II Na pewnym poziomie własnej konstrukcji Peoria okazuje się być albumem ryzykanckim. W jego strukturach toczy się utajona debata na temat folku jako gatunku. Ten dyskretny ferment łatwo porównać z transfiguracją estetyki dream popowej dokonaną niedawno przez Julię Holter (Ekstasis). Z jednej strony można sobie wyobrażać EH jako bezczelnie młodą, kobiecą Ściankę („Twin” bardzo w stylu sopockich ballad), z drugiej jako zespół nawiązujący do brzmień i koncepcji, które od dawna rotowały w umysłach polskiej krytyki muzycznej, torując w końcu projektom w stylu Izy Lach drogę do serc przeciwników popu. Łatwo pokusić się o zwrot „sophisti-folk”, tak ze względu na wyrafinowanie kompozytorskie, jak i na całą gamę skojarzeń emitowanych przez ów potencjalny tag. Wśród nich najważniejsze wydaje mi się przesunięcie folku z archetypicznej dlań przestrzeni mrocznej, żywiołowej głuszy ku obrazom spacerowego szlaku wśród gajów i przedmieść. Suche starcie gatunków i teorematów (pop i folk) okazuje się być odpowiednikiem naprzemiennych przebłysków frustracji i wolności, towarzyszących mieszczuchowi podczas spaceru po skraju lasku. Że mamy do czynienia z muzyką asocjacyjną podpowiada także długość utworów i ich szkicowa aparycja, kamuflująca barokową złożoność niektórych fragmentów.
Trudno się dziwić: zarówno na koncertach, jak i tutaj, na albumie, flet swobodnie radzi sobie z imitowaniem wszelkich efektów specjalnych. Ani trochę nie szkodzą mu tandetne chwile w stylu fałszywych Indian prezentujących muzykę Majów na starówkach Polski. Wprowadzany przez flet kicz w barwach new age jest punktem, w którym Peoria osiąga zamierzony efekt odrealnienia, podczas gdy, przeciwnie, poczynania Kupicza sprowadzają album na dukty siermiężnej muzyki klubowej, której tropy odnaleźć można, żeby daleko nie szukać, choćby na wydanym parę miesięcy temu III-MMXII Clubroot. Przesadzam, aby uwydatnić powody nadpsucia „Holy Virgin” (zmiażdżenie delikatnej atmosfery potężnymi harmoniami syntezatora) czy „Ladybug” (rozmontowanie klarownej konstrukcji potencjalnego singla zbędnymi powieleniami strun i wokali).
Trzeba jednak przyznać, że moja niechęć do producenckich zabiegów Michała płynie w przypadku Peorii z przywiązania do wcześniejszych, niemal ascetycznych wersji niektórych utworów. Taki wniosek podsunęła mi recenzja Jakuba Knery, który – podobnie jak ja – znał i lubił dema EH, i z równie automatyczną (można swobodnie mówić o pochopności) niechęcią zareagował na zmiany. Należy przecież oddać Kupiczowi wprawne opanowanie trudnej materii, jaką jest rejestracja i obróbka kapryśnego brzmienia gitary akustycznej, stanowiącej trzon płyty, a także odważne zarządzanie wokalami, których zdecydował się nie kiełznać, lecz – preparując ze ścieżek głosu własne sample – pomnażać w stronę barokowej misterności, minimalizującej wrażenie niedosytu. Mimo wszystko jednak widać wyraźną różnicę pomiędzy utworami sprzed kilku lat a nowszymi. Także i tutaj ujawniają się szwy, które z jednej strony spajają połowy albumu, a z drugiej samą swoją obecnością podkreślają jego niespełnienie, tuszowane tu i ówdzie wspólnym mianownikiem songwritingu. Peoria to bez wątpienia kolekcja, antologia twórczych poszukiwań, soczysta i eklektyczna, ale niezdolna jeszcze wykreować osobnego mikrokosmosu.
Furtką okazuje się – dość niespodziewanie – otwarcie na słuchacza. Niektóre z opowiadanych na Peorii błyskotliwych historyjek zachęcają do snucia fantazyjnych dopowiedzeń, zaprzęgając słuchacza do łączenia narracyjnych kropek. Przykładem niech będzie „Pawn Shop”, gdzie już pierwsze frazy przywołują wizję utajonego kramiku, na który – za sprawą przeznaczenia skromnie ukwefionego w szatki ślepego przypadku – trafia postać grana przez Benedicta Cumberbatcha. Do zapadających w pamięć fragmentów zaliczyć należy również jasną, astragalową psychodelię „April Drop” utrzymaną w linii The Dø (mimo że za długa o przedział 01:50 – 02:10), czy uderzającą pointę liryku „Ladybug” (mimo że sam utwór wystrzelony za wcześnie, na czym sporo traci dramaturgia tracklisty). Sporo przyjemności sprawia także ostatnie pociągnięcie struny w „Go On, Don” (01:17). W tym mikrocytacie z Vincenta Gallo może chodzić równie dobrze o zacytowanie „Honey Bunny”, jak i o wskazanie niepowtarzalnego stroju gitary z When w roli brzmieniowego patrona. Brakuje mi w tej wyliczance malarskiego przerywnika instrumentalnego, który nie tylko uwydatniłby baśniową atmosferę, ale i pozwolił odpocząć od wokalu, zadomowić się w akustycznej esencji.
III Wśród polskich muzyków „alternatywnych” sporą popularnością cieszą się bogate listy udziałowców. Materiały prasowe, wnętrza książeczek i digipacków wypełnione są nazwiskami: ktoś napisał teksty, ktoś zagrał na garnku, ktoś inny zrobił okładkę. Jest to o tyle zrozumiałe, że zespoły zmuszone są przez realia naszego rynku płytowego do obracania się wśród znajomych. Muzykę wydaje się u nas poprzez i dla przyjaciół, tak więc nikt nie ma skrupułów przed korzystaniem z ich pomocy. Materiał atomizuje się w ten sposób, rozkleja się z twórczą osobowością pomysłodawcy, który w oczach przewrażliwionego odbiorcy zaczyna trochę mówić językami. Poza obszernymi creditsami naprowadza na ten trop uskok ziejący pomiędzy „Pawn Shop” i „Fountains”. Nie znam kulisów powstania tych piosenek, ale gdybym miał strzelać to obstawiłbym, że pierwszy został napisany w samotności, a drugi – ogółem dość na płycie niepotrzebny – z poduszczenia któregoś ze znajomych zespołu. Wyczuwam tutaj niewielki błąd, jeśli chodzi o selekcję materiału: za dużo przyjęło się z zewnątrz, za mało natomiast było przyzwolenia na własne szaleństwa. Wyobrażam sobie, że zespół mógł parokrotnie cofnąć się przed uwiecznieniem momentów, które faktycznie go pociągały, ale mogły by okazać się zbyt „szalone” dla statystycznego odbiorcy.