O pasji, edukacji, karierze oraz – rzecz jasna – akordeonie, z Marcinem Wyrostkiem rozmawiają Marlena Wieczorek i Agnieszka Nowok.
Marlena Wieczorek: Wiemy z wielu wywiadów, że zaczął Pan grać dzięki własnemu ojcu i że jest Pan zadowolony z tego, że to właśnie akordeon stał się instrumentem Pana życia. Ciekawi mnie, czy sam chciałby Pan mieć kiedyś taki wpływ na drogę kształcenia własnego dziecka?
Marcin Wyrostek: Myślę, że na pewno. Najwłaściwsze z mojej strony byłoby chyba, abym pokazał swoim dzieciom różne rzeczy, jakimi można zajmować się w życiu, czy byłaby to muzyka, czy dyscypliny sportowe, czy wszelkiego typu inne zainteresowania. Najważniejsze to właśnie zainteresować, pokazać, ale też pokierować tak, by dziecko chciało się czymś zajmować samo od siebie. Często bywa, że dziecko znajduje się np. w szkole muzycznej, bo jest to tylko marzeniem rodziców, więc, broń Boże, nie chciałbym kopiować, klonować tego, co robię w życiu za pomocą dzieci. Moim zdaniem to nonsens. Trzeba wskazać i – to jest chyba najtrudniejsze – samemu też zauważyć ich predyspozycje. Trzeba pomóc dziecku odnaleźć jego żywioł – to jest najważniejsze.
Agnieszka Nowok: Czy jeżeli Pana pociecha nie wykazywałaby predyspozycji muzycznych, nie kryłby Pan rozczarowania?
MWyr: Nie, myślę, że nie. Każdy szuka swojej drogi i byłbym rozczarowany, gdyby coś musiało robić na siłę, bo “tata tak chciał”.
MWiecz: Osobiście przeszkadzał mi w naszych szkołach muzycznych kult solisty-wirtuoza, kładzenie mniejszego nacisku na granie zespołowe. Poza tym małą rolę odgrywała improwizacja i mało uwagi przywiązywano do delektowania się muzyką. Czy ma Pan jakieś własne przemyślenia lub propozycje związane ze zmianą edukacji artystycznej w Polsce?
MWyr: Moim zdaniem muzyka jest taką materią, którą konfrontuje się wprost z publicznością, z życiem. Jeżeli ktoś miałby zajmować się muzyką na siłę – nie ma takiej opcji. Wydaje mi się, że szkolnictwo powinno przede wszystkim kłaść większy nacisk na zabawę, przez którą powinno się przemycać treści programowe. Można bardzo zainteresować uczniów, prezentując im różne nagrania, zabierając na koncerty czy muzykując razem z nimi.
Miałem takiego nauczyciela w szkole muzycznej w Jeleniej Górze, który z nami koncertował, jeździł na konkursy akordeonowe, bardzo dużo czasu poświęcił na edukację moją i kolegów z pokrewnych roczników. Jego zaangażowanie bardzo przekładało się na naszą grę. Edukacja bardzo zależy od ludzi, którzy nauczają, wiadomo – od programów też, ale pamiętam, że ten właśnie nauczyciel wprowadzał nam trochę takich rzeczy “spoza”, np. quasi–improwizacji, dużo graliśmy zespołowo. Fakt, była też katorżnicza praca, bo w soboty i niedziele mieliśmy próby w szkole po dziesięć godzin, ale spotykaliśmy się jako ekipa, paczka, aby ćwiczyć razem. Z jednej strony było więc bardzo surowo i nie było opcji, aby ktoś nie przygotował się do zajęć, ale z drugiej – dawało nam to ogromną satysfakcję i frajdę. To, że nasz nauczyciel z nami muzykował (nazywał się Wiktor Oleszkiewicz, pochodził z Białorusi), bardzo nas mobilizowało, wszystko po prostu żyło i widzieliśmy w tym sens. Graliśmy koncerciki dla osób starszych, w przedszkolach, szkołach, przy wszelkich uroczystościach, również miejskich, dzięki czemu szkoła muzyczna pokazywała się nawet dwa lub trzy razy w tygodniu.
