okładka nagrania

felietony

Krótka refleksja nad żałością [Hyde Park]

Byłam niedawno na Festiwalu Muzyki Polskiej, podczas którego wykonano III Symfonię „Pieśni żałosnych” Henryka Mikołaja Góreckiego. Dziś moim celem nie jest jednak recenzja koncertu, ale parę swobodnych myśli, jakie nasunęły mi się po kolejnym wysłuchaniu tego utworu.

Niewiele jest kompozycji, które pochłaniają słuchacza bez reszty. Gdy dzieło naprawdę nas porusza, powoduje zupełnie odmienny od codziennych rodzaj uczucia, trochę fizyczny, a trochę emocjonalny. Fizyczny, ponieważ czujemy pewne napięcie (także tzw. „gęsią” skórkę). Ten stan zdarza mi się mieć także podczas czytania wciągającej książki, gdzie całościowo identyfikuję się z uczuciami bohaterów, ale i podczas oglądania emocjonującego filmu (mam wrażenie, że nosi to u mnie nawet pewne znamiona maniakalizmu, ponieważ po takim seansie często śni mi się on w nocy i dopisuję do niego w wyobraźni dalszą fabułę). Drugie odczucie – emocjonalne – również ma związek ze strefą fizyczną (np. kiedy głęboko się wzruszamy i płaczemy), jednakże ciężej jest je zinterpretować. Jeśli mamy do czynienia, jak już wcześniej wspomniałam, z filmem czy książką to właśnie fabuła poniekąd warunkuje nasze odczucia, jednak sprawa komplikuje się w bezpośrednim kontakcie z muzyką. Zwykle jest ona czystą abstrakcją, a jednak jest w stanie wywołać w nas takie same emocje, jakie towarzyszą bardziej obrazowym sztukom.

Taka sytuacja występuje u mnie właśnie w kontakcie z III Symfonią „Pieśni żałosnych” Góreckiego. Za każdym razem kiedy ją słyszę, czuję wewnętrzne głębokie wzruszenie i przejęcie. Dlaczego się tak dzieje? Utwór ten jest muzycznie nieskomplikowany, można wręcz powiedzieć, że monotonny (większość muzyków – zwłaszcza kontrabasistów i wiolonczelistów – popatrzy na siebie porozumiewawczo), a jednak udaje mu się zatrzymać jakiś pierwiastek niesamowitości.  

Utwór ten przyniósł Góreckiemu międzynarodową sławę, pomimo że kompozytor jest autorem wielu bardzo dobrych kompozycji wymagających o wiele lepszego warsztatu twórczego, potencjału i wyobraźni muzycznej (choć oczywiście nie wolno odmawiać III Symfonii przemyślanej konstrukcji formalnej czy zarzucić jej przypadkowość). Dla niewtajemniczonych w historię tego dzieła przypomnę, że utwór powstał w 1976 r. (premierowe wykonanie odbyło się w Royan w 1977 r., a nieco później, ale w tym samym roku, także na Warszawskiej Jesieni). Symfonia trwa prawie godzinę i składa się z trzech części („pieśni żałosnych”). Każda z nich posiada osobliwy tekst: w I części jest to polska renesansowa lamentacja Matki Bożej stojącej pod Krzyżem, w II części inskrypcja z katowni gestapo „Palace” w Zakopanem, gdzie młoda Helena Błażusiakówna pociesza swoją matkę, jednocześnie wznosząc modlitwę przed nadchodzącą śmiercią; natomiast ostatnia, III część to lamentacja matki, która straciła syna w walkach podczas powstań śląskich. Pomimo tragicznej tematyki:

Zamierzeniem Góreckiego nie było jednak podkreślanie owego cierpienia przez muzyczną dramatyzację (maksymalizację środków) – zdawał sobie bowiem sprawę z czyhającego tu niebezpieczeństwa nadinterpretacji i patosu. W zamian postanowił zredukować środki muzyczne do minimum i pozwolić, żeby charakter utworu zdominowała powolna kontemplacja. Aby osiągnąć ten cel, odwołał się do tradycji religijnej i ludowej, co pozwoliło nadać symfonii archaiczny ton oraz charakter „średniowiecznego misterium[1], jak określiła to muzykolog, Małgorzata Gąsiorowska.”.

