Dwóch autorów i dwie części, a właściwie nawet dwie książki upchnięte w jednej – to właśnie Wodecki. Tak mi wyszło (Wydawnictwo Agora, Warszawa 2018). Część pierwsza to premierowy reportaż Kamila Bałuka, który skupia się na wydarzeniach z okolic 2014 roku, kiedy w Polsce wybuchła „Zbyszkomania”. Chwilę wcześniej Wodecki został zaproszony do współpracy przez zespół Mitch & Mitch – pretekstem do tego była pierwsza, zapomniana płyta artysty z 1976 roku. U Bałuka przeczytamy sporo o tej kolaboracji, ale też o początkach artystycznych Wodeckiego. Reportaż rozbudza nadzieje, jest świetnie udokumentowany, bogaty w szczegóły i wypowiedzi osób w jakiś sposób bliskich Wodeckiemu. Odkrywa go takiego, jakim on sam pewnie do końca siebie nie widział – diablo zdolnego artystę, któremu chyba zabrakło motywacji, żeby robić rzeczy wielkie. Skupiał się więc na codziennej, mało ambitnej na ogół, ale dochodowej działalności. Gdy odkrył się na nowo za sprawą Mitch & Mitch, nie starczyło czasu, by zaistnieć w takiej formie na dłużej. A może nie chciał? Może ciągnęło go za bardzo do tego łatwiejszego świata, w którym czuł się od lat u siebie?
Zbigniew Wodecki na koncercie w Bielsku-Bialej
W pewnej mierze na te pytania odpowiada druga część książki, czyli wywiad-rzeka autorstwa Wacława Krupińskiego. Przygotowywany w 2011 roku, a więc tuż przed wybuchem „Zbyszkomanii”, jest jednak dość sztampowy i bezpieczny – choć i w nim znajdzie się kilka ciekawych wątków, to pełni raczej w tej konfiguracji rolę uzupełniającą, dopowiadającą pewne kwestie. To raczej pogawędka dwóch kumpli, a nie dociekliwa rozmowa dziennikarska. Siłą rzeczy panowie skupili się na przeszłości, wspomnieniach i ich aktualnej roli w życiu artysty. Wywiad jako osobny byt broni się więc słabo, ale docenia się go, gdy „przyłoży” się go do reportażu Bałuka – tam był niemalże bożyszczem, artystą rozchwytywanym. W wywiadzie Krupińskiego Wodecki nie jest tak pewny siebie. Jakby zastanawiał się, czy wszystko co robił, robił wystarczająco dobrze. Przyznaje, że boi się utraty popularności. Tymczasem chwilę później szturmem zdobył serca uczestników OFF Festivalu.
Z obu tekstów przebija się jeden wniosek – Wodecki był naprawdę fantastycznym człowiekiem, szanującym współpracowników i słuchaczy. Nie dzielił ich na lepszych i gorszych. Zawsze serdeczny, zawsze otwarty. Gdy z jakiegoś powodu nie mogła się odbyć próba z Mitch & Mitch, zabrał całą ekipę na pizzę, a następnie na spacer po warszawskiej Ochocie. Można się też zastanawiać, co takiego stało się, że Wodeckiego tak naprawdę, na dobre, odkrywamy dopiero teraz – po jego śmierci. Czy doczekalibyśmy się takiego renesansu wielkiego artysty gdyby nie nieco szalona fascynacja Macio Morettiego debiutancką płytą Wodeckiego? Tego sprawdzić nie sposób, nie ulega jednak wątpliwości, że płyta, którą Wodecki wkroczył na rynek muzyczny w 1976 r. przeszła wówczas bez echa. Może była zbyt lekka? Zbyt optymistyczna? Może problemem był brak koncertów, które mogłyby ją promować? Może „Pszczółka Maja” i „Chałupy Welcome To” musiały się wydarzyć, żebyśmy dziś zauważyli, jaki talent marnował się w Polsce przez wiele lat?
Nie sposób odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie rodzą się w głowie po lekturze książki Bałuka i Krupińskiego, ale chyba o to też chodzi w dobrej książce biograficznej. Obraz Wodeckiego, jaki wyłania się z kart Tak mi wyszło to obraz człowieka, który osiągnął artystyczne spełnienie wtedy, gdy już tak naprawdę tego nie oczekiwał. Może faktycznie wszystko ma swój czas?
– – – – – – – – – –
Tekst pochodzi z bloga Pawła Cybulskiego Przy muzyce o książkach