To, że jeszcze w liceum spotykałem studentów z katowickiej Akademii Muzycznej, też na pewno miało duży wpływ. To była duża mobilizacja: widziałem jakiegoś akordeonistę i również chciałem nauczyć się tak grać. Siedziałem później do szóstej, siódmej nad ranem w garażu, żeby nikogo nie obudzić. Kładłem nuty na masce samochodu i ćwiczyłem. Odtwarzałem na magnetofonie taśmy z nagraniami różnych koncertów. Raz mój tata był w Homlu na Białorusi z moim nauczycielem i przywiózł trochę rozmaitych nagrań. Spisywałem te utwory i potem się ich uczyłem… Ewidentnie nie było w tym przymusu ze strony rodziców. Szukałem w tym zabawy. Mój nauczyciel od dzieciństwa wyrobił też we mnie systematyczność. Wystarczyło, abym poćwiczył codziennie, np. dwie godzinki, i było OK.
Absolutnie nie robiłem niczego na siłę i myślę, że warto by było, aby program nauczania czasami skierować w stronę tego, co będzie bardziej pożyteczne w życiu. Dwa: przedmioty z podstaw improwizacji, harmonii. Prowadzę tego typu zajęcia na Akademii Muzycznej, ale myślę, że taki fakultet powinien być już w szkole. Wielu muzyków – przykładowo akordeonistów – kończąc studia, zostaje pedagogami, ale jeśli chcą grać, muszą się w tym jakoś odnaleźć.
AN: Jakim jest Pan pedagogiem? Gdy zerkałam na Pana rozmawiającego ze studentami, Wasza relacja wyglądała na bardzo sympatyczną i przyjacielską…
MWyr: Tak, ale czasem trzeba ich skarcić [śmiech]. Jak grają źle, mówię im wprost, że jest do niczego, by mieli świadomość, iż to nie jest dobre i pokazuję im, jak miałoby wyglądać. Staram się ciągle trzymać dystans, aby było wiadomo, że zajęcia nie są spotkaniem towarzyskim.
Myślę, że można zrobić to po prostu wymaganiami. Wszystko da się połączyć. Można uniknąć bariery w stylu: “ja jestem nauczycielem, proszę się nie odzywać”. Taka blokada jest bez sensu. Pamiętam, że miałem fajną nauczycielkę j. niemieckiego, p. Dorotę Kwiatkowską, w szkole w Jeleniej Górze, która była bardzo otwarta, ale gdy przychodziły egzaminy, potrafiła wszystkich oblać. Każdy wiedział, że trzeba się nauczyć, mimo iż jest miło i sympatycznie. Najważniejsze to stawiać wymagania – gdy obowiązki są spełnione, spokojnie można trzymać kontakt ze sobą.
AN: Niezmiernie dużo zależy od nauczyciela – powinna liczyć się jego kreatywność, wyobraźnia i zaangażowanie. Nie ma Pan wrażenia, że bardzo często pedagodzy nie wykazują tych cech, bo ich miejsca zajmują sfrustrowani i niespełnieni koncertowo muzycy?
MWyr: To zależy, kto do czego ma powołanie. Ktoś świetnie gra, a nie idzie mu uczenie, albo ktoś świetnie uczy , a nie wychodzi mu granie. Myślę, że każdy powinien wybierać w życiu to, co czuje, to, co naprawdę chce robić. Nastawiłem się na to, że chcę grać na akordeonie. Za pomocą muzyki da się żyć. Każdy teraz może powiedzieć, że łatwo mi się mówi, ale nie jest to takie proste. Mam świadomość, ile lat pracy temu poświęciłem, ile lat jeżdżenia w różne miejsca, nieprzespanych nocy takich jak dzisiaj, kiedy wróciłem o szóstej rano.
Mogę za to szczerze powiedzieć, że robię w życiu to, co zawsze było moją pasją i równocześnie “zabawą”, ale wiele mnie to kosztowało. Myślę, że w życiu trzeba wybierać, i wybrałem bardzo va banque, bo nastawiłem się tylko na granie. Postanowiłem, że będę robił w życiu to, co naprawdę chcę robić, i się udało. Sądzę, że jest to możliwe zawsze.
MWiecz: Mówi się, że Pana udział w “Mam talent” zwiększył zainteresowanie akordeonem. Co jeszcze może na to wpłynąć?
MWyr: Najbardziej wzrost zainteresowania akordeonem jest widoczny w szkołach, bo jeśli chodzi o studia, osoby takie raczej ukierunkowały się w życiu i mają już jakiś swój pomysł na to, że grają właśnie na nim. Może mój udział w Mam talent jest dla nich po prostu faktem: zagrałem, coś takiego się wydarzyło. Myślę, że największy rezonans miał mój występ wśród osób, które dopiero chciały rozpocząć naukę gry na instrumencie i pomógł im przy tym pierwszym wyborze. Wiem od znajomych, że było więcej chętnych na akordeon przy naborze do szkół muzycznych. Jeśli chodzi o studia, myślę, iż to może odbić się dopiero za iks lat, zobaczymy.
Sumując, to, że byłem w Mam talent, że są zespoły takie, jak np. Motion Trio, Czarek Paciorek, Andrzej Jagodziński, powoduje, iż gdzieś wspólnymi siłami budujemy nowy wizerunek tego instrumentu. Wierzymy w to, że postrzeganie akordeonu stopniowo się zmieni. Powszechnie jest on, niestety, źle kojarzony – mam to nawet udowodnione [śmiech]. Przeprowadzano ze mną wywiad do pracy magisterskiej na Uniwersytecie Warszawskim i z samej ankiety wyniknęło, że akordeon jest generalnie kojarzony jako instrument biesiadny. Osoby, które są w branży mają wyrobioną opinię na ten temat, niestety nie przekłada się ona na ogół. Ważniejsze jest trafienie do osób spoza środowiska i zwrócenie ich uwagi na wybór akordeonu na początku drogi nauki w szkole muzycznej.
MWiecz: Powiedział Pan, że kiedyś brał udział w castingach do programów muzycznych – bez sukcesu. Jak takie próby Pan traktował – nie było to deprymujące?
MWyr: Pamiętam, że wziąłem udział w castingu do Jaka to melodia. Zostało to bardzo dobrze przyjęte. Po moim występie komisja, m.in. z Robertem Janowskim, wyszła na korytarz i zakomunikowała wszystkim, że jako pierwszy dostałem w ogóle brawa – a był to już drugi dzień castingów, grałem chyba sto któryś. Gratulowano mi itp., itd., więc wszystko było super, ale poza tym nic nie poszło dalej… Może okazało się, ze akordeonista nie był im potrzebny?
Ogólnie w życiu szukałem bardzo wielu możliwości, żeby się pokazać. Powracając jeszcze do wcześniejszych pytań, akordeoniści albo zostają pedagogami, albo grają w zespołach, teatrach, albo jako akompaniujący muzycy i trzeba się najnormalniej w tych sytuacjach odnaleźć. To jest stricte życiowe – trzeba dać sobie radę. Pracowałem chwilę w teatrze w Gliwicach, w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, w kilku szkołach zawsze w biegu, na zastępstwach, ale od początku nastawiłem się na granie. Powiem szczerze, że ta praca też dała mi bardzo dużo doświadczenia i przygotowanie do tego na etapie szkolnym jest bardzo, bardzo ważne. Granie ze słuchu – improwizacja, harmonia. To są rzeczy ogólnie rozwijające muzyka. Najłatwiej stworzyć zespół w szkole. Graliśmy w mieszanej grupie, akordeony i perkusja. Nasz nauczyciel rozpisywał aranże – to nas pchało, byśmy cokolwiek poimprowizowali. To było przesadnie “kalekie” w naszym wykonaniu, ale i fascynujące.
AN: Nie kusiła Pana szansa wyjechania za granicę, kiedy pojawiły się kontakty i pootwierały kolejne furtki?
