Chwila Nieuwagi / fot. Rafał Soliński

wywiady

„Mamy absolutnie zafałszowany obraz kultury śląskiej” – Chwila Nieuwagi | #StoTwarzySTOART

OD REDAKCJI: Martyna i Andrzej Czech w rozmowie z Piotrem Woźniakiem opowiedzieli o działalności zespołu Chwila Nieuwagi. Działalności osadzonej w śląskiej kulturze i silnie z niej czerpiącej w tworzeniu zarówno warstwy muzycznej, jak i tekstowej. Podzielili się także odczuciami związanymi z ogólnym podejściem społeczności do kultury Śląska, opierając opinie na własnych doświadczeniach. Rozmowa ukazała się w ramach drugiej edycji cyklu wywiadów MEAKULTURA.pl #StoTwarzySTOART.

Chwila Nieuwagi w swojej twórczości łączy poezję śpiewaną z folkiem, piosenką artystyczną, jazzem. Zespół jest silnie związany z kulturą śląską, nawiązując do tradycji regionu, a także komponując i pisząc również po śląsku. Artystów cechuje pasja, kunszt muzyczny, spontaniczność i poczucie humoru. Zespół nagradzany był na najbardziej prestiżowych festiwalach piosenki poetyckiej, folkowej i artystycznej w Polsce (Festiwal Piosenki Studenckiej w Krakowie, Festiwal Polskiego Radia Nowa Tradycja, YAPA w Łodzi, Festiwal im. Wojtka Bellona). Dotychczas grupa wydała kilka albumów studyjnych, a także wzięła udział w kilku składankach muzycznych. W 2023 ukazała się najnowsza płyta Chwili Nieuwagi pt. Szarok.

–––––

Piotr Woźniak: Opowiedzcie o początkach. Jak to się zaczęło? Zaczynaliście jako duet – czy znaliście się wcześniej, czy może poznaliście się właśnie dzięki muzyce?  Od razu zakładaliście, że będziecie mieć profesjonalny zespół, czy traktowaliście to raczej jako przygodę?

Martyna Czech: Teoretycznie powinniśmy się byli poznać w liceum, bo chodziliśmy do tego samego rocznika w II LO w Rybniku, ale poznaliśmy się dopiero na ognisku pomaturalnym – ja coś śpiewałam, Andrzej podszedł, żeby mi zaakompaniować i tak to się zaczęło. Wcześniej publicznie w ogóle nie śpiewałam, nie wiedziałam, że potrafię! Zaczęliśmy się widywać, w głowach zaczęła się rodzić wspólna muzyka; lubiliśmy chodzić po górach, więc zgłosiliśmy się z naszą pierwszą piosenką do konkursu na festiwalu Bieszczadzkie Anioły, gdzie zdobyliśmy Brązowe Skrzydło. Na koncercie finałowym wystąpiliśmy pierwszy raz przed kilkutysięczną widownią – jako kompletni nowicjusze byliśmy przerażeni! I tak złapaliśmy bakcyla, zaczęliśmy wyszukiwać festiwale i konkursy, jeździć. Ale postawiliśmy sobie jeden warunek: na każdy konkurs będziemy pisać nowe piosenki. I ostatecznie na naszej pierwszej autorskiej płycie Niepoprawna muzyka, która ukazała się w 2011 roku, znalazło się dziesięć piosenek, z których każda zwyciężyła na jakimś festiwalu. Więc to nie są jakieś przypadkowo pozbierane utwory, tylko takie, które zostały zauważone.

Andrzej Czech: Więc wracając do pytania – nie planowaliśmy tego. Dla nas to była absolutnie przygoda.

M.C.: Nasza rodzina bardzo długo traktowała to jako nieszkodliwe wariactwo, czuliśmy to za plecami: „Wyszaleją się, wyszaleją, a potem pójdą do biura”. Jednak zawsze nam kibicowali!

A.C.: Trochę jak u Szczepana Twardocha, którego dziadek spalił jego pierwszą powieść. Powiedział, że „takich zmyślonych gupot nie beda czytoł”, ale w miarę rozwoju jego pisarstwa doszedł do wniosku, że może to i są głupoty, ale jak mu milion za to płacą, to to jest warte szacunku. Wygrywaliśmy konkursy, wiedzieliśmy, co chcemy pokazać na scenie (jeśli poezja – to hiperciekawa; jeśli folk – to nasz, śląski), więc w końcu zdecydowaliśmy, że chcielibyśmy mieć profesjonalny zespół. To była także decyzja artystyczna: zamierzaliśmy robić dobrą muzykę, która zwalczy największą bolączkę festiwali poetyckich, artystycznych, turystycznych – to znaczy bylejakość.

P.W.: Właśnie, jaki był Wasz kolejny krok? Startowaliście praktycznie bez przygotowania muzycznego. Czy wysoki poziom, jaki reprezentujecie dziś na scenie, wynika z łączenia intuicji muzycznej, estradowego doświadczenia?

