Gustav Mahler, 1860–1870 / Österreichische Nationalbibliothek, domena publiczna

recenzje

Mahler – trzy światy

Koncert(y) Chicago Symphony Orchestra (CSO) pod batutą Jaapa van Zwedena we wrocławskim Narodowym Forum Muzyki był zdecydowanie bardzo jasnym punktem w majowym kalendarzu polskiej sceny muzyki klasycznej. Zespół z Chicago w dniach 22–23 maja grał symfonie (kolejno VI a-moll Tragiczną oraz VII e-moll) Gustava Mahlera, z czego miałem niewątpliwą przyjemność wysłuchać „Siódmej” austriackiego romantyka. Całe wydarzenie wynikało z trasy koncertowej CSO, którą orkiestra wraz z Zwedenem odbywała po Europie. Zarazem ich występy we Wrocławiu były jedynymi przewidzianymi na Polskę podczas trwającego tournée.

Powiedzieć, że był to udany koncert (zaznaczę jeszcze raz, że całość moich odczuć odnosi się wyłącznie do wydarzenia, w którym uczestniczyłem 23 maja, z VII Symfonią w programie), to zdecydowanie za mało. Rzecz jasna, moja – i zapewne wielu – optyka może być przysłonięta rangą dyrygenta i muzyków, którzy pojawili się na scenie NFM-u, jednak ich rozpoznawalność i uznanie nie wzięły się znikąd, na co chicagowska odsłona Mahlera była tylko potwierdzeniem. Na koncert przybyło naprawdę wielu melomanów, co mimo zaporowej – jak na standardowe koszty biletów w filharmonii ceny – mnie absolutnie nie zdziwiło. Poza słuchaczami z Polski dało się wysłyszeć również niemiecko- i anglojęzycznych, a rozmowy i ogólne podekscytowanie wydarzeniem było wyczuwalne już przed wejściem do filharmonii.

Miejsce w IV rzędzie bardzo mi pasowało, bo choć objęcie wzrokiem całego aparatu wykonawczego nie było możliwe, to szczególnie uśmiechnąłem się, jak tylko na scenę wyszedł Robert Chen, wieloletni koncertmistrz CSO, a następnie Jaap van Zweden. Możliwość ujrzenia serca orkiestry z bliska w wypadku tego koncertu była dla mnie istotna. Po krótkich, ale obfitych oklaskach, orkiestra z Chicago rozpoczęła „Siódmą” pochodzącą z symfonicznego arsenału późnoromantycznego giganta. Już od pierwszych dźwięków czułem, że obcuję z zespołem i dyrygentem, którzy są w pełni świadomi swojego rzemiosła oraz dzieła, którego się podejmują.

Pierwsza część (Langsam) była idealnym podłożem do rozwoju charakterystycznego, mahlerowskiego monumentalizmu w obrębie tej, jak i kolejnych części. Wprowadzający powolny marsz żałobny, pokazy tematów, rozbudowane przetworzenie, eksponowanie poszczególnych instrumentów i buchające wigorem oraz energią zakończenie – te i wiele innych środków prowadziło po kolejnych dźwiękowych meandrach dzieła. Mahler początkowej sekcji Langsam przypisywał miano „gigantycznego cienia” i w kontekście koncertu CSO, dopasowując zdanie samego twórcy pod tę „tezę”, zgodziłbym się, że jej przysłowiowy cień pada na resztę bardzo interesującej i angażującej symfonii. Poza pierwszym ogniwem Pieśni nocy (takiego nieoficjalnego tytułu doczekało się dzieło) szczególnie interesujące były części II i IV, tzw. muzyki nocy. Osobliwa aura obu z nich była nad wyraz frapująca. Wciągały swoim brzmieniem, orkiestracją, kolorystyką i całościowym nocnym, melancholijnym i onirycznym klimatem. Pięknie brzmiała słynna już dla orkiestry z Chicago sekcja dętych blaszanych, która zazwyczaj w „muzyce nocy” stanowiła tło lub „dopowiadała” część poszczególnych partii.

Wyraźną słabość odczułem przede wszystkim do części IV – zupełnie inna od pozostałych, zmysłowa, intymna i niejako kameralna serenada, która przywodziła na myśl kilku muzyków grających w jakimś przytulnym zaciszu. Zweden doskonale wyczuł energię „Nachtmusik. Andante amoroso”, dając wykonawcom i muzyce przestrzeń do swobodnego pobrzmiewania (przeważnie) kojących brzmień.

W IV część nie uświadczymy perkusji czy blachy (poza waltorniami), ale idyllicznego pobrzękiwania smyczków, dętych drewnianych czy gitary i mandoliny. Pokaz lirycznej jakości Chicago Symphony Orchestra zwieńczony został przepięknym, długim trylem klarnetu z wtórującą arpeggiami gitarą. Czwarte ogniwo było wytchnieniem po burzliwym Scherzo (III część) i przygotowaniem na tryumfalny finał. I to właśnie Rondo Finale było dla mnie najjaśniejszym punktem koncertu. Być może wynika to z mojej dużej sympatii akurat do tej części lub umiłowania pełnych iskry i żaru części finałowych, jednak to najzwyczajniej był prawdziwy popis możliwości muzyków zza oceanu. Piąta część na wskroś kojarzy się z idiomem mahlerowskim – dzieło monumentalne, wykorzystujące pełny (naprawdę imponujących rozmiarów) aparat wykonawczy i przesycone obfitą, gęstą instrumentacją, fakturą i dosadnym brzmieniem. Pole do popisu miała wspomniana już przeze mnie sekcja instrumentów dętych blaszanych, które przejmująco dudniły, nierzadko wychodząc na pierwszy plan. Zdanie Mahlera à propos finału, brzmiące: „Świat jest mój!”, w interpretacji CSO pod batutą Zwedena było słyszalne w całej sali koncertowej NFM-u. To był pokaz muzyki tryumfalnej, rezonującej siłą wyrazu i nieopisanego źródła energii. I choć jest tu miejsce dla odcinków stonowanych, to nie one stanowią meritum. Szczególnie zachwycony byłem ostatnim, finałowym odcinkiem, gdzie powraca motyw przewodni z początku, a wtórują mu dzwony i dzwonki pasterskie. Wzbierana przez 80 minut energia w końcu znalazła ujście, kończąc się na znamiennym, zdecydowanym akordzie C-dur.

Z koncertu wyszedłem z przekonaniem, że doświadczyłem muzyki dojrzałej i dobrze poprowadzonej. Nie mogłem jednak wyzbyć się wrażenia, że „Siódma” w wydaniu Zwedena była przede wszystkim kanwą do eksponowania mocnych i zdecydowanych jakości brzmieniowych oraz mahlerowskiego patosu, przy jednocześnie drobnej przestrzeni dla rozwoju bardziej śpiewnych i melodyjnych fragmentów (z wyjątkiem IV części). Holenderski dyrygent wyraźnie lepiej czuł się w sekcjach agresywnych, o ciężkim wolumenie brzmieniowym. Być może z taką estetyką muzyka Mahlera kojarzy się powszechnie, ale Austriakowi nie można odebrać talentu także do pisania sekcji lirycznych, stonowanych. Te w interpretacji Zwedena nieco bladły, kontrastując z sekcjami o zgoła innym wydźwięku, które Holender prowadził z pełnym przekonaniem. W przypadku moim i mojej sympatii do muzyki mocnej i konkretnej to podejście nie raziło w uszy, ale wydaje mi się, że komuś z widowni tego bardziej stonowanego wyrazu mogło zabraknąć.

Przeżycie takiego koncertu i z takimi nazwiskami było doświadczeniem, które z pewnością zostanie na długo zarówno we mnie, jak i wielu innych słuchaczach. Dobrze jest także widzieć zespoły, takie jak CSO (z równie wybitnym dyrygentem na czele), przybywające do naszego kraju, i mogę tylko życzyć sobie oraz innym słuchaczom coraz więcej podobnych okazji i wydarzeń na podobną skalę.

Ostatecznie, końcówka maja była prawdziwą gratką dla miłośników Mahlera – 22 i 23 maja koncerty orkiestry z Chicago w NFM-ie, a dzień później wykonanie VIII Symfonii Es-Dur Tysiąca w katowickim Spodku, po raz pierwszy w Polsce z zamierzonym składem, czyli tysiącem wykonawców na scenie. Pojawienie się takiego kompozytora jak Gustav Mahler w mainstreamowym obiegu muzyki klasycznej w Polsce mogę upatrywać tylko jako zaletę i dobry prognostyk na przyszłość.

_____

Źródła:

  1. Chicago Symphony Orchestra II, Narodowe Forum Muzyki, nfm.wroclaw.pl.
  2. O. Łapeta, VII Symfonia Gustava Mahlera – część pierwsza, Klasyczna płytoteka. Blog o muzyce klasycznej.
  3. Chicago Symphony Orchestra, cso.org.
  4. Chicago Symphony Orchestra, Instagram: @chicagosymphony, post 24.05.2025.
Wesprzyj nas
Warto zajrzeć