MWyr: Wszystko rozwijało się powolutku. Spotykałem gdzieś rożnych ludzi, jeździłem na koncerty, ale to były raczej takie jednorazowe “strzały”: wyjeżdżałem, grałem i wracałem. Ale właśnie, a propos naszych edukacyjnych bolączek – wynikają one z braku impresariatów na naszych uczelniach. Są przecież świetni muzycy, którzy zostają pozostawieni sami sobie. Można zostać na akademii, jasne, ale ona odgrywa inną rolę. Myślę, że brakuje właśnie wspomnianych impresariatów albo autonomicznych managmentów z prawdziwego zdarzenia: kogoś kto pojawia się na uczelniach w Polsce, na konkursach, festiwalach i wyszukuje osoby, które są świetne, pomaga im potem w nawiązywaniu kontaktów, w koncertach, dając tym samym szansę realizowania się. Niestety jest tak, że człowiek kończy akademię i zostaje sam z tym wszystkim. Ja przez całe studia grałem koncerty, od audycji szkolnych począwszy, aby zarobić jakieś pieniądze. Od 14. roku życia byłem zdany na siebie, całe liceum i studia kończyłem na własnym rachunku. Nie było łatwo, ale postawiłem, że będę robił w życiu to, co chcę robić. Jeśli jest się konsekwentnym, jest to możliwe.
[mp3=/cdn/files/zima-vivaldi-wyrostek.mp3]
A. Vivaldi, Zima, wyk. M. Wyrostek
AN: Jak Wydział Wokalno-Instrumentalny katowickiej Akademii Muzycznej przyjął Pana udział w “Mam talent”?
MWyr: Myślę, że w miarę dobrze. Już na studiach jeździłem na konkursy jazzowe, zakładałem przy okazji swoje kapele. Nie byli zdziwieni, że “coś” takiego pojawiło się moim życiu, choć przewrotnie w Mam talent grałem klasyczne utwory. Założyłem, że i tak za chwilkę odpadnę, bo to się po prostu nie sprawdzi – to przecież program w kompletnie innym charakterze i w tym całym show nie przebije się muzyka akordeonowa. Pomyślałem, że najważniejsze, abym po prostu zagrał. To była moja jedna z tysięcy prób zrobienia czegoś, kierowana myśleniem “a nuż kogoś poznam”, “ktoś mnie zaprosi na koncert”, “coś się wydarzy ciekawszego w życiu”, po prostu. Łapałem każdą okazję, by gdzieś się pokazać, by coś ze sobą zrobić, zagrać – jeździłem na koncerty, nawet nie ustalając za ile. Występowałem tu i tam, jechałem tysiące kilometrów, spałem w samochodzie, nie zatrzymując się po drodze, bo nie było mnie stać, nie miałem pieniędzy na instrument. Zdrowotnie bardzo się wyeksploatowałem. To była wieczna walka o to, żeby gdzieś się wypromować, pokazać, a może coś się wydarzy… I wydarzyło się.
MWiecz: Czy wobec tego akordeon to instrument kondycyjnie na całe życie?
MWyr: Myślę, że tak. To było wyeksploatowanie fizyczne: mało spałem, źle jadłem, ale życie nie jest łatwe i nie jest usłane różami. Ale kondycyjnie… jest taki francuski akordeonista Richard Galliano, świetny jazzman – ma teraz koło 55 lat. Radzi sobie świetnie na scenie! Art van Damme też grał do późnych lat, Frank Marocco również, więc myślę, że spokojnie można występować, dopóki sił starcza. Ważniejsze od kondycji są dusza i serce. Owszem, trzeba stale ćwiczyć, ale najważniejsze to robić to, co się kocha.
MWiecz: Jan A.P. Kaczmarek nazwał Pana na konferencji prasowej Festiwalu “Transatlantyk” w Poznaniu geniuszem. Jak odnosi się Pan do takich opinii? Czy dalej wymagania względem siebie od strony artystycznej są tak samo wysokie czy mniejsze/większe?
MWyr: Powiem szczerze, że wymagania wzrastają wraz ze świadomością i doświadczeniem: im więcej gram, tym bardziej sądzę, że więcej powinienem się nauczyć. Słowo “geniusz” zostawiłbym na dużo, dużo później, albo nigdy. Myślę, że to stanowczo za wiele, ale miło mi, że Jan tak mnie nazwał [śmiech]. Mam też problem, że jestem bardzo krytyczny wobec siebie i nie było jeszcze koncertu, z którego byłbym zadowolony.
AN: Szczerze mówiąc, to straszne… Narzuca Pan sobie ogromną presję.
MWyr: To naprawdę straszne, bo człowiek nie potrafi się tym w końcu nigdy cieszyć [śmiech]. Wychodzę ze sceny i myślę: “To było do kitu”. Zawsze chcę, żeby było idealne. Niepotrzebny jest ten perfekcjonizm i szukanie dziury w całym. Presja z jednej strony wzmacnia, bo człowiek wtedy się “spina” do działania, ale jest też w pewnym sensie destruktywna…
MWiecz: Czy były jakieś propozycje zawodowe, które Pan odrzucił, bo nie chciał iść na zbyt wielki kompromis? Gdzie jest ta linia?
MWyr: Ustąpiłem ze stanowisk pedagogicznych i to jeszcze przed programem, np. byłem w szkole na zastępstwie i rodzice pisali petycję do dyrektora, żebym został, ale ja otwarcie powiedziałem, że nie podejmę się tego, bo po prostu mam za dużo innych obowiązków – jeszcze wtedy pracowałem w szkole w Zabrzu, z której później zrezygnowałem. Teraz już nauczyłem się, że doba nie ma pięćdziesięciu godzin, trzeba mądrze organizować czas i dokonywać wyborów. Czasami zdarzały się projekty popowe, bardzo komercyjne. Nawet pop może być dobrze zagrany, ale te rzeczy były po prostu słabe. Teatry z kolei zabierały bardzo dużo czasu przez próby i spektakle, więc też się zwolniłem.
Lubię być wolnym, niezależnym, a nie związanym z jakimś miejscem tak na co dzień od – do. Wolę być takim latającym ptakiem i ryzykować. Wybrałbym nawet pół roku wolnego i ćwiczenie, aby potem móc się gdzieś pokazać – oczywiście realizując się w tym czasie jakoś zawodowo, a nie siedząc i nic nie robiąc na kanapie, oglądając telewizję. Kieruję się też intuicją, jeśli chodzi o wybór projektów muzycznych czy tego, co jest dla mnie ważne.
AN: Poza intuicją z kim wobec tego konsultuje Pan swoje pomysły i komu najbardziej ufa przy podejmowaniu decyzji?
MWyr: Konsultuje się zawsze z dziesięcioma tysiącami osób, żeby było jak najlepiej. Pytam, co myślą, bo zawsze chcę wybrać najlepszą z możliwych opcji – czasem za dużo się zastanawiam i to doprowadza mnie do szału. Miałem w życiu kilka takich osób, które bardzo mądrze mi doradziły i pomogły obrać właściwy ster, np. na uczelni prof. Joachim Pichura czy p. Janusz Kurek z Agencji Reklamy Radia Katowice, który otworzył mi głowę na odpowiednie podejście do życia. Zawsze konsultuję się z żoną, z kolegami z zespołu, z moimi przyjaciółmi.
Przed Mam talent też pytałem kilku osób, co o tym sądzą. Byłem u Rektora, rozmawiałem z prof. Pichurą. Wyjaśniałem, że to taki występ, aby pokazać instrument i nie było z ich strony jakiegoś sprzeciwu. Poza tym ważna jest również pewna niezależność, żeby mimo wszystko robić swoje i brać życie we własne ręce.
MWiecz: Słyszałam Pana na koncercie wraz z Kayah – połączenie wspaniałe, pełne twórczej energii – czytałam, że to Pan zrobił pierwszy krok i prosząc Kayah o autograf, zasugerował chęć współpracy. Z jakim jeszcze polskim artystą – żyjącym lub nieżyjącym – chciałby Pan współpracować?
MWyr: Kasię spotkałem na Fryderykach w 2010 roku i zapytałem o ewentualnie jakiś wspólny koncert. Kasia ma różne projekty folkowe, bałkańskie, a ja lubię taką muzykę i zaproponowałem, że jeśli kiedykolwiek byłaby zainteresowana taką współpracą, to ja bym bardzo chętnie ją nawiązał. Za jakieś kilka miesięcy mieliśmy wspólny występ w Warszawie, na zaproszenie firmy AA.
Kayah jest artystycznie natchniona. Porobiłem aranżacje niektórych jej utworów, muzyki francuskiej i ludowej, to raz. A dwa, że robimy próby i pewne rzeczy mamy ustalone. Na scenie jest taka fajna chemia muzyczna między nami.
Kasia jest bardzo spontaniczna, jest instrumentalistką, jeśli chodzi o śpiew. Śpiewa bardzo emocjonalnie, tak od serca. Mieliśmy nawet ostatnio wspólny koncert na festiwalu akordeonowym, na który jeździłem jeszcze jako uczeń. To międzynarodowy przegląd, który w końcu wygrałem potem jako student. Teraz jeżdżę tam jako juror. Graliśmy z Kasią koncert w ramach tego wydarzenia i troszeczkę, minimalnie się obawiałem, jak środowisko przyjmie inną formułę akordeonu, która nie będzie do końca klasyczna. Gdy rozmawiałem po koncercie z profesorami ich opinie były bardzo pozytywne i byli wprost zachwyceni Kasią. Myślę, że głównym motorem naszej współpracy jest to, iż jest świetnym muzykiem i po prostu świetnym człowiekiem. Jest bardzo szczera, prawdziwa i naturalna.
Zawsze kieruję się w życiu sercem i intuicją, i jak z kimś współpracuję to przede wszystkim z tego względu, że są fajnymi ludźmi, a dopiero potem dobrymi muzykami czy specjalistami w swojej dziedzinie. Najważniejsi są ludzie, a Kasia jest rewelacyjną osobą. Jest wielu takich artystów w Polsce, którzy wybrali swój zawód, bo jest dla nich prawdziwą pasją i z takimi właśnie osobami chciałbym współpracować, gdybym miał możliwość.
MWiecz: Skoro człowiek jest zawsze na pierwszym miejscu, jakie cechy ceni Pan najbardziej u innych?
MWyr: Momentami powiedziałbym, że byłem “ażyciowy” i często dostawałem po łbie, bo nie potrafiłem dostrzec gierek słownych. Dla mnie wszystko było czarne albo białe. Nigdy nie widziałem żadnych podtekstów i sytuacje telenowelowo–serialowe są dla mnie zawsze niezrozumiałe. Nie rozumiem tego typu myślenia i dlatego w ludziach najbardziej chyba cenię szczerość i prostolinijność. Lubię naturalność. Jeśli ktoś jest prawdziwy, nie zgrywa się, nie stara się udawać kogoś innego, by mieć z tego jakąś korzyść.
Cenię sobie, gdy ktoś jest otwarty, po prostu mówi “co i jak”. Szanowałbym nawet największego wroga, jeśli tylko byłby szczery. A czy w takim wypadku byłoby dużym nietaktem zakończenie tej wypowiedzi po następnym zdaniu? Odchodzi materiał, ale generalnie w wypowiedzi Wyrostka nic nie uległoby przecież zmianie, nawet po tym, jak to czytał. To jest dla mnie najważniejsza ludzka cecha.
AN: Często spotykana?
MWyr: Poznałem wiele takich osób. Poznałem Kasię, ostatnio Marylę Rodowicz, z którą miałem okazję wystąpić na jej benefisie podczas festiwalu Top Trendy. To pozytywna osoba, ze swoją długą historią muzyczną ma do opowiedzenia wiele anegdot. Gdy grałem z Marylą po prostu widziałem, że to kocha: wychodzi na scenę i ma w sobie tyle charyzmy! Znam wielu studentów, którzy nie mają tyle młodzieńczej energii, polotu i pasji, co ona. Maryla rozniosłaby Ergo Arenę w Sopocie!
Przede wszystkim zatem cenię ludzi bezpośrednich i z pasją. Tych, którzy nie są sfrustrowani życiem, bo być może nie odważyli się zaryzykować, by odnaleźć to, co jest ich “ja”. Coraz częściej mam wrażenie, że życie tak szybko leci. Jest jak pstryknięcie palcem. Życie jest tak kruche, a my jesteśmy tutaj zaledwie chwilkę i jeszcze mielibyśmy robić coś na siłę czy tylko dla pieniędzy? Kompletnie bez sensu. Zaprzedanie własnego życia to moim zdaniem największy błąd. Trzeba ryzykować, aby robić to, co się kocha, i właśnie tutaj wiarę przywracają mi takie osoby, jak Maryla czy Ryszard Rynkowski, którego słuchałem jeszcze w liceum. Ostatnio poznałem Jacka Cygana, miałem też okazję wystąpić z Bobbym McFerrinem, chodzącym natchnieniem muzycznym.