A.C.: Martyna ma to szczęście, że ma dar. Niewiarygodny! Jest samoukiem, a wielokrotnie zdarzały się sytuacje, jak ta z jednym profesorem, który przyszedł po występie i mówi: „Uwielbiam słuchać, jak śpiewają nasze absolwentki, tak dobrze wykształcone po naszej Akademii Muzycznej, proszę powiedzieć, który profesor panią prowadził?”. Natomiast ja uczyłem się muzyki sam. Mam muzykalną rodzinę: moja mama gra, jest po szkole muzycznej drugiego stopnia, mój dziadek grał na 13 instrumentach, my grywaliśmy razem z bratem – rywalizacja i wspólna nauka dawała duże efekty. Więc odbyliśmy edukację, choć nie klasyczną. Bo nie da się dobrze grać, nie ćwicząc nieustannie i nie myśląc o muzyce jako takiej. W dodatku, jeśli się gra dużo swojego materiału, to człowiek się zapętla, włącza się schematyzm, od którego trzeba uciekać.

M.C.: Ja na początku śpiewałam bardzo asekuracyjnie, nie do końca wiedziałam, jakie mam możliwości. Kiedy słucham naszych pierwszych płyt, słyszę, jaka jestem powściągliwa, jak nie potrafię zaszaleć, przejść przez tę cienką linię, którą już teraz swobodnie przekraczam. Pewne techniki sama sobie wypracowałam. Bardzo istotną rolę odegrały też różne projekty muzyczne, w które się pakujemy (często związane z orkiestrami symfonicznymi), a które trochę przerastają nasze możliwości, przez co ciągle się rozwijamy i podnosimy sobie poprzeczki. Nasz pianista Piotrek Kotas jest kompozytorem, który nie stosuje łatwych rozwiązań.

A.C.: Pewnie mamy braki, technika może czasem zawodzić, ale ostatecznie istotne jest to, co poczuje odbiorca. Ktoś powiedział, że możesz zagrać krzywo, nieczysto, ale najgorzej, jak zagrasz bez uczucia. Więc jeśli scena to weryfikuje, to jest OK. Natomiast – żeby to się domknęło: bez ćwiczenia nie wolno grać!

Baner Sto twarzy STOART

P.W.: Czy przynosicie pracę do domu? Jesteście małżeństwem, macie dzieci. Andrzej jest głównym dostarczycielem repertuaru. Czy pracujecie nad tym w jakimś stopniu razem? Jakieś burze mózgów, a może sprzeczki albo wręcz przepychanki? Jak to powstaje „od zera”?

M.C.: Kiedy jeszcze nie było dzieci, a nasze prace nie były aż tak wymagające, jak dzisiaj, mieliśmy czas, żeby sobie siedzieć na kanapie z winkiem i rozmawiać, próbować. To się jakoś naturalnie rodziło. Teraz często pomysły, inspiracje rodzą się Andrzejowi nawet w czasie pracy, a potem potrzebuje dosłownie kilku minut, żeby to zapisać. Najpierw nad tym dyskutujemy we dwoje, układamy jakąś melodię, potem pojawiamy się z tym na próbie u chłopaków, a oni z tego robią miazgę. (śmiech)

A.C.: No i cała aranżacja jest wspólna. A w domu ćwiczymy, jak mamy zagrać duet, bo to jest np. kwestia looperów… W tym samym czasie próbujemy jakoś opanować dzieci i to się prawie nigdy nie udaje, więc w końcu trzeba wezwać dziadków… Ale nie traktujemy tego, jak przynoszenia pracy do domu, do muzyki nie podchodziliśmy nigdy jak do pracy, bo to jest coś, co powstaje z potrzeby naturalnej. To i tak by z nas wylazło.

Mężczyzna z brodą w kapeluszu i kobieta w wianku na głowie patrzą na siebie
Andrzej i Martyna Czech / fot. Rafał Soliński

P.W.: Wspomnieliście o chłopakach i o nich też chciałem Was zapytać – pracujecie razem, ale i spędzacie razem czas. Obserwując Was na scenie i po koncertach, ma się wrażenie, że jesteście prawie rodziną. Czy to jest sekret długoletniej współpracy i waszych sukcesów?

M.C.: To trochę tak, jakbyś zapytał szczęśliwego małżeństwa, dlaczego akurat im się powodzi i dlaczego im wyszło. To jest praca nad sobą i obserwacja drugiej osoby. Zanim coś powiesz, zastanawiasz się, jak to zrobić umiejętnie, żeby ta druga osoba odczytała twoją intencję, żeby jej nie urazić, żeby nie odniosła wrażenia, że ją do czegoś zmuszasz. To są lata obserwacji, wspólnego poznawania się. Doskonale wiemy, kto ma jakie słabości, mamy też dużą dozę dystansu i zrozumienia, że każdy przechodzi czasem gorsze okresy. To są lata wspólnego funkcjonowania w zespole i skupiania się na drugim człowieku.

A.C.: Mamy świadomość, że jednym z naszych największych walorów jest właśnie ten zespół. Od lat się kumplujemy i to nie jest przypadek, że gramy razem tak, a nie inaczej. Wiemy, że jeśli ktoś z nas się pomyli, to nic się nie wydarzy, bo wspólnie przerobiliśmy każdy możliwy błąd. Nie da się tego zrobić w składzie, który się zebrał na jakieś wydarzenie. Jeśli tam się coś posypie, to może człowiek się od razu nie pogubi, ale czuje się na scenie niekomfortowo i traci pewność siebie. A my się tylko szerzej wtedy uśmiechamy: „Dzięki, chłopaki, to było ciekawe wyzwanie!”. W ogóle chyba jesteśmy dinozaurami pojęcia zespołu. Bo to już nie istnieje. Jak popatrzysz na gwiazdy współczesnej sceny, to to jest zawsze budowane wokół lidera, organizuje się skład na daną trasę: sami świetni muzycy, wszystko dobrze brzmi, ale nie ma tam chemii, to nie jest zespół. A my gramy razem lepiej niż każdy z nas osobno, to jest ta ekonomiczna sytuacja, kiedy suma jest większa, niż to wynika ze składowych.

M.C.: Poza tym każdy z nich ma taką osobowość sceniczną, która wnosi bardzo dużo dystansu. Czasem ze sceny padają jakieś głupie dowcipy, bo wszyscy zazwyczaj mają mikrofon, i bywa, że nastrój, który próbuję zbudować na scenie, chłopcy potrafią rozbroić w ciągu kilku sekund. Zazwyczaj wywołuje to salwy śmiechu. I co więcej, to są rzeczy, których publiczność zaczyna od nas oczekiwać. Więc tak, każdy z muzyków jest integralną częścią tego zespołu, której się nie da wymienić.

P.W.: Śląsk, jego tradycja i różnorodne, bogate życie muzyczne to imponujący fenomen. Jesteście jego częścią. Wprawdzie nie odnajduję zbyt wielu bezpośrednich odniesień do kultury muzycznej Śląska w Waszej twórczości, ale jest coś ze śląskiego ducha, który kojarzy mi się ze wspólnotowością. W Waszych tekstach pojawia się też mnóstwo ludowych nawiązań, pochylenia się nad losem prostego człowieka, nad zwykłymi, podstawowymi sprawami. Czy to jest śląskie, czy Wy po prostu tym oddychacie? I nie mówię tu o rybnickim smogu!

A.C.: Myślę, że to jest śląskie, bo Ślązacy są praktyczni, bardzo życiowi, nieprzesadnie patetyczni. Ja chyba też to mam bardzo wewnętrznie rozbudowane. Kiedy skończyłem filozofię, chciałem pisać doktorat z filozofii prostomyślenia. Uważam, że sedno sprawy tkwi w prostocie (ale nie w prostactwie!). Zwykli ludzie w prostych tematach, obrazach przekazują wiele mądrości. Więc to nie jest przypadek, taka była idea, żeby się nad tym pochylić i sięgnąć do naszych lokalnych korzeni.

M.C.: To, co mówią nam dziadkowie, babcie, często w naszych uszach brzmi jak frazes, bo słyszeliśmy te słowa dziesiątki razy i one już nie niosą dla nas żadnej wartości. A chociażby utwór z naszej ostatniej płyty – Banalnie – to są właściwie spisane słowa, które Andrzej wielokrotnie słyszał od swojego dziadka i które pewnie kiedyś słyszał każdy z nas. Że „prawda w tym świecie to tani jest banał, uwierz, że im więcej zgromadzisz, tym więcej stracisz”. Czy to gromadzenie w ogóle ma sens? Że kiedy jest ci źle, po prostu przeczekaj, bo przyjdą lepsze dni.

P.W.: To jest zen!

M.C.: Tak, można powiedzieć, że to jest śląskie zen…

A.C.: Filozofia prostych ludzi. Myśmy sięgali do kultury śląskiej, bo ona w tym wypadku może nie jest specjalnie inna od innych kultur ludowych, tylko po prostu nam najbliższa. Ślązacy cenią bardzo postawę typu „kawa na ławę”, czyli: nie gadaj po próżnioku.

M.C.: Są w tym też dosyć pogodni, pogodzeni z wieloma rzeczami. Nie stają okoniem, nie walczą z każdą przeciwnością losu. Są trochę tacy „dupusiowaci”, jak powiedział o nas Kutz i my się z tym niestety musimy zgodzić. Czasami tak jest, że Ślązak po prostu woli przeczekać, dać se spokój – i będzie lepiej.

A.C.: Powiedziałeś, że u nas nie do końca słychać tę śląskość muzycznie i to jest temat, na który moglibyśmy zrobić osobną rozmowę: mamy absolutnie zafałszowany obraz kultury śląskiej. Została ona wymyślona w zasadzie na nowo w PRL-u, a potem jeszcze bardziej na nowo w czasach dzikiej prywatyzacji lat 90., kiedy utarło się, że muzyka śląska to jest niemiecki „heimat”. A jeśli się weźmie pod uwagę, że akordeon stał się na Śląsku popularnym instrumentem mniej więcej w pierwszej połowie XX wieku, no to mamy wcześniej kilkanaście wieków do obsłużenia. I tam nie było walczyków. Jak przeglądamy śpiewniki, które spisywał Juliusz Roger, pieśni akurat bardzo nam bliskie, bo to był człowiek, który mieszkał w Rudach i w Rybniku, to tamta melodyczność jest bliższa temu, co zawarliśmy w Pedziała mi matka niż temu, co ludzie współcześnie utożsamiają ze śląskością. Poza tym – to akurat każdy muzyk wie – rdzenna muzyka jest zapisana tylko melodią, tam nie ma harmonizacji, więc jeśli to harmonizujemy, już nakładamy na to nasze wyobrażenia. A jest jakiś dziwny powód, dla którego na Śląsku uważa się, że to wszystko ma brzmieć w jeden sposób. To jest straszne nadużycie, krzywdzące dla tej kultury. I jeszcze jeden element, który był bardzo ważny: Ślązacy śpiewali wspólnie. Nawet my to jeszcze pamiętamy – u mnie każda impreza rodzinna kończyła się wspólnym śpiewaniem, łącznie z tym, że na koniec zawsze był konkretny utwór.

M.C.: No i jeszcze te wszystkie górnicze, typowo śląskie, czasem dosyć wulgarne przyśpiewki, które słyszało się od zawsze: i na ogródku u sąsiada, i w niedzielę w domu…

A.C.: Cofnijmy się dalej. Początek XX wieku to był rozkwit chórów na Śląsku. Traktowano to jak formę rekreacji. Każda wieś miała swój chór i to taki z prawdziwego zdarzenia, który regularnie się spotykał. I to nie były chóry kościelne, które były popularne również w pozostałych regionach kraju. Mój pradziadek też stworzył chór, który nazywał się Wanda. I właśnie ta wspólnotowość była charakterystycznym rysem śląskiej muzyki, bardziej niż kwestia melodii czy jakiejś rytmizacji. A to niestety zupełnie zamarło.

P.W.: Już w zasadzie opowiedzieliście o Waszej świadomości tej śląskości w kategoriach muzycznych, jednak chciałbym dopytać o punkt startu w dorosłość, o waszą perspektywę. Byliście Ślązakami mówiącymi po śląsku, czy może potrzebny był proces odzyskiwania tej tożsamości?

M.C.: Śląska godka była naszą pierwszą i najbardziej naturalną formą porozumiewania się. Tyle że kiedy człowiek miał zrobić dobre wrażenie, po prostu przestawał mówić po śląsku.

A.C.: Śląska godka była wtedy obciachem! Robiliśmy wszystko, żeby się tego wyzbyć. Dopiero kiedy zaczęliśmy jeździć po Europie, uświadomiliśmy sobie, jak wielkie bogactwo wynika z różnic kulturowych. Zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że to, że ktoś nam się kazał tego wstydzić, to była pewnego rodzaju zbrodnia. Bardzo ważne jest, żeby samodzielnie do tego dojść. My sami czujemy, jaka to jest wielka wartość, czujemy tę odrębność kulturową i cieszymy się z niej, nie w żadnej kontrze, tylko dla siebie, afirmacyjnie. Zupełnie przypadkowo towarzyszył temu nasz rozwój muzyczny. Ale dotarlibyśmy do tego również bez muzyki.

Wśród Ślązaków coraz częściej pojawia się radość z tego, że jesteśmy inni, i poczucie, że to jest wartość, ale równocześnie ten wstyd jest mocno utrwalony.

Kiedy po raz pierwszy zaśpiewaliśmy utwór po śląsku na festiwalu KROPKA w Głuchołazach, byliśmy pewni, że wylecimy z tego konkursu razem z drzwiami. Wygraliśmy, ale najważniejsze było dla nas co innego: ludzie zatrzymywali nas na ulicy i mówili, że po raz pierwszy w życiu się nie gańbili śląskiego, czyli że nie wstydzili się śląskiego. To pokazuje, jak to głęboko w nas wszystkich tkwi. Odkrywanie tożsamości to jest jeden z najważniejszych elementów, który człowieka kształtuje – uświadomienie sobie własnych korzeni i tego, jak się wobec nich pozycjonuje. To nie znaczy wcale, że trzeba afirmować wszystko, co było na Śląsku. Nie o to chodzi, żeby wystawiać sobie laurki. Ale ta świadomość, wyłuskanie tych rzeczy naprawdę pięknych, znajomość własnej historii i języka, to jest coś, czego pewnie większość obywateli naszego kraju może Ślązakom zazdrościć.

M.C.: Tutaj, na Śląsku, najczęściej jesteś w stanie odtworzyć bardzo daleko historię swojego rodu.

A.C.: Ja mam odkopaną historię swojej rodziny gdzieś do 1750 roku. Na Śląsku prawie wszyscy są ze Śląska. Jesteś bardzo tożsamy z tą ziemią. Owszem, było wiele narodowości – Niemcy, Ślązacy, Polacy, Czesi, Żydzi – zresztą na tym polega bogactwo tej kultury. Są też oczywiście minusy takiej sytuacji – na przykład nasza koleżanka z innej części Polski mawia: „Kto normalny ma taką wizję jak Ślązacy, żeby na tym samym miejscu, w promieniu 30 kilometrów, przesiedzieć całe swoje życie?!”. Bo z perspektywy, nazwijmy to, człowieka wschodu, to na tej ziemi się siedziało do momentu, kiedy można było z niej uciec. A na Śląsku? Możesz zdobyć Nowy Jork, ale na końcu masz przyjechać na tę swoją wieś, jak Pieczka siąść sobie na ławeczce przed domem i pomyśleć: „Zdobyłech cołki świat, ale terozki to se siedna u siebie, tukej jest mi nojlepij”.

P.W.: Jesteście ambasadorami tej śląskości. Kiedy jedziecie gdzieś w Bieszczady czy inne regiony Polski, to pokazujecie, że to ma dla Was wartość, to jest Wasza tożsamość, coś, co Was ukształtowało. Jednocześnie jesteście żywym dowodem, że to nie jest skamielina, muzeum etnograficzne, skansen.

M.C.: Co więcej, ta nasza śląska odsłona najczęściej spotyka się z bardzo ciepłym przyjęciem i jest traktowana jako wyróżnik Chwili Nieuwagi, potem dopiero jest poezja i cała reszta. Kiedy graliśmy koncert w Filharmonii Kaszubskiej, bardzo wielu ludzi po koncercie zostało pod sceną, bo chcieli porozmawiać z nami na takie właśnie tematy: języka, potrzeby walki o to, żeby to zostało uznane. Kaszubi już przerobili temat, który właśnie przerabiają Ślązacy, dorobili się swojego języka kaszubskiego.

A.C.: Żyjemy w świecie, który się homogenizuje i to nie jest tylko problem języka śląskiego i kultury śląskiej. To jest problem całego świata, więc jeżeli jakiś region przeżył to u siebie, to dużo bardziej to docenia. Jest też inna kwestia.

Jeśli gramy na przykład w Łodzi, to ludzie stamtąd też są zachwyceni naszą wersją Śląska i szeroko otwierają oczy ze zdziwienia: „To tak ten język brzmi?”. Dlatego że dotychczas kojarzyli go zupełnie inaczej, głównie poprzez kabarety, rubaszne czy wręcz grubiańskie, które udają, że godają po śląsku z taką specjalną intonacją w dół, tak jakby ci, którzy te kabarety tworzą, nigdy tu nie byli!

Więc czy jesteśmy ambasadorami? Myślę, że tak, choć zawsze się krygowaliśmy, że ambasador to zbyt wielkie słowo.

M.C.: W tym roku zostaliśmy poproszeni przez tutejszą szkołę podstawową, do której chodzi nasza córka, o poprowadzenie dla całej szkoły lekcji-koncertu, dotyczącej kultury śląskiej. Byliśmy mocno zestresowani, jak to zrobić, żeby nie wypaść śmiesznie czy właśnie jak skansen i żeby nawiązać z dziećmi nić porozumienia – a musisz trafić i do siedmiolatka, i do człowieka, który prawie wkracza w dorosłość. Było to ogromne wyzwanie, ale na końcu byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni. Okazało się, że nasza muzyka do nich trafiła, podchwycili to, zaczęli z nami śpiewać, wykonywać zadania, które im dawaliśmy. Na końcu zapytałam, czy wiedzą, dlaczego my to w ogóle robimy – padła odpowiedź: „Bo jesteście w tym dobrzy”. To nam uświadomiło, że ta młodzież, te dzieci są podatne, da się na tym gruncie coś zaszczepić, tylko trzeba się wysilić, żeby to ubrać w jakąś bardziej atrakcyjną dla nich formę.

