Picasso nie był wyjątkiem. Artystyczny idiom prymitywizmu przyjęli malarze tak wyrafinowani, jak Mirò i Klee. Sztuka Maksa Ernsta zdaje się dzisiaj nie do pomyślenia bez wpływów sztuki afrykańskiej. Świeżo przybyły z okopów I wojny światowej Guillaume
Apollinaire udekorował swój pokój afrykańskimi „fetyszami”. Lata 20. to zresztą okres potężniejącej négrophilie związanej z pojawieniem się (via Ameryka) takich postaci, jak jazzman i bokser, a także ciemnoskórego, błyszczącego, pełnego erotyzmu ciała Joséphine Baker. Nastąpiła wówczas wielka promocja egzotyki rodem z Czarnego Kontynentu: w 1925 roku zorganizowano bogatą wystawę sztuki afrykańskiej w paryskim Muzeum Sztuk Dekoracyjnych, Fernand Léger i Biaise Cendrars pokazali inscenizację afrykańskiej kosmogonii, a Picasso orzekł, że rzeźba nagiej kobiety z Beninu jest piękniejsza niźli Wenus z Milo[2].
Oczywiście, obiekty pochodzące spoza rubieży Starego Świata przenikały na Zachód już wcześniej. Pierwsi ich kolekcjonerzy tworzyli prywatne gabinety osobliwości, w których sąsiadowały ze sobą na równych prawach portrety egzotycznych księżniczek, egzemplarze broni, muszle, wypchane zwierzęta – słowem cała wspaniałość i nędza Nowych Światów. Więcej systematyki owym kolekcjonerskim pasjom przyniósł XIX wiek, czyli „era muzeów”. Cywilizacja euroatlantycka powołała do życia instytucję nazwaną muzeum etnograficznym, szkolono odpowiednich specjalistów, powstała odrębna akademicka dyscyplina i właściwy jej dyskurs. Ale dopiero w bujnym okresie awangard artystycznych interesujące nas obiekty zasłużyły wreszcie na zupełnie nie etnograficzny podziw. Lata 1935-1985 wyznaczać mają okres wzmożonej instytucjonalizacji sztuki prymitywnej.
Szczytem jej sławy i powodzenia okazał się początek dekady lat 80. – wówczas to, w 1982 roku, otwarto w nowojorskim Metropolitan Museum nowe skrzydło poświęcone sztuce prymitywnej. Dwa lata później Museum of Modern Art powołało do życia głośną (a przy tym stałą) ekspozycję, którą nazwano Prymitywizm w dwudziestowiecznej sztuce, otwierając przy okazji sezon poświęconych temu tematowi seminariów, artykułów i książek. Schyłek 1984 roku był już prawdziwą inwazją, w samym Nowym Jorku otwarto pięć dużych jej wystaw.
Są to fakty dość powszechnie znane. Rzadziej pamięta się natomiast o ideologicznym i estetycznym tle obecności sztuki prymitywnej na Zachodzie. Jedna z badaczek tego zagadnienia, Shelly Errington, przekonuje, że w euroatlantyckim kręgu kulturowym funkcjonują trzy aprobowane sposoby przedstawiania historii sztuki prymitywnej[3]. Pierwszy z nich nazywa „opowieścią heglowską”, wskazując jednoznacznie na kluczowe znaczenie koncepcji rozwoju sztuki jako elementu uniwersalnej historii odsłaniania się ludzkiego ducha tak, jak widział to autor Zasad filozofii prawa. W tym ujęciu sztuka prymitywna traktowana jest jako część sztuki światowej, a ściślej – jako „niezwykły” początek, zarodek tego, co później zaowocowało arcydziełami w świecie zachodnim. „Opowieść odkrycia”, czyli druga z wersji dziejów sztuki prymitywnej, co prawda również mówi o potrzebie uznania odmiennych gustów i wartości estetycznych, wyraźnie jednak oddziela smak dobry od złego i dzieła od ich namiastek. Wszystkie przewagi umieszcza się w tym wypadku, rzecz jasna, po stronie odkrywców, a nie tych, którzy zostali odkryci. Trzecia z wyróżnionych przez Errington opowieści nosi miano „opowieści świeckiej”. Dzieje sztuki mają obywać się tym razem bez stosowanych wcześniej teleologii, bez oparcia w wierze w istnienie j akiej ś uniwersalnej esencji każdej działalności artystycznej: ich autorzy wykazują małe zainteresowanie konwencjonalnymi kategoriami historii sztuki i muzealnictwa.
Rekonstrukcję ideologicznych wymiarów przekonań estetyków i antropologów Errington opiera na założeniu, że to „dyskursy tworzą przedmioty”[4]. Nie chodzi tu oczywiście o stwarzanie obiektów w sensie fizycznym (chociaż dyskursy mogą nakłaniać do produkowania określonych przedmiotów), ale o nadawanie im publicznych znaczeń i wartości. Znaczenia poszczególnych dzieł i sztuki w ogóle nie są przecież dane, same przez się zrozumiałe, nie egzystują też w jakiejś odrębnej rzeczywistości, ale tworzone są w ramach określonych gier społecznych. Antropolożka z Uniwersytetu Kalifornijskiego słusznie wskazuje na fakt, że najistotniejszym bodaj punktem odniesienia dla dyskursów dotyczących sztuki prymitywnej była idea postępu. Ten kulturowy fetysz naszego świata materializował się nie tylko na światowych wystawach najnowszych osiągnięć technicznych, ale także w zaciszu muzeów przechowujących rzeczy najstarsze. Pojęcie postępu – aby zyskało skuteczność i pożądaną siłę przekonywania – wymagało opozycji; rzeczy najlepiej określa się wszak przez porównanie. Antypodą dla postępu stał się zatem „prymitywizm”. I dopiero na podstawie tych dwu przeciwstawnych współrzędnych dawało się efektywnie wykreślać linie zmian i dziejowych przełomów postępu. Badaczka parafrazuje nawet słynne zdanie Woltera, mówiąc: „Gdyby nawet prymitywizmu nie było, należałoby go wymyślić”[5].
Stosowanie terminów w rodzaju „prymitywna” czy „plemienna” wiąże się mimo wszystko z wieloma innymi niejasnościami. Plemienność na przykład (zajmijmy się nią teraz) denotuje przecież określony rodzaj społeczeństwa i sztuki, którego nie da się sprecyzować, a czynione próby wynikały z konieczności administracyjnej bądź projekcji własnych wyobrażeń. Należy zatem przyjąć, że plemienność to wytwór historycznie ograniczonej taksonomii Zachodu, ostatnio wykorzystywany zresztą przez niezachodnie grupy w trakcie ich starć z sądownictwem lokalnym. Na gruncie samej antropologii nigdy nie byio zresztą zgodności co do pojmowania takiego bytu. Społeczeństwa plemienne były oto postrzegane jako raj prawdziwy (Turnbull o Ituri), raj zły (Turnbull tym razem o Ikach), bądź raj zdegenerowany (Lévi-Strauss w Smutku tropików), czasem była to figura harmonii (Mead o Arapeshach) albo emblemat braku kompleksu Edypa (Malinowski w Seksie i stłumieniu), widziano w nich grupy zdominowane przez mężczyzn (Mead o Mundugumorach) lub zdominowane przez kobiety (Mead o Tchambuli), zbiorowości generalnie oziębłe seksualnie (Heider o Dani), czy też zgoła przeciwnie, seksualnie wybujałe (Meggitt o góralach nowogwinejskich), oparte na wstydzie (Benedict) albo przemocy (Hallpike)[6].
Kiedy kategorie plemienności i prymitywizmu zostały ustabilizowane, zmienił się sposób kategoryzowania zamorskich dziwów. Wraz z narodzinami dwudziestowiecznego modernizmu – którego emblematem jest Picasso – oraz antropologii kulturowej – za jej ojców uznajmy Boasa w Ameryce i Malinowskiego w Europie – obiekty te zmieniły swój status. Przestały zatem być starożytnościami, egzotycznymi ciekawostkami, pozostałościami po człowieku pierwotnym, przyznano im zamiast tego status dzieł sztuki. Ważne jest przy tym rozróżnienie, jakie poczyniono między tym, co wchodzi w zakres estetyki, a tym, co należy do dziedziny antropologii. W galeriach pokazywano konkretne obiekty z uwagi na ich walory formalne i estetyczne, zmieniając w ten sposób dawne „fetysze” w „rzeźby”. W muzeach etnograficznych natomiast prezentowano je przede wszystkim w kontekście kulturowym, „fetysz” zyskiwał dzięki temu miano obiektu rytualnego („artefaktu”) należącego do konkretnej grupy tubylczej. Jakkolwiek podział ten nie był absolutny, a poszczególne obiekty krążyły pomiędzy tymi dwoma instytucjami i dwoma dyskursami, to rozróżnienie owo przetrwało niemal cały XX wiek.
Przypomniane wyżej strategie wartościowania obiektów niezachodnich wyraźnie ukazują pewną tendencję: otóż nieznajomość kontekstu kulturowego stała się w istocie warunkiem wstępnym dostrzeżenia w artefakcie dzieła sztuki. Jasne staje się zatem to, że aby konkretny obiekt mógł wejść w przestrzeń ocen estetycznych, musiał być uprzednio pozbawiony śladów tożsamości swojego naturalnego środowiska społecznego. Nie liczył się przeto fakt kulturowego przyporządkowania maski, rzeźby czy instrumentu Fulbejom, Kwakiutlom czy Narrinyeri – poszukiwano raczej wyrazu samorodnego geniuszu artysty. Okoliczność ta zasługuje na podkreślenie, zwłaszcza że przyjdzie nam zająć się zjawiskiem world music.
Warto w tym miejscu zestawić ze sobą treści dwóch katalogów sztuki prymitywnej, tym bardziej że pochodzą one z granicznych lat jej promowania na Zachodzie. I tak, w mniemaniu Johnsona Sweeneya, piszącego w 1935 roku, autentyczna sztuka prymitywna zakładała nieobecność w procesie jej tworzenia zarówno idei linearnego czasu, jak i konkretu pieniądza. Sześć dekad później w bliźniaczym katalogu William Rubin stwierdził, że jedynie artefakt wykonany przez artystę dla „swoich” ludzi i używany przez nich w sposób tradycyjny zasługuje na miano autentycznego prymitywu. „Prace tworzone przez artystów z Afryki czy Oceanii na sprzedaż – poucza Rubin – dla ludzi takich, jak żeglarze, koloniści czy etnologowie nie mogą być definiowane jako autentyczne”[7].
Słusznie zauważa Igor Kopytoff[8], że za wartością naukową konkretnego obiektu stała domniemana wiedza badacza o jego kulturowym kontekście. Rzecz kupiona (od handlarzy afrykańskich lub, co gorsza, od europejskich kupców) z drugiej ręki była z tego względu dyskwalifikowana. Dotykało ją ponadto skażenie przez sam fakt przebywania w zmonetaryzowanej strefie towarów. Dzisiaj „przedmioty kolekcjonerskie” są już przedmiotem zwyczajnej wymiany i kupna, a to pociągnęło za sobą redefinicję pewnych reguł. Wartość sentymentalna stała się kwestią indywidualnego wyboru, a purytanie grzmiący o nieetyczności utowarowienia tych obiektów stanowią obecnie mniejszość.
Co innego pokazywały jednak demarkacje obowiązujące w połowie minionego stulecia. Rzecz wydawała się jasna: autentyczne i prymitywne to nietknięte przez Europę, nieskażone przez Zachód, tworzone i żyjące wyłącznie w swoim świecie. Tam – był świat mitologii i nieoswojonej logiki; tutaj – omawiała tę realność naukowa retoryka pełna stereotypów i uprzedzeń. Stąd na muzealnych wystawach tyle fetyszy, totemów, tajemniczych rytuałów, tyle ekscytująco niepojętego sacrum. Przesycone tego rodzaju terminami komentarze, jakie dołączano do przedmiotów ze zbioru prymitywnych, więcej mówiły o ich autorach niż o żyjących gdzieś realnie ludziach. Emblematem takiej postawy mogą być słowa Germain Bazina, kuratora muzeum w Luwrze: „W strefach tropikalnych, odległych od wielkich centrów cywilizacyjnych, ludzie czarnej rasy, chodzący nago pod rozpalonym słońcem, żyjący prymitywnym rodzajem egzystencji, wciąż nadają dziełom sztuki znaczenie sakralne i magiczne, tak jak w czasach najwcześniejszych”[9]. Wiara w to, że istnieją jakieś enklawy, których czas się nie ima, rajskie zakątki złotego wieku bez przemijania, zdaje się być zresztą ponadczasowa… Mówiąc poważniej, umiejscowienie sztuki prymitywnej i ludów plemiennych w czasie ahistorycznym, nas samych natomiast w czasie jak najbardziej historycznym, jest zabiegiem tendencyjnym, szkodliwym i niewiarygodnym[10]. Dyskurs estetyczny, promujący takie spojrzenie, w tym wypadku się kompromituje – przynajmniej z punktu widzenia antropologa, ale być może również w oczach owych ludzi plemiennych, „autentycznych”.
Powróćmy do dekady lat 80. Sam jej środek, rok 1985, tak triumfalny i szczodry dla sztuki prymitywnej wieścił równocześnie, zauważa Errington, śmierć tej sztuki: dojście na szczyt to przecież początek schodzenia w dół. Swój poważny udział miały w tym na pewno, skrótowo przez nas omówione, dyskursywne sprzeczności, ale nie tylko. Gwałtownie zmieniała się przecież rzeczywistość poza gablotami i ścianami muzeów. W zawrotnym tempie zanikały najważniejsze źródła tworzenia tej odmiany sztuki. Artyści plemienni, twórcy z Trzeciego i Czwartego Świata podlegali głębokiej akulturacji (historia nie jest wszak domeną szczęścia, dodajmy za wspominanym już Heglem: znikli i Cezar, i Napoleon, kiedy wypełnili rolę przypisaną im przez Weltgeist, „ducha światowego”), w wyniku czego ich dzieła utraciły autentyczność w znaczeniu pierwotnym. Czy jest to wyłącznie powód do smutku? Raczej nie, gdyż utrata owa dała nam w rezultacie autentyczność nowego typu! Jaką? O tym za moment.
Nie będziemy tutaj zajmować się rozpowszechnionymi na Zachodzie sieciami sklepów oferujących bogaty zestaw towarów z etykietą „autentyczne” bądź „prymitywne”: maski z Indonezji, rzeźby z Kamerunu, marokańska biżuteria, bumerangi rodem z Australii, kolorowe meksykańskie poncza, bransolety Nawahów… Powstają obecnie specjalne zakłady rzemieślnicze, drukuje się coraz więcej katalogów wysyłkowych, twórcy przybierają rozpoznawalne imiona, gwatemalskie wioski reklamują swoje atrakcje w Internecie, etnologowie toczą zaś zażarte dyskusje nad statusem „sztuki dla turystów”[11]. Są to efekty zmian, których nie da się już zatrzymać. „Przez większą część XX wieku – pisze w pewnym miejscu Errington – sztuka prymitywna jawiła się jako emblemat Innego – peryferyjnego, marginalnego, nieistotnego, nieoswojonego”[12]. Kiedy jednak peryferie przemieszały się z centrami, a marginesy skurczyły się, prymitywne przestało reprezentować orbis exterior i odpowiada teraz raczej naszym, zachodnim mitom oraz wyobrażeniom. A także właściwemu nowej klasie próżniaczej stylowi życia, który wyznaczany jest między innymi przez arcyważne zjawisko masowego turyzmu[13].
Polskie realia nie odbiegają przy tym znacząco od przedstawionych powyżej. I u nas można przecież kupić dzisiaj prymitywne afrykańskie totemy, takież indiańskie łapacze snów i aborygeńskie przywoływacze deszczu, można zjeść dania autentycznej kuchni meksykańskiej, poddać się równie autentycznym zabiegom tybetańskiej medycyny, a wszystko przy jakże popularnych obecnie rytmach autentycznego folku. Ważniejsze wszelako od wskazania licznych podobieństw jest w tym momencie uświadomienie sobie pewnego doniosłego faktu: oto śmierć sztuki prymitywnej, i śmierć jej artystów i jej autentyzmu, zbiegła się z narodzinami zjawiska znanego jako world music.
Czy należy się w związku z tą kulturową synchronią dopatrywać jakichś wyraźniejszych związków między sztuką prymitywną a world music? Że to coś więcej niż przypadek, przekonuje opinia Carla Rahkonena, który stwierdza, co następuje: „World music jest będącym w powszechnym obiegu terminem stanowiącym alternatywę dla pojęć, takich jak «prymitywne», «nie-zachodnie», «etniczne»„[14]. Skoro tak, spróbujmy ten termin uściślić, zdefiniować bardziej kategorycznie. Termin world music, czyli „muzyka świata”, jest bardzo pojemny[15], ale zwykle stosuje się go do nazwania licznych odmian muzyki etnicznej, która od końca lat 70. XX wieku coraz chętniej była lansowana przez światowe media. Cytowany przed chwilą Rahkonen[16] przypomina, że termin początkowo funkcjonował w obrębie dyskursu etnomuzykologii, wśród badaczy analizujących różne rodzaje aktywności muzycznej na całym świecie. Dopiero w końcu lat 80. przedostał się do przestrzeni komercyjnej, nazywając nagrania łączące muzykę popularną Zachodu z elementami etnicznie obcymi. W 1990 roku prestiżowy magazyn „Billboard” orzekł, że world music stała się rozpoznawalną i samodzielną marką produktu na muzycznym rynku. Obecnie zakres znaczeniowy tego terminu wyraźnie się poszerzył i stosowany jest w odniesieniu do wszystkich stylów muzycznych z etnicznymi bądź po prostu zagranicznymi elementami.
Dość powszechnie wskazuje się na silne powiązania world music z kosmopolityzmem właściwym nurtowi New Age[17]. Analitycy przekonują też, że zainteresowanie nią ze strony show-businessu wynika rzekomo z wiary w to, że world music wypełni rynkową pustkę po wyeksploatowanej formule rocka. We wszystkich ujęciach definicyjnych wyraźnie wskazuje się na międzykulturowy charakter tej muzyki. Oponentom twierdzącym, że ta cecha właściwa jest muzyce niemal od zarania dziejów, odpowiada się w ten sposób: nie ulega oczywiście wątpliwości, iż muzycy wymieniają się wiedzą i doświadczeniami, odkąd istnieją kontakty między kulturami (klasycznym produktem międzykulturowej wymiany jest na przykład flamenco); obecnie jednak kapitalne znaczenie ma świadomość dokonywanych zapożyczeń, wyraźna intencyjność w podejmowaniu decyzji, coraz powszechniejsza wiedza na temat innych tradycji i innych inspiracji.
Popularność tej muzyki zdawała się przeczyć licznym przepowiedniom wrogów globalizacji, mówiących
O nieuchronnej uniformizacji kultury na wszystkich kontynentach. Już The Beatles, którzy doprowadzili przecież w pewnym momencie do dominacji anglosaskiego popu, zaczęli włączać elementy innych tradycji muzycznych – indyjskiej w Norwegian Woods, jamajskiej w Ob.-La-Di Ob.-La-Da – do swojego repertuaru. Naśladowców znalazło się bardzo wielu.
Ale world music nie polega, jak czasem błędnie zakładają jej nieudolni fabrykanci, na zręcznych aplikacjach egzotycznych rytmów do standardowych produkcji rockowych czy popowych. Nieocenione zasługi dla rozwoju tego gatunku muzycznego wyświadczył kompozytor i wokalista Paul Simon. To on do organizowanej przez siebie sesji nagraniowej zaprosił nie tylko uznanych muzyków amerykańskich, ale także anonimowych dotąd instrumentalistów afrykańskich. W wyniku tego spotkania powstała jedna z najbardziej kasowych płyt w historii muzyki popularnej, Graceland (1986).
Podobnym szlakiem podążył na brytyjskim gruncie Peter Gabriel, który nagrał przebój Shaking the Tree z Senegalczykiem Youssou NDourem. Gabriel jest ponadto animatorem wielu przedsięwzięć promujących world music, do najważniejszych należy zapewne organizacja festiwali pod hasłem „World Music Art and Dance”. „Dziś nikogo już nie dziwi coś, co jeszcze dekadę temu mogło się wydawać czymś nieprawdopodobnym – puentuje Marek Garztecki – światowa kariera starszej Afrykanki z jednego z najmniejszych i najuboższych państw ziemskiego globu, śpiewającej w dodatku w języku criol, którym mówi najwyżej kilkadziesiąt tysięcy osób [to Cesaria Evora z Wysp Zielonego Przylądka – przyp. W. J. Burszta i W. Kuligowski]. Systematycznie rosnąca sprzedaż płyt z world music przy jednoczesnym spadku sprzedaży wszystkich pozostałych gatunków muzyki powoduje, że jest to najdynamiczniej rozwijająca się część przemysłu rozrywkowego”[18].
Najbardziej popularni dzisiaj przedstawiciele tego gatunku muzycznego to z całą pewnością członkowie Buena Vista Social Club, którzy swoją drugą muzyczną młodość przeżywają na niezliczonych koncertach, występując wspólnie i solo, pod filmowym okiem kamery Wima Wendersa, publikując z powodzeniem kolejne płytowe wydawnictwa. Na wymienienie zasługuje też bosonoga diwa o magicznym głosie, czyli Cesaria Evora, Bebel Gilberto (córka Stana Getza) odświeżająca standardy muzyczne Brazylii, a także współpracujący z George’em Harrisonem, Johnem Coltrane’em i Yehudi Menuhinem legendarny Ravi Shankar.
W dużych sklepach płytowych na półkach z napisem „world music”, a także w rubrykach recenzyjnych pism muzycznych znaleźć można oczywiście wielu innych wykonawców: są wśród nich Shakira, duet Anna Maria Jopek – Pat Metheny czy Mariza, gwiazda portugalskiego fado. Przyglądając się temu chaotycznemu bogactwu, można odnieść wrażenie, że do kategorii world music należy każda produkcja muzyczna, która łączy elementy rocka, popu czy jazzu z tradycjami innych kultur muzycznych, a dodatkowo nie towarzyszy jej śpiew w języku angielskim, lecz w innym, lokalnym (na przykład polskim). Wydaje się, że jest to niepotrzebne rozszerzenie zakresu terminu world music. Portugalscy wykonawcy fado, ukraińskie zespoły grające dumki czy Polacy improwizujący na bazie oberka to przecież przedstawiciele muzyki folk: muzycy będący blisko korzeni, poszukujący w rodzimym folklorze muzycznym dawnej tożsamości, czasem wręcz zajmujący się archiwizowaniem: rejestrują ginące melodie i teksty, odtwarzają sposoby używania instrumentów oraz tajniki ich wyrobu.
Oczywiście, jednoznaczne odseparowanie od siebie obu gatunków ma charakter jedynie modelowy, gdyż działalność artystyczna wielu wykonawców wykracza poza tego typu demarkacje (rodzimym tricksterem jest zespół V00V00 czerpiący nie tylko z tradycji afrykańskich, ale koncertujący też z zespołami z Buriacji). Mimo to można przyjąć, iż zasadniczą różnicą między world music a muzyką folkową jest to, że ta pierwsza funkcjonuje nade wszystko jako rezultat przemieszczenia oraz wykluczenia, dlatego określa się ją mianem „muzyki imigranckiej“[19] – pamiętając rzecz jasna o tym, jak bardzo zdyslokowały się obecnie pojęcia „swojskie” i „obce” czy „zakorzenienie”. Nie jest to kategoria artystyczna, ale wydaje się, że definiowanie world music wyłącznie w obrębie dyskursu muzykologicznego niepotrzebnie zawęziłoby jej analizę.
Antropologom nie idzie wszak o to, by definiować, co jest sztuką, ale o przedstawianie pewnych zjawisk w kulturze; są oni zainteresowani tym, w jaki sposób dyskursy o sztuce krążą w obrębie kultury. Przestrzeń sztuki jest bowiem, jak twierdzi David Carrier, konstytuowana przez „artwriting”, czyli kompleksowe pole praktyk dyskursywnych, które obejmuje nie tylko krytykę artystyczną i prace naukowe, ale także głosy kolekcjonerów, sympatyków i samych artystów[20]. Oczywiście współczesna postać „artwriting” nie jest już bez reszty zajęta rozróżnianiem między wysokim a niskim czy też między elitarnością a masowością. Dzisiaj na plan pierwszy wysuwają się koncepcje władzy, wielokulturowości, dominacji, które same są, co jasne, przedmiotem namysłu dla antropologów. Ich analizy krytyczne, jak sugerują George E. Marcus i Fred R. Myers, pociągają za sobą konieczność relatywizacji takich roszczeń zachodniej sztuki, jak pierwszeństwo i uniwersalizm. Relatywizacja owa wynika zaś z globalnej cyrkulacji przedmiotów i ich tożsamości, ludzi i ich identyfikacji oraz sztuki i jej znaczenia. Figurą, która w stopniu najwyższym destabilizuje przestrzeń sztuki, jest, w ich opinii, prymitywizm[21].
Muzyka świata zajmuje w tej globalnej cyrkulacji miejsce ważne i na tyle szczególne, że piszącym na jej temat trudno jest uzgodnić wspólne stanowisko. Arjun Appadurai na przykład jest w swoich sądach dotyczących fenomenu world music bardzo radykalny, lokuje ją bowiem w przestrzeniach finansowych (finanscapes) i medialnych (mediascapes) współczesnej globalnej popkultury[22]. World music jawi się w takim ujęciu jako dosadny przejaw globalizacji rozumianej w sensie totalizującym, a więc jako kultury nieustannego przepływu finansów, gustów, mód i hegemonii. Fascynacja atrakcyjnym wizerunkiem world music – wykorzystującym w każdym miejscu świata te same narzędzia komputerowej obróbki dźwięku – bierze tutaj górę nad poczuciem lokalnej wspólnoty czy regionalnej odrębności. Autochtonizm i tradycja stają się jedynie nadrukiem na towarze w przepastnym hipermarkecie teraźniejszości. Sytuacja, w której Michael Jackson stał się globalnym sprzedawcą coca-coli, a MTV zawłaszczyło funkcję całodobowej reklamy przemysłu fonograficznego (głównie amerykańskiego), powoduje, że również kategoria etniczności w muzyce podlega rynkowemu dyktatowi utowarowienia i okresowych promocji.
Nie ma wątpliwości, że zanika w takich warunkach Benjaminowska aura, decydująca o jednostkowości i niepowtarzalności dzieła sztuki, pozwalająca na odróżnienie oryginału od naśladownictwa. Dźwięk był niegdyś związany ze swoim miejscem, przycumowany do portu konkretnego źródła, momentu wydobycia, osoby i instrumentu. Współczesna technologia dokonała jednak zdecydowanej dyslokacji tak rozumianej muzyki, zapoczątkowując pod koniec lat 80. dźwiękotwórczą i transmisyjną ekspansję CD-romów oraz digital sampling[23]. Ekspansja tejże technologii doprowadziła do nieznanej wcześniej sytuacji: oto muzyka może być dziś obecna wszędzie i w każdym momencie, może towarzyszyć wszystkim nastrojom, sytuacjom i stanom. Zupełnie zatraca się tym samym znaczenie pierwotnego kontekstu społecznego, związanego z istnieniem pewnej wspólnoty wykonawców i odbiorców. Stając się – przynajmniej potencjalnie – częścią każdego krajobrazu, muzyka przestaje zamieszkiwać jakiekolwiek trwałe miejsce, przestaje nadawać znaczenia i wyodrębniać: wchłania ją, czyniąc bezdomną, amorficzna przestrzeń.
Jeśliby uwierzyć rzecznikom polskiej muzyki folkowej – którzy uparcie deklarują wierność zmysłowej, naocznej obecności, cielesnemu związkowi między osobą muzyka a formą i „duchem” instrumentu, wskazują na autorskie sygnatury, kreślą dokładne mapy własnych podróży i mateczników – world music, będąc jedną z najbardziej ekspansywnych form obecnej produkcji kulturowej, sytuuje się w orbicie procesów wykorzeniania i homogenizacji. Przekonywać ma o tym jedna z najkrótszych (i najbardziej wymownych) jej definicji, mówiąca, że world music to „muzyka nie stąd – obojętnie gdziekolwiek byś był”. Zacytujmy raz jeszcze Appaduraia, który utrzymuje, że w teraźniejszym, zdominowanym przez media świecie „pozostało coraz mniej kultur tubylczych. Są one osaczone przez międzynarodowy rynek poszukujący obiektów, które były niegdyś symbolami ich autentyczności, a obecnie stały się jedynie wyrazem dążenia do autentyczności w uprzedmiotowionych kulturach metropolii”[24].
Podobnie widzi te sprawy Veit Erlmann, dla którego kojarzenie world music ze zjawiskiem „korzennym”, z wyrażaniem narodowych i etnicznych tożsamości oraz kulturowego zróżnicowania jest iluzją. Wydaje się bowiem, że stanowi ona raczej typowy produkt społeczeństwa konsumpcyjnego – jakkolwiek nie jest prostym odbiciem kulturowej hegemonii Zachodu – jest przecież produkowana głównie na Zachodzie i dla Zachodu[25]. Jeszcze dalej posuwa się Ashwani Sharma, dla którego „muzyczna i kulturowa konwersacja”, jak to ujmuje, dokonywana pod sztandarem world music zbyt słabo maskuje eksploatacyjny charakter relacji między ponadnarodowymi korporacjami a „Trzecim Światem muzyków z jego fotogenicznym ubóstwem na sprzedaż”[26].
Nie jest to, na szczęście, jedyny ani powszechnie uznany sposób rozumienia miejsca world music w globalizującym się świecie. Konkurencyjne ujęcia przedstawiają to zjawisko znacznie bardziej przychylnie, pokazując, że muzyka w ogóle – a zwłaszcza ta jej odmiana, która nas w tym rozdziale zajmuje – odgrywa niebagatelną rolę w procesach etnicznego, językowego i kulturowego różnicowania globalnej ekumeny. Muzyka świata nie sprowadza się bowiem do niewolniczego trwania przy skostniałej tradycji, zauważa Steven Feld, ale żywi się kreacją, inwencją, elastycznością[27]. Inni komentatorzy dodają, że można w world music widzieć „niekończącą się twórczą konwersację” między „lokalnymi korzeniami a międzynarodową popkulturą”[28], można mówić o związanej z nią indyge- nizacji jako odpowiedzi na globalizację: „muzyka świata” staje się tym samym reakcją na „kulturę świata”.
Antropologiczna próba oceny zjawiska world music z całą pewnością winna najpierw prowadzić do odszukania początków tej muzyki. Ta droga wiedzie zaś do jednego źródła. Prekursorem zmian było wszak w tym kontekście jamajskie reggae – ten splot muzyki i ideologii, który zawojował cały ówczesny Pierwszy Świat, czyli Zachód, a nawet i Drugi Świat, Wschód, bo przecież zespoły grające tę muzykę występowały także w PRL-u. Niezwykle istotnym faktem (który wyznacza jeden z najważniejszych aspektów rozumienia world music) jest to, że grunt pod triumfalny pochód reggae przygotowała imigracja czarnoskórych Jamajczyków na Wyspy Brytyjskie. W latach 50. XX wieku bardzo chętnie przyjmował ich łaknący rąk do pracy przemysł. Kiedy kilkanaście lat później zaczęło dorastać pierwsze pokolenie jamajskich Anglików i Szkotów, atrakcyjną podporą dla ich tożsamości stała się muzyka. Początkowo zwrócono się w stronę utworów soul, ale ich miejsce stosunkowo szybko zajęła „prymitywna”, lecz jednak własna muzyka – reggae.
Na początku muzyka ta zasiedlała te same rejony, co jej czarnoskórzy słuchacze, czyli przedmieścia i ubogie dzielnice wielkich aglomeracji. Kiedy jednak Chris Blackwell, Brytyjczyk urodzony i wychowany na Jamajce, szef Island Records, zaczął „wygładzać” surowe jamajskie piosenki, kiedy zarejestrował utwór My Boy Lollipop śpiewany przez jego jamajską służącą Millie, reggae wyszło z ciasnego getta. Naprawdę wielkim sukcesem okazały się nagrania grupy The Wailers, której przewodził charyzmatyczny Bob Marley. Kiedy Blackwell uświadomił sobie wielką siłę Marleya i spółki, za pięć tysięcy funtów szterlingów nabył prawa do rozpowszechniania ich najnowszej płyty, a muzyków wysłał w kilkumiesięczne tournee po Wyspach Brytyjskich. Przypadek sprawił, że międzynarodowy debiut, i zarazem ostatnia wspólna płyta The Wailers, zatytułowana Catch A Fire – wystylizowana kształtem na wielką zapalniczkę – ukazała się na rynku podczas wielkich rasowych zamieszek w Wielkiej Brytanii w 1973 roku. Album stał się niemal natychmiast obiektem kultowym, a drugi krążek The Wailers zatytułowano, raczej nie bez powodu, Burning. Chociaż Marley, okrzyknięty tymczasem prorokiem rasta, wzywał do duchowej rewolucji, jego koncertom często towarzyszyły zamieszki uliczne. Kiedy on śpiewał Burnin and Lootin, tylko nieliczni słyszeli, że „płonąć mają złudzenia”[29].
Rezultatem wielkiej promocji reggae było nie tylko to, że czarnoskórzy Jamajczycy uznali ten rodzaj muzyki za swój autentyczny głos, znajdując w niej sposób na wyrażenie własnej, imigranckiej odmienności. Druga połowa lat 70. to także niewątpliwie okres największej medialnej i komercyjnej popularności reggae. Każda szanująca się firma płytowa chciała mieć pod swoją „opieką” jakiegoś wykonawcę tej muzyki, a w swojej ofercie płyty oparte na jamajskich dubach. Erie Clapton wyśpiewujący z przejęciem I Shot the Sheńff był emblematem nowej muzycznej mody; żaden poważny leksykon nie nazywa go jednak muzykiem reggae, ale umieszcza w rubryce „wykonawca muzyki pop w elementami karaibskimi”.
Przypadek reggae na Wyspach Brytyjskich nie jest unikatowym zjawiskiem kulturowym. Można wręcz powiedzieć, że to właśnie w ostatnich latach nasiliły się procesy globalnej krzyżówki muzycznej. Początek lat 90. odznaczył się na przykład ekspansją muzyki bhangra. Jest to nazwa tradycyjnego stylu gry i tańca, który narodził się w Pendżabie, regionie zamieszkanym w większości przez sikhów, a od 1947 roku rozdzielonym granicą indyjsko-pakistańską. Współcześnie bhangra połączona została z idiomatyką hip-hopu, tanecznej elektroniki oraz… reggae. Ta nowa inkarnacja muzyczna podbiła najpierw serca słuchaczy w Indiach, a następnie szybko upowszechniała się wśród sikhijskiej diaspory. Urodzony w Coventry Rajinder Rair, znany szerzej pod pseudonimem Panjabi MC, sprawił, że muzyka ta dobitnie zaznaczyła swoją obecność wśród imigrantów szukających szczęścia na Wyspach Brytyjskich.
Dlaczego tak się stało? Bhangra – poza zaspokajaniem potrzeby posiadania własnej muzyki w obcym środowisku – przynosi także teksty w języku pendżabskim. Zwykle mają one charakter społeczny (w czym przypominają blues), wyrażając doświadczenie migracji oraz jej społeczne i polityczne konsekwencje. Oto konkretny przykład ich poetyki: And you came to England my friend / Abandoning your home, Panjab / People here value you / By the colour of your skin […]/ Your brothers were hung in the fight for freedom / Today, you humbly ask / For siauery![30]. Anglia, czyli Vilayet, nie jest tu wymarzonym rajem imigrantów, stąd zapewne coraz częstsze są opinie, wedle których bhangra stała się obecnie znakiem „rozwoju samoświadomości i coraz bardziej wyrazistej kultury młodych Brytyjczyków pochodzenia azjatyckiego”[31].
Transowy rytm syntezatorów wspartych takimi instrumentami, jak tabla, dholak, liczne typy bębnów, uczynił z bhangry muzykę wykraczającą poza krąg indyjskich dzielnic i sklepów. Albumy Panjabi MC – najbardziej znane noszą znamienne tytuły: 100% Proof, Grass Roots, Legalised – na dobre zagościły w nocnych klubach, nie tylko brytyjskich, ale i niemieckich, gdzie w ciągu kilku dni ten artysta sprzedał ponad sto tysięcy egzemplarzy swojego nowego albumu (podobno nawet amerykańska starletka popowa Britney Spears zamówiła remiks jednej ze swych piosenek w stylu bhangra). W końcu 2003 roku bhangra pojawiła się także w rozgłośniach radiowych naszego kraju, zaczęto pisać o niej w prasie, wzrosło także istotnie zainteresowanie internautów nabyciem płyt z tego rodzaju muzyką. Wreszcie pojawiła się Masala Soundsystem, warszawska formacja wykorzystująca elementy bhangry w swoich transkulturowych projektach muzycznych.
Podobne procesy dają się rozpoznać także w innych krajach Zachodu, weźmy teraz pod uwagę genezę obecności muzyki rai na Starym Kontynencie[32]. Wśród wielu znaczeń słowa „rai” najczęściej wymienia się „opinię”, „punkt widzenia”, „osąd”. Początki tej muzyki sięgają lat 20. i 30. XX stulecia, a wiążą się z migracją ubogiej ludności do miast na północy Algierii. Szczególne miejsce zajmuje tutaj Oran ze swoimi portowymi knajpami, w których powstał swoisty „koktajl” kulturowy złożony z francuskich kolonizatorów, ludności arabskiej oraz wpływów hiszpańskich. W tamtym czasie rai bazowało na arabskiej poezji miłosnej i ludowej muzyce Beduinów.
Współczesne rai narodziło się jednak nieco później, w połowie XX wieku, kiedy jego twórcy, zapoznawszy się z jazzem, cza-czą i mambo, sięgnęli po nowe instrumenty (na przykład skrzypce i trąbkę) i nowe tematy. Warstwa tekstowa rai jest dzisiaj utożsamiana z postawą cyniczną, antyautorytarną, bliską w swej wymowie gorzkiemu przesłaniu bluesa. Jego wykonawcy śpiewają – posługując się dialektami języka arabskiego – o alienacji, życiu spętanym biedą, alkoholu, narkotykach, zakazanych fantazjach seksualnych. W latach 70. i 80. sięgnięto po środki wyrazu właściwe idiomowi muzyki zachodniej, w wyniku czego tradycyjne struktury melodyczne wygrywano zgodnie przy użyciu darbuki, gitary basowej, syntezatorów i zestawów perkusyjnych. Każdy niemal wokalista nazywał się wówczas przydomkiem „Cheb”, czyli „młody” (albo „Chaba”, młoda”), co było nie tylko uznaną formą grzecznościowego odróżniania się od starszych śpiewaków „Shikh”, ale także podkreśleniem nowego podejścia do muzyki i nowego, świadomego wyrażania tożsamości algierskiej młodzieży.
Oto bowiem na początku lat 80. arabska melodyka, rytmy ocierające się o rap i chwytliwe teksty dały tej muzyce rząd dusz wśród młodych ludzi krajów Maghrebu. Odtąd wykonawcy rai przygrywali już nie na wiejskich weselach, lecz zapełniali całe stadiony. Nie była to wszelako rozrywka zupełnie beztroska. Świat arabski to mimo wszystko nie Stany Zjednoczone, gdzie palono płyty Johna Lennona: tam zastrzelono Hasniego Chekroune, jednego z najważniejszych wokalistów, zdemolowano studio Rasheed Baba Ahmeda specjalizujące się w nagraniach tej odmiany muzyki, a jego właściciela zamordowano. Nie bez powodu jedna z gwiazd rai nazywała swoje trasy koncertowe „Kamikaze Tour”, a Chaba Zahuana, kolejna muzyczna idolka, znana była wyłącznie ze swego ekspresyjnego, niskiego głosu – ulegając bowiem presji religijnego nakazu, nigdy nie występowała publicznie.
Wojna wypowiedziana muzyce rai przez islamskich fundamentalistów i bierność rządzącego w Algierii Frontu Wyzwolenia Narodowego doprowadziły do tego, że większość gwiazd tej muzyki przeniosła się do Francji. Nad Sekwaną mieszkało już kilka milionów imigrantów z Algierii, Maroka, Tunezji i to oni właśnie rozkochali się w fuzji popularnej muzyki arabskiej z rytmami współczesnego popu. Początkowo rai egzystowało we Francji podobnie, jak reggae na Wyspach Brytyjskich: w ukryciu, ograniczone do kręgu odbiorców etnicznych, pragnących nie tylko dźwiękowej rozrywki, ale i poczucia duchowej łączności z krajem przodków. Jednak w 1992 roku dyskotekowy hit Didi trafił na szczyt francuskich list przebojów, będąc pierwszą piosenką śpiewaną w jednym z arabskich dialektów, której się to udało. Tym, kto wyprowadził rai z getta „Beurs” (jak Francuzi nazywają imigrantów z Maghrebu) do świata mediów „Gauls” (czyli białych Francuzów), był Khaled Hadj Brahim, znany odtąd po prostu jako Khaled. To on w 1996 roku wypromował balladę Aisha – śpiewaną częściowo po francusku i częściowo po arabsku – która zawojowała cały świat, w tym także i Polskę, gdzie pojawiła się jej lokalna wersja.
Obecność grup imigranckich i późniejsze pojawienie się „imigranckiej muzyki” odnotowujemy również na terenie Stanów Zjednoczonych. I nie chodzi tu bynajmniej o gatunki grane pierwotnie przez czarnych – takie jak jazz czy blues – te bowiem tak silnie związały się z amerykańską kulturą popularną i właściwą jej muzyką, że przestano je określać jako „napływowe”. Wskazuje się wręcz na to, że właśnie „afrykański” element jest obecnie jej główną cechą dystynktywną. Na uwadze mamy tu muzykę latynoską, a jej dzisiejsza silna pozycja bierze swoje źródło w trzech falach napływu do Stanów Zjednoczonych ludności hispanojęzycznej. W latach 1950-1970 tworzyli ją kolejno uchodźcy z Puerto Rico, Meksyku oraz Kuby. Dane demograficzne przestają jednak odgrywać rolę omnipotentnego wyjaśnienia w chwili, gdy zdamy sobie sprawę, że najpopularniejsza obecnie jest salsa, a więc muzyka grupy najmniejszej liczebnie, czyli Kubańczyków. Rolę żywej przepustki do kulturowego głównego nurtu odegrała w tym wypadku młodziutka Gloria Estefan, która jako pierwsza, już w połowie lat 80., nagrywała swoje piosenki w dwóch wersjach językowych: po hiszpańsku i po angielsku.
Jedną z najważniejszych trybun world music był – i nadal pewnie w jakimś stopniu pozostaje – londyński Notting Hill Carnival[33]. Tradycja ulicznego karnawału przywędrowała nad Tamizę wraz z imigrantami z odległego Trynidadu. To właśnie występy steel bands, czyli bębniarzy grających na pustych beczkach po ropie muzykę calypso, dały początek tej ogromnej dziś imprezie. Intrygujące wydaje się, że festiwal ten obywa się cały czas bez jakiejkolwiek niemal reklamy, informacja o tym, że co roku, w ostatni weekend sierpnia dzielnica Londynu „zbananieje”, podawana jest z ust do ust. Metoda ta musi być jednak skuteczna, skoro regularnie uczestniczy w Notting Hill Carnival co najmniej milion osób.
Oficjalnie, od 1967 roku, jest to święto kultury czarnych mieszkańców brytyjskiej stolicy, przybierające postać spontanicznej, dwudniowej zabawy na skwerach i ulicach. Zespoły lub systemy gigantycznych głośników poustawianych na naczepach ciężarówek w wolnym tempie przesuwają się po ulicach, za nimi ciągną zaś kolorowe, roztańczone tłumy (co czyni uzasadnionym przypuszczenie, że pomysłodawcy berlińskiej Love Parade właśnie w Londynie szukali inspiracji). Muzyka płynie również z ustawionych na czas trwania tego karnawału estrad. Zespoły są z reguły jeszcze nieznane, grane przez nich rytmy świeże, ich melanż zaskakujący. Co bynajmniej nie oznacza, że jest to święto marginaliów czy feta autsajderów: występowali tam przecież popularni potem Misty in Roots, Ziggy Marley, Twinkle Brothers, kiedyś podbijało słuchaczy reggae i calypso, po nich rai, rap, a objawieniem połowy lat 90. okazało się jungle, agresywna odmiana muzyki techno, która podbiła wkrótce kluby w całej Europie.
Jakie nasuwają się w związku z tym wnioski? Bez wątpienia world music zaistniała w sytuacji, gdy pojawiła się społeczna potrzeba uwydatnienia własnej tożsamości. Jamajczycy oraz sikhowie na Wyspach Brytyjskich, mieszkańcy krajów Maghrebu we Francji i Kubańczycy na terenie Stanów Zjednoczonych uczynili to w ten sposób, że powiązali wybrane wątki muzycznych tradycji przywiezionych ze swoich ojczyzn razem z estetycznymi trendami dominującymi w ich nowych ojczyznach. Reggae, bhangra, rai i salsa nie są więc ani jednoznacznie jamajskie, sikhijskie, arabskie czy kubańskie, ani też nie zasługują w pełni na określenie ich mianem muzyki brytyjskiej, francuskiej albo amerykańskiej. Coś zostało zagubione w tłumaczeniu, coś narodziło się w drodze, wiele elementów zapożyczono. Mamy tu do czynienia z muzyką imigrancką, z muzyką korzeni podciętych, a następnie powiązanych na nowo, w innym już miejscu i przy użyciu innych symboli oraz języków – bo też taki właśnie charakter ma tożsamość coraz większej rzeszy ludzi przemieszczających się pomiędzy różnymi poziomami światowej globalizacji.
Jak sądzimy, dwojako należy oceniać zjawisko world music. Z jednej strony można mówić na pewno o swobodnym konsumowaniu muzycznego multikulturalizmu, a pierwsze miejsca mogą zajmować w takim wypadku ambicje bądź to artystyczne, bądź po prostu komercyjne. Jako przykłady niech posłużą ballada Nwahulwana towarzysząca reklamie Microsoftu, o której słuchający raczej nie wiedzą, że jest śpiewana przez mozambijskiego wokalistę Wazimbo w języku ronga, albo reklamówka konserw Heinza, windująca na listy przebojów piosenkę Inkanyezi Nezazi (Mędrzec i gwiazda), wykonywaną przez zuluski zespół Lady smith Black Mombazo (grający ongiś z Simonem przy nagrywaniu płyty Graceland). Zdecydowanie korzyści natury artystycznej z owego konsumowania wyciągnął natomiast Sting, który swój wielki hit De- sert Rose nagrał z gościnnym udziałem gwiazdy rai, Cheba Mami.
Bardzo specyficznym efektem twórczego nastawienia do world music jest projekt o nazwie Worldtune. Fizycznie składają się nań prawie dwumetrowe obeliski umieszczone w czterech punktach globu: w centrum fińskiego Saarijarvi obok ratusza, w pobliżu jednego z centrów handlowych w Lizbonie, na szczycie szwajcarskiej góry Hoher Kasten oraz w parku Tellów w Niemczech. Jeśli na chwilę zatrzymamy się przy którymś z owych osobliwych obelisków, będziemy mogli usłyszeć dźwięki z całego świata – ptaki znad wybrzeża Atlantyku w Portugalii, gwar targowiska w Salonikach, śpiewy mnichów z klasztoru tybetańskiego, hałas berlińskiej kolejki. Całość projektu pomyślana została w ten sposób, że sześćdziesięciosekundowe próbki nagrywane są przez zaproszonych do Worldtune gości, następnie zaś przesyłane Internetem do serwerów projektu. Ich banki znajdują się w Helsinkach, Berlinie, Pekinie, Hongkongu, Lizbonie, St. Gallen i Moers we Francji, San Francisco, Brockton i Springfield w Stanach Zjednoczonych. Stąd transmituje się je do obelisków i na cały świat poprzez sieć elektroniczną. Trudno zaprzeczyć, iżby ideą pomysłodawców Worldtune nie było prezentowanie world music, chociaż tryb realizacji i użyty materiał nie jest zwykle traktowany jako świadomie projektowany utwór dźwiękowy.
Z drugiej strony natomiast znacznie ważniejsza wydaje się funkcja „informacyjna” world music, potwierdzająca odmienność jej twórców oraz modelowych odbiorców, z odwołaniami do takich wartości, jak tożsamość i tradycja. W erze turyzmu, migracji, festiwali i innych imponderabiliów globalizacji muzyka ta staje się jedną z form podkreślania i umacniania własnej – regionalnej, etnicznej, językowej – odrębności; może nawet odegrać bardzo ważną rolę w konstruowaniu „tubylczości”, jak na przykład w wypadku autochtonów australijskich (idzie tutaj o Woodford Folk Festival[34]).
Po przyjęciu tych wniosków możemy opowiedzieć się za tezą, że world music zasługuje na uwagę nie tylko ze względu na walory czysto muzyczne: w wielu krajach ma ona przecież kapitalne znaczenie kulturowe. W Wielkiej Brytanii reggae przyczyniło się wszak do zbliżenia między czarną a białą młodzieżą, która równie silnym uczuciem darzyła rozkołysane rytmy i wyśpiewywane do nich przepowiednie o upadku Babilonu. Napływowa ludność prowadzi także do zmian w lokalnych obyczajach. Parada imigrantów z Trynidadu przekształciła się przecież w największe święto uliczne Europy, jakim jest Notting Hill Carnival. W południowej Kalifornii czy w Teksasie, gdzie do niedawna dominowała protestancka kultura ludności pochodzenia anglosaskiego, dzisiaj najhuczniej obchodzi się święta katolickie, które celebrują latynoscy imigranci. Wśród fanów Rubena Gonzalesa, Omary Portuondo i Ibrahima Ferrera stało się bardzo popularne, i ponoć nie jest to żartobliwy donos, palenie kubańskich cygar.
Nie zawsze i nie wszędzie world music prowadzi jednak do tak pozytywnych efektów. Imigranci z Maghrebu, zasłuchani w piosenkach rai, nadal mają ogromne trudności z wejściem w główny nurt życia Francji. „Rai jest ich dumą – pisze o tym Olga Stanisławska – arabskie rytmy dawno wdarły się na listy przebojów i do modnych klubów Paryża. Ich samych bramkarze tam nigdy nie wpuszczą”[35]. Jest i druga strona tego medalu, cytowany Appadurai wspomina o tureckich robotnikach oglądających taśmowo tureckie filmy w swoich niemieckich domach albo o irańskich kierowcach taksówek w Chicago, którzy niemal bez przerwy słuchają nagrań z pakistańskich meczetów. Okazuje się, że nie wszędzie antena satelitarna na dachu jest oznaką kosmopolityzmu, równie dobrze może przecież być wyznacznikiem zamknięcia się w konkretnej lokalności. Podobnie dzieje się w wypadku world music.
Powróćmy w tym miejscu do wątków przywołanych na początku tego rozdziału. Przedmioty reprezentujące inne miejsca i innych ludzi od zawsze budziły w mieszkańcach Zachodu fascynację: w XX wieku zachwycili się nimi artyści, a poważne studia podjęli przedstawiciele różnych nauk, z antropologami i historykami sztuki na czele. Tym, co mamiło i przyciągało w stopniu bodaj najwyższym, była aura otaczająca owe przedmioty, wierzono wszak, że deponują one tak ceniony walor autentyczności. Prawdziwe potrzeby, nieskrępowana ekspresja, rzeczywiste emocje, authentikós oznaczający zgodność z rzeczywistością – to wszystko składało się na wizję autentyzmu, to zapewniało wysoki kurs jego akcjom na giełdzie idei. Czy po naturalnej śmierci sztuki plemiennej jej miejsce zajęła w tym porządku world music? Czy zachwyty Picassa, Miro i Klee dadzą się porównać z zachwytami Stinga, Paula Simona i Petera Gabriela? Czy negrophilie z początku XX stulecia znaczy tyle samo, co popularność world music u jego schyłku? W jakim stopniu autentyzm, prymitywizm, niezachodniość fetyszy i artefaktów żyje w wydawanych w olbrzymich nakładach przebojach world music?
Pytania to na pewno nie najłatwiejsze, dlatego odpowiedź na nie może być jedynie warunkowa. Spróbujmy ją jednak sformułować. Jeśli wierzymy w to, że autentyczność może się narodzić w dowolnym miejscu, a nie tylko w surowych dekoracjach egzotyki; jeśli uznamy, że twórczy geniusz wykorzystuje wszystkie dostępne – nawet popkulturowe – wpływy, a nie zamyka się w wieży z zastygłego bursztynu; jeśli zgodzimy się co do tego, że dzieła tworzone „na pokaz”, świadomie skierowane do licznych odbiorców nadal mogą przenosić cechę autentyczności; jeśli jeszcze przyznamy, że autentyczność musi być dzisiaj atrakcyjna, przystępnie podana i zrozumiała dla zróżnicowanego odbiorcy – to world music jest współcześnie jednym z najpowszechniejszych przejawów autentyzmu wyrosłego z wielokulturowości. Gdyby world music nie istniała, przyznajmy, zapewne należałoby ją wymyślić. Na szczęście, zrobiono to za nas.
Tekst ukazał się pierwotnie jako Rozdział V w książce: Wojciech Burszta, Waldemar Kuligowski, Sequel. Dalsze przygody kultury w globalnym świecie, Warszawa 2005.
Redakcja dziękuje Autorom za zgodę na przedruk.
________________________________________________________________________
[1] J. Clifford, Kłopoty z kulturą. Dwudziestowieczna etnografia, literatura i sztuka, przeł. E. Dżurak, J. Iracka, E. Klekot, M. Krupa, S. Sikora, M. Sznajderman, KR, Warszawa 2000, s. 205.
[2] Wielką przygodę ze sztuką prymitywną przeżyli także francuscy etnologowie i surrealiści, którzy porywali się wspólnie na zupełnie niezwykłe przedsięwzięcia (np. przedstawienie w muzealnej sali okropności i splendoru Tenochtitlanu – wieńce z kwiatów i muchy chodzące po świeżej krwi ofiar złożonych słońcu). To w ramach wspólnych naukowo-artystycznych wypraw do Afryki narodziło się niepokojące pytanie o to, czy gromadząc tubylcze artefakty – autentyczne i prymitywne – prowadzi się szlachetną działalność kolekcjonerską, czy dopuszcza zwyczajnych grabieży. Jednoznacznej odpowiedzi nie dopracowano się nigdy.
[3] Tezę taką stawia Shelly Errington w swojej pracy The Death of Authentic Primitive Art and Other Tales of Progress, University of California Press, London 1998.
[4] S. Errington, op.cit., s. 4.
[5] Ibidem, s. 5.
[6] Dodajmy, że podobnie różnorako postrzegano w antropologii kategorię – wydawałoby się znacznie bardziej neutralną i naturalną – kultury. Opisywano je jako laboratorium (Malinowski i Mead), klinikę (Roheim), scenę (Turner), strukturę Umysłu (Lévi-Strauss), strukturę ról społecznych (Radcliffe-Brown), tekst dla literackiej krytyki (Geertz). Przypominamy owe definicyjne próby z tego powodu, że można przy ich użyciu, jak sądzimy, klasyfikować antropologiczne praktyki nazewnicze.
[7] Cyt. za: S. Errington, op.cit., s. 72.
[8] I. Kopytoff, Kulturowa biografia rzeczy – utowarowienie jako proces, przeł. E. Klekot, w: Badanie kultury. Elementy teońi antropologicznej, M. Kempny, E. Nowicka (red.), PWN, Warszawa 2003, s. 261-264.
[9] Cyt. za: S. Errington, op.cit., s. 76.
[10] J. Fabian, Time and the Other: How Anthropology Makes Its Object, New York 1983.
[11] Na wymienienie zasługuje w tym kontekście pionierska praca Nelsona Graburna Ethnic and Touristic Arts z 1976 roku (Berkeley).
[12] S. Errington, op.cit., s. 269.
[13] Por. D. MacCannell, The Tourist: A New Theory of the Leisure Class, University California Press 1999.
[14] C. Rahkonen, World and Ethnic Music, w: Creative Strategies for Library Instruction in the Arts, Literature and Music, M.P. Whitemore (red.), Pittsburgh 2001, s. 275.
[15] Jedną z wariacji terminologicznych w ramach tego pojęcia jest „world fusion music”, określenie użyte po raz pierwszy w 1978 roku przez Matthew Montforta, lidera grupy Ancient Future, który zdefiniował ją jako „muzykę, która łączy idee z różnych tradycji świata” (M. Montfort, Ancient Tradition – Future Possibilities. Rhytmic Training Through the Traditions of Africa, Bali, and India, Mill Valley 1985, s. 1).
[16] C. Rahkonen, op.cit., s. 275-276.
[17] W szerokim wachlarzu propozycji world music nie brakuje brzmień łączonych z ideologią Ery Wodnika. Wymieńmy wśród nich medytacyjne polirytmie wykonywane na gamelanie, kontemplacyjne brzmienie dzwonów tybetańskich, kompozycje bliskie szamańskim transom, płyty-składanki zawierające „tradycyjną” muzykę Indian amerykańskich, tubylców z Australii, ludów Bliskiego i Dalekiego Wschodu, a także niezliczone wersje muzyki medytacyjnej, mającej relaksować, poprawiać nastrój. Osobne miejsce zajmują nagrania odgłosów natury, takich jak powiewy wiatru, fale oceanu, szum wodospadu, wycie wilków, śpiew ptaków, rechot żab, „koncerty” cykad. New Age eksploruje więc w pewnym stopniu te same regiony, co world music, choć różnice między nimi winny uwypuklać się w trakcie lektury dalszych partii tego rozdziału.
[18] M. Garztecki, Hit w języku ronga, „Rzeczpospolita”, 1-2.2.2003, nr 27, s. A12.
[19] I z tego powodu nie włączamy do niniejszej analizy takich muzycznych hybryd, jak serbski turbo-folk czy rock chasydzki z Izraela. Oba gatunki współtworzone są oczywiście wyraźnie przez globalne trendy – czego zwykle nie dostrzegają przesadnie zatroskani komentatorzy fenomenu turbo-folku w Miłoszewiczowskiej Serbii – ale łączone z elementami rodzimymi przez ludność, wobec której raczej trudno zastosować kategorię imigrantów.
[20] D. Carrier, Artwńting, Amherst 1987.
[21] G.E. Marcus, F.R. Myers, The Traffic in Art and Culture: An Introduction, w: The Traffic in Culture. Refiguring Art and Anthropology, G.E. Marcus, F.R. Myers (red.), Santa Cruz 1995, s. 30-34.
[22] A. Appadurai, Modernity at Large: Cultural Dimension of Globalization, Minneapolis 1996.
[23] R. M. Schafer, The Tuning of the World, New York 1977, s. 90-91.
[24] A. Appadurai, Puting Hierarchy in its Places, „Cultural Anthropology”, 1988, nr 3, s. 39.
[25] V. Erlmann, The Aesthetic of the Global Imagination: Reflection on World Music in the 1990s, „Public Culture”, wiosna 1996, t. 8, nr 3.
[26] A. Sharma, Sound Oriental: The (im)posibility of Theorizing Asian Musical Cultures, w: S. Sharma, J. Hutnyk, A. Sharma (red.), In Dis-Orienting Rhythms. The Politics of the New Asian Dance Music, London 1996, s. 22.
[27] S. Feld, A Sweet Lullaby for World Music, „Critical Inquiry”, zima 2000, t. 12, nr 1.
[28] S. Barlow, B. Eyre, Afro pop! An Illustrated Guide to Contemporary African Music, Edison 1995, s. VII.
[29] S. Gołaszewski, Reggae-Rastafari, Bydgoszcz 1990, s. 34.
[30] V.S. Kalra, Vialyeti Rhythms. Beyond Bhangra’s Emblematic Status to a Translation of Lyrical Texts, „Theory, Culture & Society”, czerwiec 2000, t. 17, nr 3, s. 88.
[31] L. Back, New Ethnicities and Urban Culture: Racisms and Multiculture in Young Lives, London 1996, s. 220.
[32] Informacje na temat genezy i rozwoju rai na podstawie: R. Skilbeck, Rai-Music (https://assoc.wanadooo.fr) oraz M. Schade-Poulsen, Men and Popular Music in Algeria: The Social Significance of Rai (https://re- enic.utexas.edu).
[33] W. Fenrych, Notting Hill Carnival – największa impreza muzyczna Europy, „Czas Kultury” 1995, nr 1.
[34] K. Neuenfeldt, From Silence to Celebration: Indigenous Australian Performers at the Woodford Folk Festival, „The World Music”, 2001, t. 43, Folk Music in Public Performance.
[35] O. Stanisławska, Said u Marianny, „Duży Format”, dodatek do „Gazety Wyborczej”, 18.9.2003, nr 35, s. 9.