Pierwsze wykonanie Symfonii w Polsce (1977) spowodowało dezorientację i skonfundowanie słuchaczy – jedni byli zachwyceni, inni wręcz przeciwnie – krytykowali powtarzalność i ubogość harmoniczną utworu. Na łamach „Ruchu Muzycznego” można było przeczytać z jednej strony takie recenzje:

Zanim usłyszałem ten utwór, dotarło do mnie może zbyt dużo opinii entuzjastycznych. Nie zabrakło w nich epitetów w rodzaju «największy współczesny kompozytor polski» lub po prostu «geniusz». Tym większe rozczarowanie na koncercie. Tym większa irytacja, gdy w miejsce przeżycia i wzruszenia wdarła się – nuda. Gdy wyrafinowana prostota okazała się prymitywizmem. Mówią mi, że wykonanie było niedobre. Nie sądzę, by lepsze zestrojenie orkiestry, większa staranność czy nawet zapał wykonawców mogły wiele zmienić, gdyż kompozytor wykroczył tu chyba poza granicę, jaką nasza kultura otoczyła ten teren działalności człowieka, który nazywamy sztuką”. (L. Erhardt, Górecki: „III Symfonia”, „Ruch Muzyczny” 1977, nr 23, s. 17)[2]

A z drugiej takie:

Arcydzieło, stawiające twórcę w rzędzie geniuszy. Próbą argumentowania tego twierdzenia skazałbym się na zbanalizowanie dzieła”. (A. Chłopecki, Górecki: „III Symfonia”, „Ruch Muzyczny” 1977, nr 23, s. 17)[3]

Problem ten poruszyła Małgorzata Gąsiorowska, gdy na antenie Programu II Polskiego Radia powiedziała, że przyczyną takiego stanu rzeczy jest jej zdaniem fakt, że:

„[…] nagle otrzymaliśmy utwór niesłychanie ekspresyjny, ale taką ekspresję pozbawioną konwencji, sięgającą do pierwotnych źródeł przeżycia. (…) Przypomnieliśmy sobie, że muzyka nie musi się ograniczać do tej najbardziej kunsztownie opracowanej sfery materiałowej, że może wyrażać coś więcej.”[4] 

Natomiast Beata Bolesławska-Lewandowska, autorka książki Górecki. Portret w pamięci podkreśliła także, że:

„[…] tutaj Górecki uderza wprost, chciałoby się powiedzieć w serce, w duszę człowieka, chciałoby się powiedzieć, w uczucia bardzo pierwotne i podstawowe i na tym chyba polega też siła tej muzyki[5]

Wielki boom III Symfonii przypadł dopiero na rok 1992 r., gdy została ona wydana przez Elektra Records i osiągnęła rekordową sprzedaż w ilości około miliona egzemplarzy. Płyta otrzymała nagrodę „Best-Selling CD in 1993” miesięcznika „Gramophone”, a także „Recording of the Year” (1993) w trakcie Classical Music Awards w Londynie. Nagraną orkiestrą (London Sinfonietta) i sopranistką (Dawn Upshaw) dyrygował David Zinman.[6] Jak to się stało, że Symfonia pojawiła się na tych samych listach przebojów co piosenki m.in. Genesis, REM czy Cher?

„[…] ten chwytliwy orkiestrowy lament, który od tygodni pnie się w górę na angielskiej liście popowych przebojów, gdzie stopniowo wyprzedza Micka Jaggera czy Paula McCartneya, nazywa się Symfonia pieśni żałosnych, a wyszedł spod pióra Henryka Mikołaja Góreckiego… Kogo, przepraszam? To pytanie zadaje sobie teraz cała międzynarodowa branża muzyczna.”

(Der Spiegel, 10/1993)[7]

Na pewno na cały ten sukces miało wpływ coś więcej, niż samo dzieło (bez machiny marketingowej przecież nawet Michael Jackson nie byłby sławny), jednakże gdyby nie posiadało ono w sobie czegoś niezwykłego, pewnie nawet najlepszy manager nie byłby w stanie go rozreklamować. Myślę, że cała fantastyczność tego utworu polega na, co już zostało powiedziane, prostocie i bezpośredniości, która przenika od razu do wnętrza słuchacza. Niewielu ludzi jest w stanie docenić skomplikowane struktury serialne czy efektowne poszukiwania sonorystyczne, jednakże do większości trafia prosty przekaz ubrany w czyste emocje. Ktoś powie, że to sztuka dla mas, więc nie warto jej poświęcać wiele czasu. Ja odpowiem, że wcale się tym nie przejmuję, że podoba mi się to, co milionowi innych ludzi – ważne jest, że wiem dlaczego tak się dzieje. Nie martwcie się więc tym, że ktoś Wam powie, że coś jest beznadziejne, a Wy się z nim nie zgodzicie. Jednym z najważniejszych elementów człowieczeństwa jest wolna wola – wybierz więc to, co czujesz, bo to Cię wzbogaci.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć