W 2016 roku świat obiegła i zelektryzowała wiadomość o reaktywacji Guns N’ Roses – jednego z największych rockowych zespołów w historii. I choć Gunsi nie nagrali jeszcze nowej płyty Not In This Lifetime Tour, w którą ruszyli wiosną 2016 roku i która trwała do końca roku 2019 znalazła się na trzecim (po The ÷ Tour Eda Sheerana i U2 360° Tour grupy U2) miejscu listy najbardziej dochodowych tras koncertowych wszech czasów według Billboardu i Pollstar. Zespół nie osiadł jednak na laurach i na 2020 rok zaplanował kolejne 44 koncerty. Ze względu na pandemię COVID-19 zdołał niestety, jak dotąd, zagrać jedynie dwa z nich – w Miami podczas Super Bowl Music Fest oraz w Mexico City na Vive Latino Festival.
17 czerwca 2020 roku Guns N’ Roses mieli zagrać na Stadionie Narodowym w Warszawie. Byłaby to trzecia wizyta zespołu w naszym kraju w ciągu ostatnich trzech lat. Organizatorzy i grupa są w trakcie ustalania nowej daty koncertu, fani muszą więc uzbroić się w cierpliwość. W oczekiwaniu na przełożony termin wydarzenia warto przypomnieć sobie poprzednie dwa występy GnR w Polsce.
Chorzów – 2018, Gdańsk – 2017 – Not In This Lifetime Tour
Tego dnia totalne szaleństwo zawładnęło Stadionem Śląskim w Chorzowie. Było gorąco, mocno, dziko, energetycznie. Był ogień, fajerwerki, pot i łzy wzruszenia. I biustonosze rzucane na scenę.
Grając przez 3,5 (słownie: trzy i pół!) godziny Guns N’ Roses zaserwowali fanom prawdziwą ucztę w najlepszym wydaniu i udowodnili, że są nie tylko ostatnimi gigantami w rock’n rollowej dżungli – oni są jej królami. I nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.
Dokładnie tymi zdaniami rozpoczęłam recenzję koncertu, który odbył się 9 lipca 2018 roku w Chorzowie. Pierwszy polski koncert trasy, który miał miejsce rok wcześniej (w czerwcu 2017 w Gdańsku) był bezdyskusyjnym sukcesem. Ci, którzy mieli okazję na nim być, mówili później „oby jeszcze raz in this lifetime”. Ci, którzy takiej możliwości nie mieli, jeszcze bardziej ochoczo podpisywali się pod tymi prośbami. Jedni i drudzy szczęśliwie zostali wysłuchani.
Trwający trzy godziny gdański show udowodnił, że Guns N’ Roses to jeden z największych zespołów wszech czasów. Fanów utwierdził tylko w tym przekonaniu, tych natomiast, którzy fanami nie byli, zmusił do przyznania, niechętnie, tym pierwszym racji. Oczywiście, jak zawsze, znaleźli się także i krytycy, ale ich głosy były w zdecydowanej mniejszości. Występ w Gdańsku był bez wątpienia sukcesem, ale następny – w Chorzowie – zupełnie go zdetronizował. Pomimo, że od wydarzenia minęły prawie dwa lata, nadal nie sposób opisać tego na chłodno. To był absolut. Dość powiedzieć, że był to najdłuższy koncert trasy. Trwał dokładnie aż trzy i pół godziny i ani na chwilę nie zwalniał tempa, nie tracił energii. Zespół zagrał 34 kawałki, w tym wszystkie swoje największe hity, włączając w to te, których zabrakło poprzednio (jak choćby ponadczasowe Don’t Cry). Show otworzyło krótkie intro oraz trzy mocne utwory: It’s so easy, Mr. Brownstone i Chinese Democracy. Po nich zespół przywitał się z publicznością słowami „You know where you are? You’re in Poland baby… You’re gonna die” co niechybnie zwiastowało przejście do kultowego Welcome To The Jungle. Numer ten rozpętał prawdziwe szaleństwo wśród fanów. Ponieść mu dał się chyba każdy, niezależnie od wieku i temperamentu. W dalszej części wieczoru największe hity grupy przeplatały się z coverami, między innymi takimi jak: Slither z repertuaru Velvet Revolver (zespołu założonowego przez Slasha, Duffa McKagana i Matta Soruma po rozpadzie Guns N’ Roses), Black Hole Sun zespołu Soundgarden (zagrany w hołdzie zmarłemu rok wcześniej frontmanowi grupy Chrisowi Cornellowi), Whole Lotta Rosie AC/DC czy Seeker z repertuaru The Who. Nie zabrakło również spektakularnych solówek Slasha. Ukoronowaniem tego muzycznego maratonu było – tradycyjnie – Paradise City, w czasie którego w powietrze wystrzeliły tysiące biało-czerwonych konfetti.
Guns N’Roses podczas koncertu w Chorzowie, lipiec 2018; materiały prasowe, gunsnroses.com/media
Guns N’ Roses zaprezentowali doskonałą formę. Axl Rose może i nie wygląda już jak w latach osiemdziesiątych, może i nie brzmi dokładnie tak samo, jak przeszło 30 lat wstecz, ale bezsprzecznie cały czas ma w sobie to „coś” – tę charyzmę, tego rockowego „pazura”. A i wokalnie, moim zdaniem, radzi sobie doskonale. Slash i Richard Fortus, obaj będący gitarzystami prowadzącymi, świetnie się uzupełniali, choć to Slash pełnił rolę gitarowego frontmana, w czym był swoją drogą jak zawsze genialny. Podobnie Duff McKagan: basista wirtuoz, który zaprezentował się także publiczności jako wokalista (dodajmy, świetny), w punkowym kawałku You Can’t Put Your Arms Around A Memory/New Rose zespołu The Damned. Nieoceniona jest również rola Melissy Reese, skrytej za konsoletą i wspomagającej Axla chórkami oraz Dizzy’ego Reeda, klawiszowca. Najmniej w oczy rzucał się perkusista Frank Ferrer. Ale perkusisty nie musi być widać, musi być go słychać. On po prostu robił swoje i robił to bardzo dobrze. Co najważniejsze, między członkami zespołu dało się wyczuć harmonię, chemię i wspaniałą energię. Nie brakowało wzajemnych interakcji zarówno pomiędzy nimi, jak i pomiędzy grupą a publicznością. A ta się nie oszczędzała, całkowicie poddała się magii chwili. W pewnym momencie na scenę poleciały nawet elementy garderoby, czego już dawno na żadnym z koncertów nie widziałam. Tysiące osób po tym wieczorze, włączając w to mnie samą, straciło chwilowo głos. Ale chyba wszyscy zgodnie twierdzą, że było warto.
„Ostatni giganci z rockowej dżungli”. Czy rzeczywiście?
Guns N’ Roses pojawili się na scenie muzycznej w połowie lat osiemdziesiątych wywołując popłoch i spore zamieszanie. W czasach, gdy rock jest ugrzeczniony, gdy Bon Jovi – największa wówczas rockowa kapela – na antenie MTV demonstruje swój sprzeciw wobec narkotyków starając się świecić dobrym przykładem, na rynek, wyważając kopniakiem drzwi do sławy, wchodzą oni – „wytatuowani, spięci gołodupcy (…), którzy wyglądają, jakby wyskoczyli prosto z zakrwawionej, posypanej kokainą sceny złotej ery rocka późnych lat sześćdziesiątych. Z czasów, kiedy magiczne zespoły, takie jak Led Zeppelin, The Doors i The Rolling Stones pisały własne zasady i rysowały mapy świata dzikich marzeń i zakazanych fantazji – pisze Mick Wall w książce Ostatni giganci z rockowej dżungli. –
„Słysząc Welcome To The Jungle wiedzieliście, że zabrnęliście w najciemniejszy zaułek najgorszej dzielnicy w mieście”.
I okazywało się, że w zaułku tym jest wszystko, czego szukaliście.
Gunsi nie grali według żadnych zasad – oni stworzyli własne. Po części przenieśli nas w czasie do złotej ery rocka przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a po części wykreowali nową, odrębną rzeczywistość, w której odnalazły się i z którą utożsamiały się miliony ludzi na całym świecie. Byli dzicy, głodni życia, głodni destrukcji, głodni miłości. I byli w tym wszystkim prawdziwi. Nadal są.
Od czasu narodzin Guns N’ Roses po dziś dzień – czyli przez 35 lat – napisano wiele o tym zespole: o jego starym składzie, o spektakularnym sukcesie albumu Appetite For Destruction, który bez żadnej szczególnej promocji został najszybciej sprzedającą się debiutancką płytą w historii muzyki, o kolejnych sukcesach związanych z następnym wydawnictwem – Use Your Illusion, o ekscesach, kłopotach, rozpadzie, o nowym składzie grupy, o poszczególnych członkach itd., ale chyba nikt nie ujął tak dobrze istoty fenomenu zespołu, jak Mick Wall. Tydzień przed pierwszym polskim koncertem trasy Not In This Lifetime nakładem wydawnictwa In Rock na rynku ukazała się książka jego autorstwa –Ostatni giganci z rockowej dżungli.
Mick Wall, Ostatni giganci z rockowej dżungli; okładka książki, materiały prasowe
To pozycja absolutnie obowiązkowa dla wszystkich fanów zespołu – przekonacie się, że wcale nie wiedzieliście o nich wszystkiego. To również pozycja obowiązkowa dla tych, którzy fanami zespołu nie są, ale chcieliby zrozumieć, skąd cały ten gunsowy szał – myślę, że lektura tej książki udzieli niezbędnych odpowiedzi. Mick Wall to jedna z kultowych postaci brytyjskiego dziennikarstwa muzycznego. Na swoim koncie ma bestsellerowe książki o takich ikonach muzyki, jak: Led Zeppelin, AC/DC, Black Sabbath, Lou Reed, The Doors, Foo Fighters czy… Axl Rose. Z tez postawionych w tej ostatniej biografii, która stała się kością niezgody i postawiła na ostrzu noża relację Walla z frontmanem GnR, dziennikarz po latach jednak się wycofał. Przyznał, że były one niesprawiedliwe i żałował, że w ogóle tę książkę napisał. Czy Ostatni giganci… są swego rodzaju zadośćuczynieniem wobec wokalisty? Być może w pewnym sensie tak. Na pewno jednak przede wszystkim jest to rzetelna i niezwykle barwna historia całego zespołu opowiedziana z perspektywy osoby, która była z nimi tak blisko, że ma wystarczającą ilość wiedzy i kompetencji aby odpowiednio przedstawić kulisy narodzin oraz rozpadu grupy, a jednocześnie nie na tyle blisko, aby trudno jej było zachować niezbędny obiektywizm i zdrową ocenę sytuacji. Autor opiera swoją opowieść na licznych wywiadach, które przeprowadził z samym zespołem, jego najbliższym otoczeniem oraz pozostałymi osobami, które miały przyjemność (lub czasem wręcz przeciwnie) spotkać się na swej drodze z gigantami. To opowieść o chłopakach, których życie nie było usłane różami i którzy nie mając planu B na przyszłość dokonują, wydawałoby się, niemożliwego. To obraz sukcesu zespołu i jego upadku, przedstawiający jasne, ale i najciemniejsze strony kariery. To wreszcie historia narodzin legendy – bo nie mam wątpliwości, że stali się legendą za życia. Sięgnijcie po tę książkę, usiądźcie wygodnie w fotelach i zapnijcie dobrze pasy – czeka was szalona, ale i wspaniała podróż. A gdy tylko Guns N’ Roses ponownie pojawią się w Polsce idźcie na koncert – nie pożałujecie.
Partnerem Meakultura.pl jest Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS