Igor Herbut, autor zdjęcia: Mateusz Brzeźniak

wywiady

Każdy z nas ma tę muzykę w serduchu – wywiad z Igorem Herbutem, liderem grupy LemON

Grupa LemON, objawienie Must be the Music, zapadła na długo w pamięci widzom tego programu. Muzykalność, charyzma, emocjonalność – to wszystko sprawia, że z nadzieją czekamy na więcej. Kim są Ci zdolni artyści i sam Igor Herbut – lider formacji? Dowiemy się tego z wywiadu, jaki udzielił Marlenie Wieczorek i Karolinie Kizińskiej.

Karolina Kizińska:  Zespół LemON to odkrycie Must be the Music, nie jest on jednak jeszcze znany szerokiej grupie odbiorców, stąd pierwsze pytanie: jaki jest jego skład i gdzie uczyliście się muzyki?

Igor Herbut:  W zespole jest mój kuzyn, Adam Horoszczak, który gra gitarze, choć przez sześć lat uczył się też w ognisku muzycznym na pianinie, a później na akordeonie. Z kolei Piotr Kołacz – basista – to samouk, a Andrzej Olejnik ukończył szkołę muzyczną drugiego stopnia w klasie skrzypiec. Został zarażony miłością do muzyki przez swojego ojca (śpiewającego i grającego ukraiński folklor). Piotr Budniak skończył szkołę muzyczną pierwszego stopnia na perkusji, studiuje w Katowicach (Akademia Muzyczna). No i ja – gram na klawiszach, śpiewam, obecnie jestem na drugim roku Wydziału Jazzu i Muzyki Estradowej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Szkoły muzycznej nie mam, ale byłem członkiem różnych chórów, grałem na pianinie w ognisku muzycznym, sam nauczyłem się grać na gitarze. Teraz w doskonaleniu gry na fortepianie bardzo pomaga mi moja uczelnia – mam zajęcia z akompaniamentu jazzowego i klasycznego, dużo też pracuję nad wokalem. To bardzo rozwija.

Zespół LemON, od lewej: skrzypek – Andrzej Olejnik, basista – Piotr Kołacz, wokalista i klawiszowiec – Igor Herbut, perkusista – Piotr Budniak, gitarzysta – Adam Horoszczak, autor zdjęcia: Mateusz Brzeźniak.

KK:  Czy dom rodzinny też wpłynął na Twoje zainteresowania muzyczne?

IH:  Od zawsze miałem styczność z dźwiękiem i sztuką, bo dom łemkowski, w którym się wychowałem, to przede wszystkim muzyka i folklor. Moja mama gra na pianinie, mandolinie, mój ojciec śpiewał, grał na gitarze, dziadek i babcia także śpiewali. Patrząc na drzewo genealogiczne – wszyscy w rodzinie grali, więc w jakiś sposób to z genami na mnie przeszło [śmiech].

KK:  Czy fuzja stylów jaką prezentuje zespół była planowana, czy wykształciła się „naturalnie”, przez przypadek?

IH:  Historia projektu, jakim jest LemON powstała bardzo ciekawie. Na preselekcje do Wrocławia poszedłem wyłącznie z moim kuzynem Adamem i gitarą. Zaśpiewaliśmy piosenkę po łemkowsku, drugą po ukraińsku, a kolejną po angielsku. To się w jakiś sposób przyjęło – dostaliśmy telefon półtora miesiąca później, że dostaliśmy się do Must Be The Music. Zaproszono nas na casting do Warszawy i wtedy pomyślałem o tym, żeby ściągnąć muzyków, których zawsze chciałem mieć przy sobie. Pierwszy na myśl przyszedł mi Andrzej Olejnik, skrzypek (najlepszy jakiego znam), Ukrainiec z Legnicy. Później pomyślałem o wybitnym perkusiście – Piotrze Budniaku, którego znałem z moich studiów jazzowych w Zielonej Górze. Kolejny w kolejce był Piotrek Kołacz, basista, choć początkowo w planach miałem kogoś innego. Piotrka znam bardzo dobrze – grałem też z nim jakiś czas temu. Ale wracając do pytania, tak naprawdę cały LemON spotkał się i poznał dokładnie w Warszawie na castingu. I ta fuzja stylów wykształciła się naturalnie – każdy z nas jest w jakiś sposób doświadczony przez życie, każdy z nas jest inny i jedność tych inności jest czymś fajnym. Jest to świeże, dostrzegam w tym nową jakość. Istnieje wiele zespołów, które spotykają się, grają ze sobą bardzo, bardzo długo i nie potrafią się zgrać, nie potrafią razem brzmieć. A my tak naprawdę przyszliśmy do Warszawy na sound check i zagraliśmy po raz pierwszy w życiu wszyscy razem utwór Litaj ptaszko. Oj, zresztą, mam problem z opisem, bo wolę wyrażać swoje emocje przez nuty, dźwięki, harmonie, słowa, pokazywać prawdę w tym wszystkim.

Marlena Wieczorek:  A w czym ta prawda może się zawierać?

IH:  Zawsze marzyłem o tym, aby mój projekt muzyczny był pełen emocji – żebym słysząc skrzypce nie słyszał instrumentu, ale grającego na nim Andrzeja, to co on ma w sercu, co przeżył, co odczuwa, co myśli i jakie są jego obawy czy radości. Nie chcę, żeby na plan pierwszy wysuwała się taka czy inna partia instrumentalna, ale każdy muzyk z osobna…  Aby został… obnażony. Jest to tym ciekawsze, że wiąże się z pewnym ryzykiem. Ale za to, kiedy np. Piotr Budnik uderza w perkusję, to mam wrażenie, że śpiewa. Gdy zacząłem uczyć się w Zielonej Górze zauważyłem, że niektórzy ludzie grają w sposób jakby mechaniczny. Pierwszy raz się spotkałem z czymś takim – u mnie w domu, czy to przy spotkaniach rodzinnych, czy przyjacielskich, muzyka, muzykowanie, śpiew, instrumenty, w ogóle granie było naturalne i prawdziwe. A na studiach pierwszy raz usłyszałem, że ktoś może wykonać coś schematycznie, jak robot – bez tego „czegoś”. Sam zresztą nie wiem jak to określić… Przyznam, że troszkę się przeraziłem. Ale też właśnie w Zielonej Górze spotkałem Piotrka, który obok tych wspomnianych „mechanizacji”, wszystkie swoje emocje przekazywał prawdziwie. I to było niesamowite, cudowne. Co prawda potem uciekł do Katowic, ale udało się go zwerbować do zespołu i bardzo się z tego cieszę. Chyba się trochę rozgadałem? [śmiech].

KK:  Nie, absolutnie. Zastanawiam się tylko, ile utworów autorskich posiadacie, skoro formacja jest tak nowa, i kto je tworzy?

IH:  Litaj Ptaszko, który zagraliśmy na castingu w Warszawie, ma zarówno tekst, jak i muzykę mojego autorstwa. Dalej, Dewiat – pomysł był mój, tekst również, ale już riff gitarowy zapożyczyłem od Adama; kiedyś mi go pokazał, a ja zapamiętałem. Tak to jest z tą naszą muzyką, że kiedy się spotykamy (a spotykamy się niestety rzadko), to każdy dodaje coś od siebie – jest analiza i wybieranie dobrych momentów, jest praca wspólna. Na razie mamy mniej więcej cztery numery (ostatni jest zaledwie projektem), do tego dwa covery.

MW:  Czy korzystacie z tekstów innych autorów np. poezji łemkowskiej Wolodymyra Chylaka?

IH:  W tym momencie jeszcze nie, ale nie wiem nawet czy chcemy. Znam oczywiście tego poetę, ale raczej stawiamy na swoją twórczość (z wyjątkiem coverów).

MW:  Języka łemkowskiego uczy się w domu czy w szkole? Czy jest to jeden język, czy w zależności od wpływów ma różne oblicza?

IH:  Ja wraz Adamem nauczyłem się języka łemkowskiego w domu, ale moja mama jest w tym momencie bodaj jedną z 10 osób w Polsce uczących tego języka zawodowo. Tata Adama z kolei napisał nawet słownik języka łemkowskiego. Niektórzy uważają, że łemkowski to gwara, ale to jest język posiadający własną ortografię i fonetykę. Co do wpływów, to w zależności od regionu czy wsi, niektóre słowa są różne. Przykładem niech będą ziemniaki, które są nazywane: kompery, branduly, bruli, zymnaky. Ale ogólnie język łemkowski – rusnacki jazyk – jest taki, że np. jesteśmy w stanie porozumieć się ze Słowakami w północnej części ich kraju.

KK:  Czy w związku z tym wszystkie Wasze utwory są po łemkowsku i w tym języku planujecie wydać płytę?

IH:  Litaj ptaszko jest po łemkowsku, to fakt, Dewiat – po polsku i łemkowsku, ale tworzymy też po rosyjsku, ukraińsku i angielsku. Nie chcemy się w jakiś sposób zamykać, ograniczać do jednej grupy docelowej. I dlatego płyta będzie zróżnicowana językowo, tak jak i stylistycznie. Każdy słucha czegoś innego, bierze energię z innych źródeł i to jest akurat ciekawe.

Utwór Litaj Ptaszko

KK:  Skoro dbacie o różnorodność, to kim jest wasz odbiorca? Jaki Twoim zdaniem powinien być?

IH:  To jest dość trudne pytanie, bo wydaje mi się, że odbiorcą naszej muzyki może być każdy, kogo interesują ciekawe połączenia stylów muzycznych, oryginalne aranżacje, energetyczne, emocjonalne wykonania, prawda w przekazie treści. Nasz słuchacz chce coś „wyciągnąć” dla siebie, pogłówkować, zadać sobie pytanie, dlaczego ten utwór powstał. A my chcemy skłonić go do tej analizy, wewnętrznej czy zewnętrznej. Chodzi nam o to, żeby nie przesłuchiwał, ale rzeczywiście słuchał. Tak jak napisał Adam, nie jest to muzyka łatwa i przyjemna. Jedynym kryterium jest tak naprawdę gust muzyczny, który musi być nastawiony na mniej dosłowny przekaz, niż ten nadawany w mediach, bo wymagający od odbiorcy zaangażowania i interpretacji. Niemniej jednak, mamy szansę dotrzeć zarówno do młodego słuchacza, jak i tego nieco starszego, słuchającego na co dzień całkiem innego rodzaju muzyki. Dostaliśmy mnóstwo wiadomości pozytywnych (choć negatywnych oczywiście też, ale tych było naprawdę mało). Te pierwsze płynęły z różnych subkultur, z różnych kręgów muzycznych. Każdy z nas ma uczucia, emocje i każdy, jeżeli będzie chciał, zrozumie, co chcemy powiedzieć swoją muzyką. I będzie w niej szukał siebie.

MW:  A czy np. strój sceniczny wokalisty w pewien sposób nie określa zespołu? Czy ta bluzka to może była soroczka? Czy to jest element kreacji scenicznej, czy wybór przypadkowy?

IH:  Nie mamy kreacji scenicznej, to znaczy ja nie mam [śmiech], ale tak, to jest soroczka, która jest bardziej ukraińska niż łemkowska. Łemkowska bluzka jest troszkę inna, nazywana jest też koszelą. Wybór był rzeczywiście przypadkowy, bo kupiłem ją na Ukrainie do występów z innym zespołem, w którym śpiewam. Chciałem nawiązać do kultury, ale ten mój – w cudzysłowie – wizerunek sceniczny nie miał ani składu, ani ładu (była soroczka, arafatka, biało-czarne buty w wielkimi językami). W tym chaosie jest też jednak jakiś porządek.

MW:  Czy muzyczne zapożyczenia z folkloru są przez Was wykorzystywane? Wydaje się, że występuje dominacja skrzypiec (jak w kapeli), ale czy czerpiecie np. z ukraińskiej wielogłosowości?

IH:  Zgadza się, fundamentem muzyki łemkowskiej są smyki: skrzypce, kontrabas, drugie skrzypce (sekund), ale też sopiłka (flet) – to był początek folkloru i tak naprawdę jest dalej. A co do wielogłosowości, to Łemkowie zawsze tak śpiewali. Mają dar harmonizowania, bo kiedy usłyszą melodię, nawet nieznaną, od razu są w stanie dodać do niej drugi czy trzeci głos – to jest wyjątkowe. Niedawno miałem taki spór podczas zajęć z etnomuzykologii, która jest moim „konikiem”, na temat tego, czy Łemkowie śpiewają polifonicznie czy homofonicznie. Dla mnie zdecydowanie polifonicznie, bo nie można powiedzieć, że to jest zwykła harmonizacja głosu wiodącego. Zresztą, z tą wielogłosowością spotykam się na co dzień, np. w tym momencie nagrywamy wywiad, a tam na dole siedzi przy stole rodzina, która zaraz, jak to zwykle bywa, zacznie śpiewać – i to wcale nie unisono.

MW:  Czy folklor łemkowski jest Wam bliski także od innej strony, np. ktoś rzeźbi?

IH:  Tak, jest on nam bardzo, bardzo bliski, śpiewaliśmy, graliśmy, tańczyliśmy w łemkowskim zespole “Lastiłoczka”, założonym przez moją mamę i jej kuzyna 11 lat temu. Adam jest niezwykle i wszechstronnie utalentowanym człowiekiem. Nie dość, że jest dobry z matematyki i studiuje na politechnice, to jeszcze jest uzdolniony plastycznie: rzeźbi, rysuje, maluje. Jest niesamowity. U mnie z tym gorzej, bo mam problem z narysowaniem kółka [śmiech], ale on nadrabia.

KK:  Zdecydowaliście się na występ w Must be the Music. Jakie są Wasze wrażenia?

IH:  Cudownie, pięknie! Cały zamysł tego programu jest ciekawy. Daje nie tylko możliwość pokazania się szerszemu odbiorcy, ale jest też egzaminem dla wykonawcy. Cieszymy się z komentarzy jury i innych ludzi. Adam jedynie żałował, że realizatorzy pokazali wersję skróconą występu (graliśmy 2.40, a nie 1.40). Może i lepiej, może i gorzej, nie znam się na telewizji, ale ciekawe jest to, że widowni podobał się utwór w tej „nieokaleczonej” wersji, a widzom tak samo ta skrócona.

KK:  A czy ktoś z wykonawców szczególnie zapadł Wam w pamięć?

IH:  Bardzo podobał nam się na pewno zespół Chłopcy kontra Basia i ich łamane rytmy, Klezmafour z interesującą muzyką żydowską (uwielbiam takie klimaty), a także wokal Aleksandry Pęczek i Kasi Moś. Poziom w tym roku jest wysoki i to jest super, bo pokazuje jak wspaniale rozwinięta jest muzycznie Polska. Jest kopalnią talentów.

MW:  W takim razie kogo cenisz z polskich wykonawców?

IH:  Mało słucham polskiej muzyki… ale takie nazwiska, o których od razu myślę to: Kuba Badach z Poluzjantów, Ryszard Riedel, Czesław Niemen, Piotr Cugowski, Leszek Możdżer, GrubSon czy Fokus za barwę. Czyli to, co po prostu jest dla mnie w jakimś stopniu ciekawe i intrygujące lub ma wspaniałe przesłanie, np. (więcej gdzieś po wschodniej stronie) geniusz Sviatoslawa Wakarczuka z Okean Elzy, czy Haydamaky, a także Coldplay oraz wielu, wielu innych artystów. Kocham np. soundtrack z filmu Once… niesamowity! Na mojej playliście jest trochę elektro i jazzu (Ella Fitzgerald, Frank Sinatra, Bobby McFerrin), soulu, dubstepu, d’n’b’, rapu, klasyki różnych innych, dziwacznych brzmień [śmiech]. Nie mam zbyt wiele czasu na słuchanie muzyki tak naprawdę, ale gdy się już do czegoś dorwę, to trudno mnie oderwać!

KK:  Jakie są marzenia zespołu?

IH: Cieszymy się, że jesteśmy w tym miejscu gdzie jesteśmy, bo to nam da perspektywy i profity (już nam daje). Możemy osiągnąć coś więcej, przeżyć przygodę. Plany, marzenia….? Grać. Grać w tym składzie, tworzyć muzykę, wydać płytę, zrobić teledysk. W tym momencie jesteśmy przed półfinałami Must be the Music, a już mamy zaplanowane trzy koncerty. Jesteśmy szczęśliwi będąc na scenie i przekazując nasze emocje, naszą muzykę.

KK:  A co z planami prywatnymi, jak założenie rodziny? To jest istotne w kontekście ewentualnego sukcesu. Czy myślisz, że jesteście na niego gotowi?

IH:  Hm. Wydaje mi się, że podchodzimy do tego wszystkiego z dystansem. Bardzo się cieszymy, że dzieje się tyle dobrego, słyszymy wiele pozytywnych opinii, ale robimy swoje – co ma być, to będzie. Wydaje mi się, że jesteśmy w jakiś sposób gotowi na sukces, ale mam nadzieje, że, jeśli nadejdzie, to nas nie przytłoczy. A gdybyśmy, nie daj Boże, zaczęli błądzić, to wesprzemy się wzajemnie i jakoś sobie poradzimy. Moje prywatne plany? Tak, na pewno założenie rodziny, aczkolwiek teraz kładę nacisk na wykształcenie muzyczne, także dla samego siebie, żeby czuć się w tym dobrze i nie martwić się o przyszłość. Może założę własne studio nagrań albo po prostu będę koncertować. Chciałbym móc odwzajemnić miłość nie martwiąc się, czy moje dziecko jest szczęśliwe i ma co jeść. Samą miłością, niestety, nie da się nakarmić głodnych żołądków. Będę dążył do czegoś takiego jak sukces, albo raczej do spełnienia. Może to będzie wystarczające, aby założyć spokojnie rodzinę i nie bać się kochać.

MW:  Kim byś został, gdybyś nie mógł być muzykiem?

IH: Perkusista miał wstąpić do seminarium, ale reszta chłopaków mówi w zasadzie to, co i ja sam myślę: wszystko, co mamy, zawdzięczamy muzyce. Ze wszystkimi problemami uciekamy w dźwięki, możemy dzięki temu odreagować jak bokser na worku treningowym albo alkoholik w używkach. Nie da się tego wyplenić. Muzyka dała nam wiele – i perspektyw, i kontaktów. Ukształtowała mnie i mój charakter. Miałem okres w życiu, kiedy zrezygnowałem ze studiowania anglistyki i zacząłem pracować po dwanaście godzin dziennie, żeby się utrzymać. Pomyślałem wtedy, że nie, nie mogę żyć bez muzyki. Bo każdy z nas ma tę muzykę w serduchu.

Pozdrowienia od zespołu dla naszych MEAczytelników:

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć