fot. Krzysztof Bieliński, materiały prasowe

recenzje

Kto zabił? Zbrodniarz, złotnik i diamenty w Operze Narodowej

Już od pierwszych chwil spektaklu, gdy scena ożywa za sprawą tancerzy w maskach Marshmello, wszystko jest jasne: szykujmy się na fajerwerk skojarzeń i powidoków, oniryczną wyprawę do świata odprysków i odblasków współczesności. Ostatnią premierą sezonu 2020/2021 w Operze Narodowej był Cardillac, opera Paula Hindemitha w inscenizacji Mariusza Trelińskiego. Reżyser przygotował dla nas miksturę odniesień i wątków, zapraszając na wyprawę do świata znaków i powidoków współczesności. Na scenie pojawiły się, niczym w zwierciadle, nasze dzisiejsze lektury, teledyski, filmy z Netflixa i te nieco starsze, doniesienia medialne, programy telewizyjne typu talk-show, relacje z obozów uchodźców oraz migawki z marszy ulicznych. Odpowiedzialnością za ten wizualny fajerwerk Treliński podzielił się z Borisem Kudličką (scenografia), Wojciechem Dziedzicem (kostiumy), Marcinem Cecko (dramaturgia) i Felice Ross (reżyseria świateł).

Cardillac to opera o interesującej historii, a Paul Hindemith to jeden z najciekawszych kompozytorów I poł. XX w. spośród dziś przez nas zapomnianych i niesłusznie zaniedbywanych. Prapremiera utworu miała miejsce w Dreźnie w 1926 r. Wtedy – niemal 100 lat temu – muzyka Hindemitha wzbudziła niechęć, określana jako kakofoniczna i jazgotliwa (nic dziwnego, Hindemith inspirował się przecież, jak i inni współcześni mu kompozytorzy, harmonią i rytmiką jazzową). Dziś słucha się jej doskonale, z przyjemnością. Momentami sprawia wrażenie nawet nieco staroświeckiej, choć w istocie nie straciła nic ze swojej ekspresyjności i świeżości. Wystawiany w Warszawie Cardillac zachwycił przede wszystkim tą zapomnianą nieco muzyką, świetne okazały się także kreacje wokalno-aktorskie Tomasza Koniecznego i Izabeli Matuły.

Inscenizacja Trelińskiego przeniosła całość narracji w czasy współczesne ubrane w kostium filmu noir z lat 40., rzucając na opowiedzianą przez Hindemitha historię zupełnie nowe światło.

Już od pierwszych chwil, gdy scena zapełnia się tancerzami w maskach Marshmello, wiemy, co nas czeka – oniryczne déjà vu, kolaż utkany z powidoków otaczającej nas rzeczywistości, sen, w którym plączą się ze sobą i nakładają na siebie różne wątki kultury, subkultury i popkultury, materializując się na kilka sekund, by zniknąć równie szybko, jak się pojawiły.

Wrażenie niemalże nerwowego przenikania się wspomnień i odniesień potęguje symultaniczne nakładanie się na siebie warstw akcji scenicznej, relacji na żywo i projekcji wideo (dzieło Bartka Maciasa). Naszym zadaniem jest wątki te rozczytać i, w miarę naszych możliwości, uporządkować. Nie sposób odmówić Trelińskiemu i Kudličce umiejętności porozumiewania się z widzem przy użyciu języka współczesności, za pomocą łatwo rozpoznawalnych obrazów i znaków, zdolności do wmyślania się i wczuwania we współczesność. Ale reżyser potrafi też zagrać na naszych emocjach… Opowiada o namiętności (to temat ciągle żywy), o niewinnej pierwszej, młodzieńczej miłości (kto jej nie przeżył?), a także o relacji ojca i córki, ukazując ją w kontekście żywo obecnej w dzisiejszym dyskursie problematyki: oschły i oziębły emocjonalnie ojciec nie jest zdolny wyrazić swoich emocji (a nawet w ogóle ich nie posiada) względem dziecka, zaś pozbawione miłości dziecko domaga się uczuć i rodzicielskiej uwagi. Dzięki współczesnemu kostiumowi, w który zostały ubrane, miłość rodzicielska, niewinna pierwsza miłość, namiętne uczucie między kobietą a mężczyzną, nabierają barw, ożywają. W każdej z narracji możemy zobaczyć siebie samych i własne przeżycia. 

Tomasz Konieczny w roli Cardillaca. Fot. Krzysztof Bieliński/ materiały prasowe

Tomasz Konieczny jako Cardillac, fot. Krzysztof Bieliński, materiały prasowe

A jeśli ktoś nie wie, czym są cyberpunk i film noir? Jeśli ktoś nigdy nie słyszał o Marshmello, a kostium córki Cardillaca nie kojarzy mu się z żadną subkulturą? Na szczęście może zamknąć oczy i delektować się muzyką Hindemitha, która pod batutą Tima Murraya brzmi fenomenalnie. Nie tylko zachwyca, ale często nawet przyćmiewa pięknem akcję sceniczną. Poza tym obraz i dźwięk doskonale ze sobą współgrają, świetnie się dopełniając. Jeśli ktoś nie zna się na współczesnej popkulturze, może także z powodzeniem oddać się po prostu śledzeniu wciągającej historii, jaka rozgrywa się na naszych oczach. W libretcie Ferdinanda Liona, napisanym na podstawie opowiadania Panna de Scudéry E.T.A. Hoffmanna, znalazło się wszystko, czego moglibyśmy oczekiwać od dynamicznej rozrywkowej historii kryminalnej. Jest zbrodnia, jest tajemnica. Jest detektyw, jest i piękna kobieta… A więc muszą być i diamenty, bo to, jak wiadomo, najlepsi przyjaciele płci pięknej. W warszawskiej inscenizacji Cardillaca jest też i krew, dzięki której już na samym początku zbrodnia nabiera złowróżbnej realności. Historia Cardillaca w opowiadaniu E.T.A. Hoffmana rozgrywa się w czasach Ludwika XIV i jego związku z panią Maintenon. Treliński przeniósł akcję w lata 40. i ubrał ją w kostium filmu noir. Dwie ważne postacie opery to dwaj detektywi, bo przecież, jak pamiętamy, lata 40. to pojawienie się w świadomości zbiorowej postaci Philipa Marlowe’a, detektywa z książek Raymonda Chandlera i z filmów owych czasów.

Kiedy powstawała opera Hindemitha, kryminał jako gatunek literacki zdobywał sobie coraz większe grono zwolenników. W roku prapremiery Cardillaca ukazuje się druga książka Agathy Christie z Herkulesem Poirotem w roli głównej, Zabójstwa Rogera Ackroyda, którą słynna autorka kryminałów robi niesamowitą furorę. Ciekawa koincydencja! Detektyw jest zresztą obecny na kartach powieści kryminalnych od lat 40. XIX w. (kiedy swoje śledztwa prowadził nonszalancki paryżanin C. Auguste Dupin, powołany do życia przez Edgara Allana Poego; gdy wiek będzie się kończyć, złoczyńców zacznie szukać także Sherlock Holmes, stworzony przez Arthura Conana Doyle’a), jednak zbrodniarz to figura nieśmiertelna, na kartach literatury obecna od zawsze, jak od zawsze w naszym życiu obecne jest zło.

Zło uosabia w operze Hindemitha postać genialnego złotnika Cardillaca. W jego rolę wcielił się w warszawskiej inscenizacji Tomasz Konieczny, który stworzył na scenie prawdziwie filmową kreację.

Wykształcenie aktorskie pozwala temu wybitnemu bas-barytonowi kreować na deskach operowych pełnowartościowe, interesujące postaci. Nie sposób nie zachwycić się też niepowtarzalną barwą głosu polskiego śpiewaka i jego kunsztem wokalnym. A skoro już maszyneria naszej pamięci poszła w ruch i w stworzonej przez niego postaci można doszukać się odniesień do historii kultury i współczesnej nam rozrywki, Cardillac jest szalonym naukowcem, Victorem Frankensteinem z powieści Mary Shelley, dawnym alchemikiem i nowoczesnym wynalazcą, a także przeklętym twórcą, opętanym tyleż żądzą tworzenia, co pędem do zbrodni. Jest również artystą, całkowicie pochłoniętym swoją pasją.

Czy w operze jest miejsce na głębszą refleksję? Postać Cardillaca zdaje się do niej nakłaniać. Złotnik nie jest li tylko zwykłym rzemieślnikiem, jest przecież również artystą – geniuszem – twórcą unikalnych dzieł. Wartość przedmiotów, których dostarcza, nie sprowadza się wyłącznie do ceny grudki kruszcu, z którego są one wykonane. Jako dzieła sztuki stają się nośnikami wartości uniwersalnej i ponadczasowej – piękna. Oprócz żądzy posiadania dóbr materialnych pojawia się zatem, mogące wieść do zguby, pożądanie piękna. Cardillac zna niematerialną wartość swoich dzieł i być może również i z tego powodu nie może się z nimi rozstać. Ma więc o wiele poważniejszy motyw, by dokonać zbrodni. Dlaczegóż miałby rzucać perły przed wieprze? Złoto można nabyć i zbyć, zdobyć, zgubić czy skraść. Piękno to wartość niepodlegająca spekulacji, uniwersalna – wraz z miłością tym wyraźniej staje w opozycji do jakże banalnej i ulotnej wartości kruszcu.

Pozostałe wątki i skojarzenia niechże pozostaną tajemnicą. Na spektakularną wizualnie warszawską inscenizację opery Hindemitha warto wybrać się w bojowym nastroju, w pełnej gotowości do mierzenia się przez cały wieczór z płynącymi wartko ze sceny strumieniami skojarzeń i odprysków współczesności. Podkreślmy tutaj słowo „wartko”: tempo inscenizacji doskonale dopasowane jest do wymagań i wrażliwości rozedrganej percepcji widza rozpoczynającej się właśnie trzeciej dekady XXI w. O operowych „dłużyznach” nie ma mowy. Na scenie nieustannie coś się dzieje, coś się zmienia. Wyczucie rytmu współczesnego świata to z pewnością wielka zaleta tego przedstawienia. Warto dodać, że chociaż z powodu pandemii trzyaktowa opera zagrana została bez przerw, narracja była tak dynamiczna i wciągająca, że całość nic na tym nie straciła.

Tomasz Konieczny, Ambasador kampanii społecznej Save the Music Fundacji MEAKULTURA autor: Max Skorwider

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć