Kiedy posłodzić, a kiedy przysolić. Jak przyrządzić recenzję żeby jej nie wysmażyć. I co zrobić żeby odbiorca był wstrząśnięty, lecz nie zmieszany. Wicedyrektor radiowej Dwójki zdradza tajniki krytycznej kuchni.
Aleksander Przybylski: Zacznijmy od określenia pola, po którym porusza się krytyk. Czym, Pana zdaniem, krytyka różni się od dziennikarstwa z jednej, a od akademickiej muzykologii z drugiej strony?
Jacek Hawryluk: To wszystko jest dosyć płynne, a granica nie istnieje. Krytyk powinien być świetnym dziennikarzem, posiadającym wiedzę muzykologiczną. Szczerze mówiąc boję się jednak używać takich podziałów. Wszystko się przenika. Często najlepsi dziennikarze nie kończyli dziennikarstwa, a świetni krytycy nigdy nie studiowali muzykologii. Na antenie radiowej Dwójki spotykam osoby bez studiów muzykologicznych – fachowców, prawdziwe autorytety. Dzięki pasji – ale także przez swój upór i pracę – zdobyli warsztat i pozycje.
A.P.: Skomplikowanie języka muzycznego w XX wieku postawiło słuchacza w sytuacji mało komfortowej. O ile trzysta lat temu w takim Lipsku pan aptekarz z panem piekarzem mogli zrozumieć kantaty Bacha, a koledzy Schuberta pokusić się o wykonanie niektórych jego pieśni, to dziś sytuacja wygląda nieco inaczej. Czy zatem krytyk jest obecnie bardziej tłumaczem niż sędzią?
J.H.: Powinien być i jednym, i drugim, ale przede wszystkim powinien być przewodnikiem. Krytyk jest osobą, która wartościuje. Tak jest w każdej dziedzinie sztuki. Od krytyka nie oczekuję obiektywności i wyłącznie artystycznego opisu artefaktu, ale subiektywnej jego oceny. Niech powie: „to jest dobre, a to złe”. Mogę się z nim nie zgadzać, ale tego właśnie oczekuję.
A.P.: Czy pisząc o muzyce najnowszej, takiej która nie ma tradycji wykonawczej, czuje Pan szczególną odpowiedzialność? Bo przecież łatwo o pomyłkę. Przypominam sobie krytyków, którzy o Madame Butterfly pisali, że to szmira, a o Wagnerze, że nie zna się na harmonii.
J.H.: Albo napisali o III Symfonii Góreckiego, że jest kiczem. To kwestia odpowiedzialność, ale krytyk jest tylko człowiekiem. Każdy ma prawo do pomyłki: policjant, który prowadzi śledztwo, motorniczy kierujący tramwajem i, niestety, lekarz…Tym bardziej krytyk. Poza tym my mamy do czynienia z oceną sztuki, w której trudno o policzalne i obiektywne parametry. I nawet jeśli ktoś wyda negatywny sąd o nowym utworze kompozytora X, to trudno zakładać, że wszyscy będą podobnego zdania. I to nie jest wyłącznie kwestia muzyki nowej. Słuchając kolejnego wykonania symfonii Beethovena możemy być pewni skrajnie różnych opinii. Podczas ostatniego Konkursu Chopinowskiego często nie zgadzałem się z recenzjami moich kolegów. Ale na tym to polega – mnogość opinii też jest wartością. Pamiętajmy o tym, że muzyka to sztuka rozgrywająca się w czasie. To nie jest obraz, który możemy kontemplować przez całe godziny albo dni. Na koncercie to, co było przed chwilą, już nie istnieje, a za moment wydarzy się coś zupełnie nowego.
A.P.: Jak nowe media wpłynęły na krytykę? Warsztat krytyka XXI wieku różni się od warsztatu jego starszych kolegów?
J.H.: Mamy szybką komunikację i błyskawiczną łączność z całym światem. Oczywiście, dzisiaj trzy razy klikniemy i wiemy już, co na ten sam temat myśli ktoś inny. Kolejne plusy to łatwość w dostępie do nut i nagrań. Ale przecież te wszystkie książki trzeba przeczytać, nuty obejrzeć, a płyt wysłuchać. Jest rzeczą wtórną, czy będziemy to robić z komputera/tableta/kindle‘a/gramofonu/pendrive‘a. Warsztat i narzędzia pracy są doskonałe i różnorodne, ale sedna naszej pracy nie zmieniają. Wiedzy i gustu nic nie zastąpi. Jeżeli słuchamy krytyka to ze względu na to, co ma nam, na dany temat, do powiedzenia
“Critics Callout Corner” w Silver Jubilee Album Glenna Goulda, 1980
A.P.: A czy Pańscy koledzy po fachu nie mają poczucia braku sprawczości? Dziś płyty sprzedaje się bez recenzji. Duże wydawnictwa, takie jak Deutsche Grammophon są w stanie wypromować nagranie takimi samymi technikami marketingowymi, jak te używane do promocji mydła w płynie lub papierosów.
J.H.: Proszę pamiętać, że rynek płytowy kurczy się z roku na rok, a zjawisko, o którym Pan mówi, stosuje się do dziesięciu procent wydawanych tytułów. W przypadku Seong-Jin Cho jakakolwiek pomoc prasy jest mu, w tej chwili, niepotrzebna. W ciągu trzech tygodni spędzonych w Warszawie artysta otrzymał niebywałą promocję, która poszła w świat, a przy okazji ma w kieszeni kontrakt z DG. Ale w takiej komfortowej sytuacji jest niewielu muzyków. Może Anne-Sophie Mutter, Cecilia Bartoli, Krystian Zimerman, Anna Netrebko, Jonas Kaufmann… Podobnie jest w popie. Zespołowi U2 czy Adele nie jest potrzebna krytyka, bo ona i tak zmiażdży ich nowe produkcje. A oni i tak sprzedadzą miliony egzemplarzy. Tyle tylko, że w którymś momencie piłka wraca do nas, do krytyków. W małych wytwórniach, które nie mają wielkich budżetów, ale także w tych dużych, pojawia się przecież repertuar mniej oczywisty, trudniejszy, wykonywany przez nieznanych artystów. Prasa codzienna o nim nie napisze – przynajmniej w Polsce. I wtedy oceną zajmują się wyłącznie krytycy z gazet czy rozgłośni specjalistycznych. Pozostaje, oczywiście, kwestia dotarcia do odbiorców, którzy przeczytają recenzje. I tutaj nowe media są podstawowym instrumentem. Prasa papierowa zajmuje tylko część rynku. Do potencjalnych melomanów trzeba dotrzeć przez Facebooka albo Twittera.
A.P.: Ale twitt nie może chyba zastąpić krytyki?
J.H.: Jasne, że nie. Ale to świetny sposób informowania. Proszę zerknąć do miesięczników: angielskiego BBC Music czy francuskiego Diapason. Część płyt jest w nich omawiana jednym albo dwoma zdaniami. Pracując w latach 90., czyli w epoce „przedtwittowej”, w Magazynie Płytowym Studio pisałem takie krótkie notki. Wynikało to z olbrzymiej produkcji muzycznej. Chcąc trzymać rękę na pulsie trzeba było to robić.
A.P.: Skoro mowa o tej klęsce urodzaju, to jak znajduje Pan rzeczy, którymi warto się zajmować? Jak odsiewając ziarna od plew nie dać się zasypać w silosie?
J.H.: Każdy krytyk ma jakąś specjalizację, mówiąc brzydko, jest sprofilowany. Wynika to z pasji, zainteresowania. Jeden krytyk „siedzi” w muzyce dawnej, inny w najnowszej, ten kocha operę, tamten pianistykę. To nie jest żadną tajemnicą. Wiadomo też, że jeśli ukazuje się nowa płyta Blechacza, Zimermana czy Bartoli, to wszyscy jej wysłuchamy. Ale poza tym, to już od nas zależy czy wybierzemy nowe nagranie Uprowadzenia z seraju pod René Jacobsem czy raczej nową Aidę z Pappano i Kaufmannem. Ja jestem w fatalnej sytuacji, bo wszystko mnie interesuje. I to jest przekleństwo. Staram się na bieżąco zdobywać najważniejsze nowości –tyle tylko, że później brakuje czasu na ich odsłuchanie. Robię w kalendarzu listy z nowościami– po to, by nic nie umknęło. Pod koniec roku przygotowuję rekapitulację, zestawienia najciekawszych płyt – mam taki zwyczaj jeszcze ze starych czasów spędzonych w Rozgłośni Harcerskiej/Radiostacji. Koniec roku to jest czas, kiedy razem z radiowym partnerem, Bartkiem Chacińskim, robimy podsumowania. Wtedy zaczyna się prawdziwe szaleństwo, bo nadrabiania jest, czasami, co niemiara.
A.P.: A jak krytyk zabiera się do pracy? Ma Pan notesik podczas koncertu? W przerwach dyskutuje Pan to co usłyszał z kolegami? A może refleksja przychodzi dopiero w domu?
J.H.: Z tym bywa różnie. Nie mam specjalnego notatnika, w którym zapisuję bieżące uwagi. Jeśli już, to wykorzystuję do tego program koncertu, w którym notuję pewne rzeczy aby mi nie umknęły. Częściej robię to jednak na przedstawieniach operowych. Po koncertach zazwyczaj wszystko pamiętam, mam w głowie i przychodząc do domu staram się to opisać. Po wyjściu z koncertu albo przedstawienia nabieramy dystansu – pozostaje „chwila” na zastanowienie się. Gdy w czymś uczestniczymy, opinie formułowane są pod wpływem chwili. Na gorąco. To emocje nas „nakręcają”. Tak było na Konkursie Chopinowskim.
A.P.: Byliście w tym studiu konkursowym niczym komentatorzy sportowi.
J.H.: A później gdy wróciliśmy do nagrań i zaczęliśmy recenzować na sucho, bez emocji, to opinie były odmienne. Na nasze oceny w studiu konkursowym wpływała także atmosfera panująca w Filharmonii. Ostatnio nagrywaliśmy na Święta Bożego Narodzenia Płytowy Trybunał Dwójki, w którym słuchaliśmy Koncertu e-moll Chopina w wykonaniu tegorocznych finalistów. Tak złych interpretacji tośmy dawno, w Trybunale, nie mieli. Liczba błędów wychwytywanych przy spokojnym słuchaniu (i bez znajomości pianisty) była porażająca. Czasami komentujemy pozostając pod wpływem emocji – bo taki jest wymóg chwili. Ale dobrze jest wrócić do domu, chwilę się zastanowić i na chłodno opisać to, czego się doświadczyło.
A.P.: Przypuszczam, że krytyk zanurzony w świecie muzycznym musi zawierać towarzyskie relacje z artystami. I jak potem o kimś znajomym napisać złą recenzję?
J.H.: To nie mój problem. Nie chodzę na piwo z muzykami. Unikam bliskich kontaktów – to zdecydowanie pomaga. Co jakiś czas spotykam kogoś, kto mi wypomni negatywną recenzję. Ktoś inny zaś podziękuje za dobrą. Samo życie. Szczerze? Nie zastanawiam się nad tym.
A.P.: Jest i było wielu krytyków-muzyków. Virgil Thomson, Schumann, Berlioz, Czajkowski, by wymienić tych największych. Muzyczny fach pomaga w recenzowaniu, czy raczej jest balastem, zabiera odpowiedni dystans?
J.H.: To wartość dodana. Jeżeli muzykolog czy krytyk jest także kompozytorem, to mogę jedynie pozazdrościć. Na przykład kompozytor Aleksander Kościów ma świetny język, potrafi fantastycznie opowiadać o muzyce, doskonale pisze i to nie tylko o muzyce. Podobnie Rafał Augustyn. Ale znam też wielu kompozytorów, którzy nie potrafią złożyć krótkiego komentarza do swojego utworu. No i krytyków, którzy próbowali coś komponować. Na szczęście zaprzestali.
A.P.: Krzysztof Varga powiedział o literaturze, że krytycy umarli, za to nastał czas entuzjastek. O książkach, ale także o kinie czy teatrze piszą często blogerzy-amatorzy. W muzyce poważnej widzi Pan podobne zjawisko? Jeśli tak, to jak je Pan ocenia?
J.H.: W muzyce rozrywkowej tak właśnie jest. Świat muzyki poważnej jest bardziej hermetyczny. Boimy się wyrażać o nim sądy, ba!, nawet mówić o swoich emocjach. Osoby niesłuchające na co dzień muzyki poważnej, zaprowadzone na koncert rzadko wypowiadają o nim swoje opinie, w obawie przed rzekomym ośmieszeniem. Gdy pytam: „Powiedz, podobało Ci się? Co o tym tym sądzisz?”. Słyszę: „Nie, ja nie wiem, ja się nie znam”. Ale już na filmie to znają się wszyscy! Tak jak na piłce nożnej. Czas entuzjastów w pisaniu o muzyce poważnej jeszcze nie nadszedł. Szkoda. Ja bym tego bardzo chciał. Taki oddolny ruch ożywczo wpłynąłby na krytykę. Grupa zawodowych krytyków jest mała, znamy się doskonale – to widać przy okazji różnych kapituł, nagród, spotkań w audycjach. Jeśli pojawiłaby się fala entuzjastów pisząca o muzyce poważnej byłoby fantastycznie.
A.P.: A jak Pan oceni dziennikarzy piszących o muzyce poważnej w tak zwanych mainstreamowych mediach?
J.H.: Wielu nas nie ma, a ci co są, robią co mogą. Cenię ich, lubię, choć nie zawsze się z nimi zgadzam. Proszę spojrzeć na łamy prasowe: cztery, pięć stale pojawiających się nazwisk. Reszta z doskoku. W wielu gazetach na stronach poświęconych kulturze muzyka poważna jest nieobecna. Jeśli już to jedna i ta sama osoba pisze o teatrze, kinie, muzyce rozrywkowej i poważnej. Robi się z tego sklep ogólnospożywczy. Pęczniejąca w Polsce prasa prawicowa, dzienniki i tygodniki, muzyki poważnej w ogóle nie zauważa. Problem polega też na tym, że w prasie codziennej już się nie recenzuje, tylko zapowiada. Kolumny kulturalne przypominają słupy ogłoszeniowe, a tego przecież drukować nie trzeba – w Internecie odnajdziemy wszystko. Na Zachodzie wciąż jeszcze pisuje się recenzje z codziennych koncertów. Rzadko bo rzadko, ale jednak. Większość poważnych gazet ma w swym zespole jednego, dwóch krytyków, którzy dzielą się pracą. Ktoś jest np. od opery i muzyki wokalnej, ktoś inny od muzyki symfonicznej i koncertowej. To rozsądny model.
A.P.: Ma Pan swoje “ulubione” frazy, które drażnią Pana w recenzjach? Dla mnie będzie to “rockowy pazur” i “niezrównane rubato”.
J.H.: Ulubione to były recenzje spektakli operowych, w których nie było słowa o muzyce i śpiewakach, tylko o inscenizacji i reżyserze! A jeśli chodzi o frazy… “Spektakl był interesujący”. “Wokalistka zaprezentowała się godnie”. “Wykonanie było bez zarzutu, a dyrygent zna się na swym fachu”. Najbardziej irytują mnie ogólniki i zdania wytrychy. Jeżeli w „recenzji” nie ma nic więcej niż przepisane informacje z programu z biogramem artystów na czele, to nie chce mi się tego czytać.
A.P.: Jeśli przyszedłby do Pana jakiś młody człowiek i powiedział, że chce zająć się krytyką muzyczną, to co by mu Pan doradził?
J.H.: Że powinien robić to, co chce. Ja po prostu pisałem i zanosiłem teksty do każdej możliwej gazety, nie patrząc na jej profil. Chodziłem, męczyłem, nawiązywałem kontakty. Trzeba mieć w sobie trochę bezczelności. Nikt nas na siłę nie wyciągnie z domu.
A.P.: Większość czytelników MEAKULTURY doskonale zna redaktorów Drugiego Programu Polskiego Radia czy Ruchu Muzycznego. A poleciłby Pan do czytania kogoś z krytyków zagranicznych?
J.H.: Czytuję Alexa Rossa w The New Yorkerze [1], ale przede wszystkim na jego blogu. Zaglądam na strony Normana Lebrechta i Claude‘a Samuela. Co miesiąc sięgam także po recenzje i felietony Emmanuela Dupuy i Ivana A. Alexandre‘a w Diapasonie.
A.P.: Zastanawiam się czy dzisiaj głos krytyka jest jeszcze brany pod uwagę. W sytuacji, gdy polityką rządzą populiści, a gusty estetyczne zostały umasowione. Może krytyk jest jak ten przewodnik na wycieczce klasowej, którego nikt nie słucha, bo każdy woli eksplorować miasto na własną rękę?
J.H.: Krytycy nigdy nie porywali tłumów. Cały czas mówimy o hermetycznej grupie odbiorców, dlatego nie wieszczyłbym śmierci krytyki. Choć to prawda, dzisiaj ginie ona w spauperyzowanych, umasowionych mediach. Kiedyś trzeba było czasu, by recenzję wydrukować – dziś zasypują nas wpisy i komentarze tworzone w przerwie koncertu. Nowy wiceprezydentów Krakowa zwalniając szefa artystycznegoSacrum Profanum powiedział, że „czas dyktatorów gustu i smaku” się skończył. A ja uważam, że czas takich osób zawsze był i będzie. Podobnie z krytykami: zawsze będziemy potrzebować przewodników i punktów odniesienia do swoich ocen i wartości, którym jesteśmy wierni. Poza tym to takie ludzkie, wiedzieć co sądzą inni. W gąszczu informacji tym ważniejsze są osoby wskazujące rzeczy istotne. Te, które powiedzą, że „to co dzisiaj zostało wystawione w wielkiej operze w stolicy jest beznadziejne, ale w małej sali koncertowej w pewnym małym miasteczku wydarzyło się coś intrygującego, więc zwróćcie na to uwagę”. Dziś każdemu wydaje się, że może pisać, tworzyć, komponować. Świat mamy poplątany, pomieszany, wielowątkowy. Potrzeba więc, wracając do początku rozmowy, sędziów i tłumaczy. Kwestią pozostaje jedynie wybór takich autorytetów.
A.P.: To dlaczego, jak zauważył Sibelius, żadnemu krytykowi pomnika jeszcze nie wystawiono?
J.H.: Bo najważniejsza jest muzyka. Ale to dzięki kilku krytykom tenże Sibelius jest znacznie lepiej rozumiany, a może także i częściej dzisiaj grywany? Potrzebujemy cały czas przewodników i stałej weryfikacji własnych poglądów. Na pomniki przyjdzie czas… Zresztą w Ciechocinku stanął już pomnik Jerzego Waldorffa. Z jamnikiem Puzonem, oczywiście.
———–
[1] Alex Ross otrzymał w Konkursie Polskich Krytyków Muzycznych “KROPKA”, organizowanym przez Fundację MEAKULTURA, nagrodę za recenzję Drowned Sounds opublikowaną w “New Yorkerze” w 2014 roku. [Przyp. red.]