felietony

Krótko o niewypale duetu Saariaho-Sellars

W tym roku Holenderska Opera Narodowa obchodzi swoje pięćdziesiąte urodziny. Ważnym
elementem tego muzycznego święta jest nowo zainicjowany festiwal, zatytułowany “Opera
Forward”. Już sama nazwa imprezy wyraźnie świadczy o tym, że De Nationale Opera zwraca się raczej ku następnemu pięćdziesięcioleciu niż ku przeszłości. Jednym z owoców festiwalu jest światowa premiera opery Kaiji Saariaho – Only the Sound Remains.

Do Amsterdamu wybierałem się z dużymi oczekiwaniami, mając w pamięci cudowną L’Amour de Loin czy suitę z drugiej opery Saariaho, Émilie (libretta do obu dzieł napisał libańskofrancuski pisarz, Amin Maalouf). Niestety, mój entuzjazm ostudziły niemal wszystkie elementy nowego utworu – jego libretto, muzyka i reżyseria. Dzieło fińskiej kompozytorki powstało we współpracy z Peterem Sellarsem, który poza reżyserią podjął się napisania libretta. Mówię “napisania”, choć mówić tu można raczej o jego kompilacji, z fragmentów dwóch sztuk japońskiego teatru nô, w tłumaczeniach Ezry Pounda i Ernesta Fenollosy. Pokuszę się o stwierdzenie, że efektem pracy artystów są w zasadzie dwie opery – opowiadające nie tylko dwie niezależne od siebie historie, ale również odmienne pod względem muzycznym.

Pierwsza z “jednoaktówek”, zatytułowana Always Strong , opowiada historię mnicha, który,
odprawiwszy rytułał nad grobem zmarłego młodzieńca, spotyka i rozmawia z jego duchem. Z narracji wywnioskowałem, że Tsunemasa, tak bowiem nazywał się młodzian, był niegdyś
faworytem – i prawdopodobnie nawet obiektem miłości – cesarza. Z czasem okazuje się, że pomimo iż opuścił już świat żywych, Tsunemasa nie stracił nic z siły swojego powabu, w efekcie czego wywnioskować można, że również i mnich zakochuje się w duchu, zanim ten na zawsze zniknie. Tak jak w Always Strong potrafiłem połączyć tekst i gesty sceniczne w (być może moją) historię, tak druga z nich, Feather mantle, okazała się już dla mnie absolutnie niezrozumiała. Może to zabrzmi arogancko, ale praca Sellarsa nie nadaje się moim zdaniem do opowiedzenia, a jeśli ktoś chce przeczytać, o co mogło chodzić, odsyłam na stronę Opery w Amsterdamie i samegoprzedstawienia .

Słabe libretto Peter Sellars obudował statyczną i mało ekspresyjną reżyserią, której aktorsko z pewnością nie pomogli wykonawcy (Philippe Jaroussky oraz Davone Tines), jedynym zaś ciekawym elementem wizualnym była dekoracja autorstwa Julie Mehrteu. Składało się na nią jedynie lekkie płótno, pomalowane w abstrakcyjne wzory, przywodzące na myśl tradycyjne malarstwo japońskie. Jego funkcją było z jednej strony ograniczenie przestrzeni scenicznej do tego, co potrzebne dwojgu aktorów (oraz tancerce, w drugiej części), a także stworzenie symbolicznej bariery między światami żywych oraz duchów, którą aktorzy mogli przekraczać.

Niestety również muzyka Kaiji Saariaho nie przyczyniła się do sukcesu opery. Skomponowana na mały skład instrumentalny: kwartet smyczkowy, flet, perkusję i fińskie kantele, głosy: czterogłosowy zespół wokalny , kontratenor i basbaryton oraz elektronikę, tworzyła jedynie mało przekonywujące tło, któremu daleko do muzyki wspomnianych wyżej dwóch pierwszych oper.

Już wkrótce po wyjściu z teatru zdałem sobie sprawę, że nie pamiętam z tej muzyki niemal nic, może poza tym, że elektronika odegrała ważniejszą rolę w drugiej części spektaklu. To jednak zdecydowanie za mało.

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć