„Macbeth” Oliviera Fredja w poznańskim Teatrze Wielkim jest spektaklem słabym. Przede wszystkim brakuje w nim koncepcji. Nie wiem nawet, o czym jest ten spektakl. Na pewno nie o metafizycznym złu, którego w pozbawionych charyzmy protagonistach – Makbecie i jego żonie – nie ma (sceny mordów przechodzą bez wrażenia, neutralnie; śmierć Banca – zadźganego nożem kuchennym przez pokojówkę – wzbudza nawet lekkie rozbawienie i myśl: będzie bankiet?). Ale nie jest to także opowieść o konsekwencjach bezsenności, psychoanalityczne studium mrocznego pogranicza jawy i snu, bo wątek ten, wbrew zapowiedziom reżysera, zupełnie – poza prologiem i finałem, dość mechanicznie sklejonymi z resztą scenicznej akcji – nie wybrzmiewa.
Fredj umieszcza bohaterów Verdiego i Szekspira w przestrzeni luksusowego hotelu: geometryczne detale, winda i meble stylizowane w duchu art déco, jasne ściany ze sztukaterią, na których wykwitają ostrza i sowie oczy… Także kuchnia, w której czarownice tańczą (efektownie!) na blatach i w… basenie. Analogie do Lśnienia Kubricka okazują się jednak raczej powierzchowne. To nie do końca jest laboratorium grozy i szaleństwa. Złota suknia Lady Makbet, jak z późnych lat osiemdziesiątych, i jej ondulowana peruka blond w scenie uczty, torty na paterach i tłumek gości podrygujących w stylu proto-disco-polo sugerują raczej temat banalności zła – lęgnącego się w środowisku nowobogackich, którym przyśnił się sen złoty i którzy nie unieśli zbrodni zbyt wielkiej na ich przeciętniackie ramiona. Ale i tym tropem reżyser nie pójdzie konsekwentnie, rozbijając ciągłość kreacji postaci Makbeta i jego żony.
Zdecydowanie lepiej wypada druga część spektaklu, kiedy Fredj pomysłów ma jakby mniej, kiedy mniej myśli o efektach, a bardziej – o sensie i nastroju scen. Gdy chór opłakuje dramat uciemiężonej ojczyzny pod tableau sypialni Makbetów, opustoszałej i zabałaganionej za czarnym kirem tiulowej kurtyny – uwaga widza nagle się wyostrza. Muzyka i obraz wchodzą w dialog oparty na prostej kontrze – i nic więcej nie potrzeba. Także scena obłędu Lady Makbet i jej wielka aria Una marchia è qui tuttora wypadają poruszająco, nawet mimo braku aktorskiej precyzji: samotna kobieta w pustce hotelowego korytarza, z dominantą lampy rzuconej na podłogę. I ponownie: jeśli inscenizator nie ma nośnej i spójnej koncepcji, to może właśnie tyle (tylko czy aż?) wystarczy.
Dario Solari i Kristina Kolar dźwigają wokalnie główne partie opery. Kolar – bardziej sprawna aktorsko niż jej partner – dość szybko wycofuje się z operowania wielkim dźwiękiem – i dobrze, brakuje jej jednak wyrazistego rejestru piersiowego. Z resztą obsady bywa już różnie. Nieporozumieniem jest Banco Rafała Korpika, który powinien radykalnie zrewidować sposób prowadzenia głosu (emisja typu „po wizycie u dentysty”). Inną jeszcze kwestią jest stylowość wykonania: śpiewać Verdiego – to nie znaczy „śpiewać cokolwiek”, umiejętność kształtowania giętkiej frazy legato ma tu zasadnicze znaczenie. Zdecydowanie lepiej od Korpika wypada więc „zaangażowany” Piotr Friebe (Macduff), nawet jeśli w piano głos odmawia mu posłuszeństwa.
Dobrze, jak zwykle w Poznaniu, brzmi chór przygotowany przez Mariusza Otto; gdyby jeszcze artykulacja była bardziej plastyczna i ekspresyjna, można by mówić o kreacji. Sprawnie – choć bez całościowej koncepcji dzieła – gra też orkiestra pod dyrekcją Gabriela Chmury. Na początku zaburzone wydają się proporcje brzmienia mocnej sekcji dętej i kwintetu smyczkowego, który ataku dętych nie równoważy. Później – chciałoby się większej jędrności rytmicznej i żaru, bez których Verdiowskie ostinata brzmią mechanicznie, oraz stopniowania, dynamicznego i artykulacyjnego, repetycji i progresji – ale na to w polskich teatrach operowych jeszcze nie ma co liczyć.