P.W.: To teraz mam pytanie o tę czeską część Waszej działalności, czyli o projekt „Brama Morawska”. Przypomnijmy – to płyta, na której wraz z Kubą Blokeszem na nowo interpretujecie kompozycje współczesnych czeskich pieśniarzy, czeskich zespołów folkowych i folk-rockowych, m.in.: Karela Kryla, Jaromíra Nohavicy, Radůzy czy grupy Čechomor. Czy to jest ciąg dalszy Waszej śląskiej lokalności? Skąd to się wzięło? I czy mówicie po czesku?

A.C.: I tu szok: nie!

P.W.: Przecież Martyna śpiewała z Čechomorem „Proměny” po czesku!

A.C.: To było dla nas naprawdę wielkie wydarzenie, ale kiedy rozmawiamy z nimi czy z Jaromirem Nohavicą, to mamy inny kod językowy: my do nich godomy po śląsku – i oni to rozumieją! Śląski ma bardzo dużo czeszczyzny w sobie, to jest w ogóle miks wielu języków, ale czeskiego jest bardzo dużo – choćby słowo „kamraci”…

M.C.: Zwłaszcza ten morawski czeski…

A.C.: Morawski, śląski, bo tam też jest przecież Śląsk!

M.C.: …jest bardzo podobny do tego języka, którym my się posługujemy. Zresztą język czeski zawsze było u nas słychać, bo jesteśmy przecież bardzo blisko granicy.

A.C.: Śląsk jest sztucznie przedzielony granicami, więc jest też po stronie czeskiej. Mówiąc o Czechach, musimy też pamiętać, że czymś innym są Czesi w Pradze, czymś innym Morawy i czymś zupełnie innym Śląsk. I na Śląsku, i na Morawach dogadujemy się po śląsku, ale już w Pradze nie. Tam jest zupełnie inny świat, jeżeli chodzi o kulturę. Więc my się tym fascynujemy trochę tak na dwie nogi: z jednej strony dlatego, że mamy to wszystko blisko, a z drugiej – dlatego, że tam są rzeczy, które są po prostu zupełnie inne. No i też oddziałują z tej Bohemii na Morawy i Śląsk, które są dużo bliższe Polsce w każdym zakresie.

M.C.: Wracając do Bramy Morawskiej – Czesi są bardzo wzruszeni, że Polacy grają czeskie utwory.

A.C.: Doświadczyliśmy tego wielokrotnie. W Ostrawie, w klubie Heligonka, gdzie graliśmy na zaproszenie Nohavicy, w pierwszym rzędzie siedziały panie, które płakały, jak graliśmy piosenkę Karela Plihala.

M.C.: Każdemu z zespołów, które coverowaliśmy, wysłaliśmy naszą wersję ich piosenki i wszyscy nam odpisali, w dodatku mieli potrzebę, żeby powiedzieć coś pozytywnego i po prostu ucieszyć się faktem, że wzięliśmy ich utwór na warsztat. To było bardzo miłe, zwłaszcza, że byli to wykonawcy naprawdę topowi, jak Poletime czy Jarek Nohavica!

Kobieta siedzi na fotelu, za nią stoi czterech mężczyzn
Chwila Nieuwagi / fot. Rafał Soliński

P.W.: Zaczynaliście od duetu, a porywacie się teraz – z powodzeniem – na wielkie przedsięwzięcia, jak symfonia „Antoni – światło zagubionych” z udziałem zespołu, orkiestry, chóru… Opowiedzcie o tym trochę. Czym dla Was jako członków tej społeczności, o której też już była mowa, jest bazylika świętego Antoniego w Rybniku? Andrzeju, jak przygotowywałeś się do pisania tekstów?

A.C.: Temat zabrzmiał na początku abstrakcyjnie: 200 lat kultu świętego Antoniego w Rybniku. Bazylika mniejsza świętego Antoniego, która stoi na wzgórzu, jest głównym budynkiem miasta – nie ma szans, żeby wjechać do Rybnika i nie zobaczyć tych wież. Miasto żyje wokół tej przestrzeni. Ja urodziłem się w sąsiednim budynku, bo tam była porodówka. Teraz jest szkoła muzyczna.

M.C.: A zaraz obok jest to liceum, do którego oboje chodziliśmy, i rozległy park, gdzie się spędzało mnóstwo czasu po szkole, ludzie tam przychodzą z dziećmi… To jest samo centrum miasta i ważny element jego życia.

P.W.: Mówi się na ten kościół po prostu „Antoniczek”, prawda? „Idę do Antoniczka”?

A.C.: Tak. I on jest przez to bliski, to jest nasz rybnicki Antoniczek. Pomysł wyszedł wspólnie: farorz – czyli proboszcz – zebrał twórców i urzędników i powiedział: „Dwieście lat temu powstała tu pierwsza kapliczka świętego Antoniego, czyli mija właśnie 200 lat kultu, zróbmy coś wspólnie z tej okazji”. Nam się to spodobało także dlatego, że Antoni chyba w każdym regionie kraju – nieważne, czy ktoś jest wierzący, czy nie (uciekaliśmy zresztą od tych wątków; owszem, to było w kościele, o świętym, o jego kulcie, ale staraliśmy się mówić do wszystkich) – jest takim chyba najbardziej ludowym świętym, na wyciągnięcie ręki. Świętym z mojego dzieciństwa.

P.W.: Moja babcia też mówiła, jak się coś zgubiło: „Pomódl się do świętego Antoniego, to na pewno się znajdzie”.

M.C.: Szukasz męża, pomódl się do świętego Antoniczka, żeby znaleźć tego właściwego.

A.C.: Nasz pianista wymyślił, żeby zrobić symfonię, więc znowu wzięliśmy się za coś, co było trochę ponad naszą miarę. Zespół grał tam jako sekcja, Martyna śpiewała, grała orkiestra NOE, orkiestra ze szkoły muzycznej z Rybnika, miejska orkiestra dęta – 130 muzyków! I jeszcze chór Autograf, świetny, z wieloma wyróżnieniami na koncie. Przedsięwzięcie z ogromnym rozmachem i do tego tematyka, która może wydawać się trudna do obronienia. Jeśli chodzi o teksty, to przyznam, że był to projekt, na który poświęciłem najwięcej czasu. Chciałem ubrać to w formę narracji i piosenek, które byłyby i współczesne, i historyczne. To było pół roku szperania w różnych źródłach, gazetach z tamtych czasów, przeglądania historii, które mogłyby być inspirujące, czytania opowieści, notatek dotyczących na przykład kultu świętego Antoniego we Lwowie pod koniec XIX wieku. Udało się to wszystko ułożyć w historię, która była nielinearna, pokazywała upływ 200 lat, w trakcie których nie tylko dolecieliśmy do księżyca, ale i doprowadziliśmy światłowód, a wcześniej kolej. W międzyczasie wybudowaliśmy ten kościół w Rybniku. W międzyczasie zmieniliśmy kraj!

M.C.: Andrzej użył wielu obrazków, w których wielu z nas po prostu widziało siebie, takie slajdy ze swojego życia. Na przykład utwór, który ja akurat śpiewałam – Widziałem cię od becika aż po glany, widziałem cię, jak pijesz piwo, siedzisz w parku z fajkami, widziałem, jak się modlisz przed egzaminem, widziałem cię w tych różnych sytuacjach. I każdy z nas był w stanie sobie to odtworzyć, mamy te obrazki w pamięci.

A.C.: Mówi się, że ten kult zaczął się od pożaru Wodzisławia. Dlaczego, kiedy spłonął Wodzisław, rybniczanie zaczęli się modlić do Antoniego, a nie do Floriana? Nie wiadomo, literatura milczy. Wprowadziłem narratora, który przedstawiał konkretne obrazki, bo kiedy się czyta, że 201 lat temu spłonęło miasto, to nie ma żadnej siły. To jest suchy fakt. I najbardziej pracochłonne było to, żeby znaleźć jakiś konkretny punkt zaczepienia, właśnie obrazek. W końcu znalazłem człowieka, który był sekretarzem miasta i opisał swoją historię: jak bardzo byli zaskoczeni, że ten ogień tak szybko się rozprzestrzenia; kiedy zorientował się, że płonie jego dom, szarpnął dwójkę dzieci pod pachę, uciekł, a jego żona, obierając ziemniaki, została w piwnicy z pozostałymi dziećmi; kiedy zaczęły płonąć schody do tej piwnicy, polewała ogień mlekiem, żeby móc wyjść. To jest tak poruszające… Kiedy Piotrek dołożył do tego muzykę, która ten pożar świetnie zobrazowała, to po prostu wszyscy tam byliśmy, te 200 lat temu. Myślę też, że dobrze się stało, że ta historia była opowiedziana nielinearnie. To było naprawdę wspaniałe przedsięwzięcie, odbiór był fenomenalny i mamy już zlecenia na następne, ale znowu nie wiem, czy będę to umiał napisać.

P.W.: Na koniec pytanie o Waszą najnowszą płytę „Szarok”. Słuchając jej, mam wrażenie, że jest z Waszych dotychczasowych najbardziej jazzowa, bardziej jazzowa niż folkowa czy poetycka. Czy to jest teraz kierunek, który zamierzacie obrać? Czy znając Was, za chwilkę ten drogowskaz obrócicie w zupełnie innym kierunku?

M.C.: Oni bardzo nie lubią – mówię o naszych muzykach – oczywistych i prostych rozwiązań, które czasami ja z kolei bym forsowała i na drodze rozmaitych pertraktacji podczas prób wypracowujemy jakieś porozumienie, które brzmi tak właśnie jak Szarok.

A.C.: Coraz więcej improwizujemy na scenie, bo nas po prostu takie granie cieszy, wszyscy słuchamy też dużo jazzu. To jest dziś powszechne, że muzycy słuchają jazzmanów, bo oni mają wyśmienity warsztat, robią ciekawe, nieoczywiste rzeczy. Ale wciąż pozostajemy zespołem folkowym i nawet wydaje mi się, że jesteśmy dziś bardziej folkowi niż wcześniej. Na pewno bym nie chciał, żeby kierunek Chwili Nieuwagi był kierunkiem jazzowym.

M.C.: Tym bardziej ja!

A.C.: Nawet jeśli słuchasz muzyki, która cię bezpośrednio nie inspiruje, na przykład klasyki albo freejazzu, to i tak gdzieś to w tobie zostaje, zmienia podejście i prawdopodobnie twórczo coś się kiedyś inaczej wydarzy. Ja długo nie chciałem opublikować piosenki W niebie (która nam otworzyła bardzo wiele drzwi, ale pewnie dzisiaj w ogóle byśmy jej nie nagrali), bo wydawała mi się tak oczywista, że puszczałem ją wielu ludziom, pytając, czy gdzieś już tego nie słyszeli. Tam są proste akordy, chodziło mi raczej o ten zlepek frazy, rytmiki, melodii… Okazało się, że nie, ale gdzieś coś w środku zagrało, prawdopodobnie zmiksowało mi się siedem numerów naraz.

P.W.: Sztuczna inteligencja też będzie za chwilę to potrafić… My też tak trochę działamy, jak sztuczna inteligencja.

A.C.: Jak to napisał Artur Rojek: „Składam się z ciągłych powtórzeń”. No ale tak to jest: jak ktoś nie słucha, nie czyta…

P.W.: …to nie ma z czego brać. Może zresztą już mija ten moment w kulturze, kiedy nam się wydawało, że mamy coś z własnej wielkości i z natchnienia, podczas gdy to jest po prostu współuczestnictwo.

A.C.: Były jednostki w historii kultury, które robiły takie wyłomy nie wiadomo skąd, ale nie codziennie rodzą się Franki Zappy. Nawet jeśli jesteśmy w kontrze do popkultury, to jesteśmy w korespondencji z innym jej etapem. Zresztą, jeżeli mówimy o muzyce ludowej, to ona też była popkulturą!

P.W.: Czy chcielibyście jeszcze coś na koniec dodać? O czym chcielibyście jeszcze powiedzieć czytelnikom Meakultury?

A.C.: Po pierwsze, zanika u nas ciekawość muzyki. Współcześnie bardzo ważne są olbrzymie, stadionowe koncerty, chcemy uczestniczyć w wydarzeniach spektakularnych, które się nadają do relacji facebookowo-instagramowej. Ale to nie znaczy, że koncert dla 100 ludzi jest nieważny. Nie ma w nas otwarcia na przeżycie, doświadczenie muzyki. Po drugie, tak wszystko szufladkujemy, że na samym końcu trudno jest znaleźć odbiorcę, który nie byłby przekonany już wcześniej. A może jednak warto przyjść na koncert, na którym nie wiadomo wcześniej, czego będzie można doświadczyć? To jest jedyna siła, żebyśmy rozwijali kulturę, jedyna szansa na to, żeby kultura miała jakiekolwiek paliwo, bo jeśli będziemy oglądać obrazy, które widzieliśmy wcześniej w Internecie, to owszem, czegoś doświadczymy…

M.C.: …ale niczego nie odkryjemy.

A.C.: Ludzie boją się zadecydować, czy to mi się podoba, czy nie. A jak się jest na wielkim koncercie, to sprawa jest załatwiona – on musi być dobry. Gwarancją jest rozmach, tłumy, drogie bilety, tak żeby człowiek wiedział, że nie jest tam sam, bo do tego stopnia boi się samotności w ocenie, że chciałby tam być z czterema tysiącami ludzi. Równocześnie wciąż jako społeczność chodzimy na kino niezależne, w kinie szukamy nieznanych doświadczeń – a mam wrażenie, że w muzyce została tylko hollywoodzka produkcja, ta mniejsza przestrzeń została wyparta. To powoduje, że rynek się zamyka i za chwilę już zupełnie się zamknie, bo już tylko wytwórnie będą decydowały o tym, czego mamy słuchać i ciekawe rzeczy – jeśli w ogóle – będą stanowić bardzo mały wycinek spektrum.

P.W.: Kameralność ma szereg innych wymiarów, które mają inną wartość niż taki wielki koncert, gdzie nie dajesz sobie szansy czegoś przeżyć. Więc niech to będzie puenta tej rozmowy: nie bójmy się przeżyć, nie bójmy się odkrywać nieznanego i chodźmy na małe koncerty!

Kategorie: Rekomendacje – Sto twarzy STOART

Wesprzyj nas
Warto zajrzeć