha. Słuchając muzyki w ciszy wewnętrznej, w kontemplacji, nasłuchujemy nacichającego bytu. Słuchając zaś muzyki w zgiełku radości i feerii efektownych dźwięków, wywyższamy zmysłowość na poziom ostatecznej ruchliwości i energii – dosięgając w euforii samego jądra życia. A fałszując – nadajemy muzyce piętno osobiste, naznaczamy ją człowieczeństwem, skończonością i niedoskonałością, w których wyraża się nasze nieprzystawanie do wieczystego i doskonałego bytu, a więc nasza śmiertelność i nasza wolność. Muzyka dlatego jest tak ważna, że jest niedoskonała. Że jest ludzka. Że wydarza się między ludźmi, będąc ludzkim obcowaniem, które niczego nie musi komunikować – nawet uczuć. Muzyka to ludzka rzecz! Absolutowi nic do tego! Nasze okno na wieczną podstawę bytu, nasz metafizyczny prajęzyk dźwięków jest przede wszystkim czymś najgłębiej naszym. Muzyka to jest nasza sprawa. Nasz skarb. Bóg nie ma uszu! W muzycznej przestrzeni, w przestrzeni ciszy, dającej miejsce rozbrzmiewającym dźwiękom, konstytuuje się ludzkie bycie-razem, bez granic krain i epok. Dzięki muzyce istniejemy w otchłannym uniwersum – odczuwając jego otchłanną irrealność. To poczucie metafizycznej przynależności do wiecznej substancji stanowi kontrapunkt względem przygodności i skończoności życia. Koncertując z niesłyszalną wiecznością, hałaśliwe życie ludzkości i każdego z nas z osobna nabiera powagi i godności. Dlatego muzyka niesie z sobą egzystencjalny i moralny imperatyw. Jeśli życie jednostki jest jak iskra w wiecznym płomieniu bytu, niech zatraca się w nim, a nie odpada od niego w złą nicość. Potoczne powiedzenie „muzyka łagodzi obyczaje” ma swój bardzo głęboki sens: muzyka przypomina o wieczności i zobowiązuje do wspólnoty. Niesłyszalna „muzyka sfer” odznacza się w harmoniach dźwięków i harmoniach każdej sfery naszego społecznego życia. Eidos muzyki wybrzmiewa w etosie ludzkości.