Rozmowę zaczyna od sprawdzenia, czy kanapa, na której siedzimy, jest odpowiednio zaprojektowana.
– Pracowałam w sklepie meblowym. Z przyzwyczajenia przyglądam się wzornictwu.
Ostatecznie stwierdza, że sofa w Muzeum Gombrowicza we Wsoli jest wystarczająco wygodna. Siadamy. Ja jakoś ofensywnie, z wycelowanym w nią dyktafonem, ona – grzecznie w kąciku. Gaba Kulka to skrzyżowanie ułożonej dziewczynki z chłopaczarą. A artystycznie to jeszcze większa plątanina.
Agnieszka Topolska: Właśnie! Pracowała pani w sklepie meblowym. Jak daleko jest dziś ze sceny do architektury?
Gaba Kulka: Wnętrzarstwo było dla mnie zawsze sympatyczną alternatywą, więc na pewno nie miałabym problemu z ewentualnym powrotem do zawodu. Ale mam wrażenie, że jestem lepszym muzykiem niż wnętrzarzem. Nie tyle nawet sprawia mi to więcej satysfakcji, ile mam większy rozmach w projektowaniu dźwiękowym niż wizualnym.
AT: Gdy większość artystów świadomie rezygnuje z jednej materii na rzecz drugiej, jedni odnajdują się w komponowaniu, a inni w pisaniu tekstów, to Pani porusza się w obrębie obydwu tworzyw – języka i muzyki – jednakowo sprawnie.
GK: To prawda. Nie wszyscy czują się równie dobrze w jednej, jak i drugiej materii. Ciężko mi powiedzieć, w której ja czuję się lepiej, bo to dla mnie naturalne i konieczne wręcz połączenie. Przez długi czas musiałam być osobą samowystarczalną artystycznie. Jeśli bałabym się robić obydwie te rzeczy na raz, musiałabym się albo odwoływać do cudzych tekstów, albo grać tylko cudze piosenki. A ja chciałam od początku tworzyć coś ewidentnie własnego. Moimi bohaterami byli zawsze tacy artyści, którzy potrafili ogarnąć jedną i drugą działkę. Może to właśnie dlatego nigdy nie poczułam, że powinnam zająć się wyłącznie muzyką albo pisaniem tekstów. Pierwsze kroki stawiałam mogąc liczyć tylko na siebie. Nie przyszłoby mi do głowy, że mogłabym zadzwonić do kogoś, by napisał mi tekst. Teraz to oczywiste, wtedy jednak tego nie wiedziałam.
AT: Ale jak to było? Dziś mówi pani z dużą pewnością, że chciała występować, pisać muzykę, teksty, a jednak na debiut musieliśmy trochę poczekać. Czy nie było tak, że córka znanego skrzypka chciała uciec od muzyki do architektury? Potem jednak wróciła z tego sklepu meblowego skruszona, przyznając się przed tatą: „Niestety, jestem z Tobą po tej stronie barykady”. Córka marnotrawna?
GK: Nie, nie, nie. To zupełnie nie moja historia. Ja od muzyki nigdy nie uciekałam, starałam się po prostu uniknąć konieczności przestania bycia leniem. Chciałam być tym leniem bez końca, nie chciało mi się ćwiczyć na skrzypcach. A jeśli myśli się o zaliczaniu kolejnych stopni edukacji muzycznej, to trzeba po prostu grać. W dodatku, w trudnym dla człowieka wieku, jakim jest koniec szkoły podstawowej, trzeba kategorycznie zdecydować, że pewne rzeczy trzeba odłożyć na później i zająć się na serio grą na instrumencie. Ja nie miałam takiego przekonania do skrzypiec, do tego, że chcę w przyszłości być koncertującym muzykiem. Moi rodzice mieli na tyle wyczucia, że pozwolili mi przerwać naukę. Podstawówkę wprawdzie bardzo ładnie skończyłam, na czwórkę z plusem. Nie było traumy, dramatu. Moi rodzice są profesjonalnymi muzykami, więc jako takim daleko im do wizji, że dziecko musi koniecznie iść na akademię, nawet jeśli straciło do tego zapał. Ale mimo tego, że przestałam się dalej uczyć, to prawie natychmiast wzięłam się za gitarę. I choć nic z tego więcej nie wyszło, to i tak to kolejny dowód, że muzyka nie przestała mi być bliska. Grałam na tej gitarze z ogromną zaciętością, zrywałam palce na koszmarnym instrumencie z ruskiego targu. Tak to się zaczynało. Potem miejsce gitary zajęło pianino, fortepian. Choć nie cierpiałam go jako instrumentu dodatkowego w podstawówce muzycznej, to później było wedle zasady: jak się nie musi, to zaczyna się chcieć.
Autorka zdjęcia: Iza Grzybowska, materiały promocyjne.
AT: Teraz występujecie czasami z tatą na jednej scenie. Czy ustalacie przed koncertem, kto będzie gwiazdą wieczoru?
GK: Zawsze, gdy występujemy razem, to tata jest jedyną i absolutną gwiazdą. Publiczność zawsze przychodzi na jego koncerty, niezależnie od tego, dokąd pojedziemy.
AT: Nie jest Pani dla niego konkurencją?
GK: Jest mi niezmiernie miło, kiedy możemy razem wystąpić. Na razie mamy bardzo malutki wspólny repertuar, jedynie dwie piosenki. Kiedyś trzeba to będzie poszerzyć.
AT: Są jakieś plany?
GK: Nie chcę nic wymuszać. Bardzo możliwe, że coś jeszcze powstanie, ale nie chciałabym tego robić pod presją. Mamy okazję grać ze sobą częściej niż się spodziewaliśmy, być może dlatego, że powstały orkiestrowe aranżacje moich piosenek. Już sporo lat temu Adam Klocek, który jest wiolonczelistą, dyrygentem, a także szefem orkiestry kaliskiej wpadł na pomysł, że chciałby zlecić aranżacje moich piosenek na orkiestrę. Oprócz nich powstały potem opracowania innych jeszcze utworów. Dzięki temu możemy stworzyć z tatą przy odpowiednich okolicznościach program wspólnego wieczoru, dwuczłonowy. Tata może wtedy grać z orkiestrą, potem możemy zagrać wspólnie, a następnie ja mogę zagrać z orkiestrą. Gdybym miała łączyć występ taty z moim obecnym zespołem, to nie miałoby to sensu. To są tak inne estetyki, że chyba nie bylibyśmy szczęśliwi…
AT: Ale pani jest przecież mistrzynią łączenia różnych estetyk! Mówi się, że konsekwentnie realizuje pani pluralizm estetyk, wielotorowość stylistyczną i gatunkową. Jazz, folk, alternatywa, pop, rock, ambient…
GK: Trudno powiedzieć, czy ja tak naprawdę uprawiam te gatunki. Pojawiają się elementy przenikające z twórczości innych osób, stąd moje piosenki mogą brzmieć podobnie do nich. Podobnie jak rock, jak jazz… Ja zawsze słuchałam bardzo różnej muzyki, a do tego nie czułam nigdy aż takiej potrzeby, żeby się dokładnie definiować. A że w ostatnich latach miałam okazję brać udział w bardzo różnych muzycznych przedsięwzięciach, to może ta wielogatunkowość tym bardziej jest u mnie widoczna. Wydaje mi się, że w momencie, gdy gram z różnymi składami, powiększa się moja świadomość co do tego, w jakim kierunku stylistycznym każdy z nich idzie. Myślę w tej chwili na głos, nie będąc pewna, do czego zmierzam… Ale dzięki temu, że grałam w zeszłym roku i z Baabą, i z Młynarskim, w tym roku przede wszystkim z Saintboxem, to wtedy, gdy spotykam się z moim zespołem, z Wojtkiem Traczykiem i Robertem Raszem, z którymi gramy głównie moje autorskie kompozycje, to czuję, że to jest moja załoga i możemy zrobić cokolwiek na co mamy ochotę. Mam chyba większy luz, jeśli chodzi o ogólny klimat tego, co gramy, bo czuję, że to nie musi iść w określonych, z góry założonych kierunkach. Może kiedyś tak czułam, mówiłam sobie, żeby popróbować odrobinę tak, albo odrobinę inaczej. A teraz, ponieważ i tak grywam w bardzo różnych estetykach, to myślę, że nasze koncerty zrobiły się dzięki moim dotychczasowym doświadczeniom o wiele bardziej spójne. Nie szalejemy aż tak bardzo w stylistykach, nie hasamy od Sasa do lasa. Chociaż nie wiem, sama pani oceni na dzisiejszym koncercie. Może to ja po prostu stępiałam i nie słyszę tych różnorodności?
AT: Czyli jest pani na etapie ustatkowania się? Po różnych stylistykach, różnych składach, solowych projektach, po triach, kwartecie, po romansie ze sztukami wizualnymi ma pani wrażenie, że odnajduje swój rejon, w którym chciałaby zapuścić muzyczne korzenie?
GK: Chyba jednak nie do końca. Ja po prostu wiem, że na pewno mój repertuar i zasób środków wyrazu jest o wiele większy niż był dwa lata temu. Pracowałam z wieloma muzykami, z których każdy był absolutnie różny od pozostałych. Różne podejścia, różne sposoby prowadzenia zespołu. Mam dzięki nim duży bagaż pozytywnych doświadczeń estetycznych, które na pewno odcisną piętno na moim kolejnym autorskim albumie. Na pewno nie jestem teraz w takim miejscu, by móc powiedzieć, że wiem, jaki chcę zrobić następny album. A już na pewno denerwuję się, gdy słyszę rady co do tego, jaka powinna być ta płyta. Rozsadza mnie, uciekam od razu, zmieniam temat.
AT: Skoro siedzimy w takim entourage’u, u Witolda Gombrowicza na włościach, to nie mogę nie zapytać, od jakiej gęby chciałaby uciec Gaba Kulka jako artystka?
GK: Oj… Ferdydurke czytałam dwa razy, najpierw w szkole, potem wiele lat później ponownie. To jest książka, która niezwykle mnie emocjonuje, ponieważ problem przyprawiania gęby jest mi bliski. Usilne nadawanie tożsamości z zewnątrz jest problemem bardzo charakterystycznym dla naszych czasów. To, oraz fakt, że dziś właściwie staliśmy się naszymi poglądami. Jeżeli nie masz statusu na facebooku, który jest wyrazem twoich emocji i twojego przeżywania czegoś, nie istniejesz. Jesteś tym, co uważasz, co sądzisz na jakiś temat, to cię definiuje dokumentnie w oczach ludzi. Bardziej teraz niż kiedykolwiek wcześniej. Opinia na jakiś temat to racja istnienia. Posiadanie jej staje się twoim charakterem. Uświadomienie sobie, ze nie zawsze tak było, ze kiedyś reprezentował Cię zestaw Twoich cech a niekoniecznie twoja opinia na temat ostatnich płyt, gazet, książek, partii politycznych jest porażająca. Przeraża mnie przyprawianie gęby, ale nie uciekniemy od tego. Ja może bardziej jestem ciekawa, jaką gębę mi się przyprawia niż sama wiem, od jakiej chciałabym uciec. Chciałabym czasem wejść do głów ludzi i poznać, co o mnie sadza. Ale to może rezultat mojej niepewności? Czasem chciałabym po prostu być, a nie być w odniesieniu… do czegokolwiek, nawet do sztuki.
Gaba Kulka w Śnie Pszczoły, autorka zdjęcia: Ania Lucid, materiały promocyjne.
———————————————————–
Strona internetowa artystki: www.gabakulka.com