To jest człowiek muzyka. Byłem zaproszonym gościem na performance podczas jego występu w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu. Nie mieliśmy ani jednej próby, to była całkowita improwizacja. Z Bobbym tworzy się i komponuje na miejscu. On jest czujnym, świetnym kameralistą, który od razu dopasowuje się, idąc ułamek sekundy za tym, co dzieje się na scenie. Bobby McFerrin jest niesamowity i najcenniejsze jest to, że jest muzycznie uduchowiony. Naprawdę robi to, co najbardziej kocha.
MWiecz: Jest dużo talent show typu “X-Factor”, “Idol”, “Droga do gwiazd”, “You Can Dance”. Czy wyobraża Pan sobie talent show dla instrumentalistów?
MWyr: W Finlandii, w ogóle w krajach skandynawskich, istnieje konkurs akordeonowy Primus Ikaalinen – w tym okręgu ten instrument jest dosyć popularny. To jest normalny konkurs , gdzie na castingi przychodzą profesjonaliści, jest widownia, jurorzy, którymi są profesorowie z całej Europy, ale ma formę show. Łączy profesjonalizm z muzyką bardziej w kierunku rozrywki, ale na niezwykle wysokim poziomie. Przyjeżdżają tam ludzie z całego świata. Muzycy od razu mają promocję, bo to, co jest moim zdaniem największym brakiem przeglądów akordeonowych i muzycznych w większości, to nagrody. Gdy grałem jakiś konkurs – wiadomo, to były też inne czasy i wiele zależy od sponsorów –nagrodę stanowiły np. cukierki, czasami jakiś toster albo bardzo mała premia pieniężna. Wolałbym nie dostać nic w zamian za np. kontrakt na trzy, cztery koncerty na innych festiwalach na świecie.
Pewnie taka idea powstanie i organizatorzy różnych festiwali zaczną zapraszać zwycięzców na swoje konkursy, bo to jest najlepsza nagroda. Nagroda nagrodą, ale najważniejsze w Mam talent było to, że otworzył się dla mnie rynek koncertowy i to bardzo szeroko. Taki talent show dla instrumentalistów byłby jak najbardziej możliwy, tylko trzeba by było przeorganizować media, bo nie zawsze są one misyjne.
AN: A czy w Polsce taki talent show miałby szansę się udać, skoro nasze media są bardzo komercyjne?
MWyr: Myślę, że to kwestia czasu. Wierzę, że tak. Grałem koncerty dla dzieci, “niemuzycznych” i np. pamiętam jeden w Filharmonii w Opolu, gdzie ich reakcja była jak w Spodku. Oprócz mnie w zespole był kolega na werblu i basista. Ostatnio znowu słuchałem tego nagrania i po zakończeniu poszczególnych utworów słychać owacje jak na rockowym koncercie!
Myślę, że muzykę i wiele różnych dziedzin sztuki trzeba dzieciom prezentować sukcesywnie i przekazywać przez media. Wtedy społeczeństwo dojrzałoby do tych przykładowo 30 lat, ale wychowane w tym nurcie samo wyłączyłoby telewizory, kiedy proponowano by coś głupiego. Ufam w to, że ludziom za niedługo będzie brakowało muzyki w muzyce. Dzieciaki powinny od samego początku trafiać do filharmonii, ale musi być ciekawy program, dobrzy wykonawcy i trzeba im to po prostu tak zorganizować, żeby się nie zraziły. Pójdą raz, drugi, trzeci, dziesiąty i pomyślą: “czemu nie”? Młodzież idzie na randkę do kina, tak? Czemu nie zaprosić dziewczyny do opery czy do teatru?
AN: Wydaje mi się, że wśród obecnej młodzieży chodzenie do filharmonii czy opery uznane jest za staroświeckie i, kolokwialnie mówiąc, “obciachowe”…
MWyr: Tak? Kiedyś grałem na jakiejś dziwnej, prywatnej imprezie koło Monachium. To było spotkanie szkoleniowe managerów. Zagrałem swój mały recital, a że był tam też fortepian, to po moim występie poproszono mnie, bym zagrał im coś jeszcze. Managerowie wypytywali mnie o różne utwory i śpiewali arie operowe! Byłem w szoku, że ludzie, którzy nie są wyedukowani muzycznie znają arie, pieśni i w ogóle tyle muzyki klasycznej. U nas to leży, jeśli chodzi o ogólną edukację, naprawdę, a oni przerzucali się koncertami, na których ostatnio byli, nowinkami muzycznymi, pytali, czy znam to, tamto…
Jest nadzieja w małych dzieciach, o ile podejście do muzyki będzie w nich pielęgnowane i tak jak na naszym koncercie przedstawione im jako coś atrakcyjnego. Wtedy łatwiej będzie znaleźć wykonawców i nie będzie trzeba specjalnie organizować marketingu szkół muzycznych, żeby ktokolwiek chciał do nich przyjść. Przede wszystkim jednak widownia byłaby świadoma. Co z tego, że kończymy akademie. Ilu studentów kończy ją każdego roku, a potem nie mają dla kogo grać, bo ludzie wychowani są tylko przez komercyjne media? Jeśli tak to ma wyglądać, to te uczelnie będą fabrykami produkującymi bezrobotnych. To wszystko musiałby zmieniać się kompleksowo, potrzebna jest praca całkiem u podstaw, zaczynając intensywnie od najmłodszych. Z jednej strony coś zaczyna się dziać. Jest przecież internet, dostęp do materiałów i muzyki, generalnie do wszystkiego, co nie jest transmitowane w TV. Wygrywa więc teraz wybieranie przez użytkownika. Wiadomo, trzeba też umieć wybrać i właśnie tej umiejętności trzeba byłoby nauczać już od dzieciństwa. Są instytucje, które wdrażają zmiany intensywnie: filharmonie czy szkoły muzyczne, ale wciąż idzie na to za mało budżetu. Może nawet nie chodzi o to, że państwo daje za mało pieniędzy, tylko za wiele idzie na komercję. Niestety ludzi bardzo szybko można kupić i wtedy poniesione koszty się zwracają.
AN: Wracając do akordeonu, jacy kompozytorzy współcześnie piszą na ten instrument?
MWyr: Są ciekawe współczesne kompozycje, np. Świdra czy Krzanowskiego, który już niestety nie żyje, ale jest konkurs jego imienia w Czechowicach–Dziedzicach. Edward Bogusławski z kręgu katowickiego. Z Łodzi prof. Bogdan Dowlasz. Był też kiedyś w Polsce bardzo fajny prof. Bogdan Precz, który wyjechał do Hiszpanii. Z zagranicy: Sofia Gubajdulina, Władimir Zubicki, Wiaczesław Siemionow, Władysław Zołotariow, poza tym Niemcy, Skandynawowie…
Mamy wiele różny spojrzeń na ten instrument, każdy ten okręg prezentuje inny wizerunek akordeonu, pokazuje inny wachlarz jego możliwości. Najlepsze są chyba kompozycje pisane przez kompozytorów-akordeonistów, ewentualnie przez kompozytorów, którzy blisko współpracowali z akordeonistami, bo wtedy udaje im się uniknąć sytuacji stworzenia rzeczy awykonalnej (a jest trochę takich utworów, w których niestety trzeba “walczyć”). Jeśli jednak kompozytor jest równocześnie akordeonistą, to wtedy potrafi wykorzystać maksymalnie potencjał instrumentu.
AN: A co Pan myśli o transkrypcjach?
MWyr: Dziś na egzaminie, gdy słuchałem studentów, często pojawiały się takie świetne momenty brzmiące jak imitowanie orkiestry: tutaj pojawiają się tony quasiwaltorniowe, jakiś temat, tam przeplatają się kontrapunkty… To wszystko są utwory nietranskrybowane, ale pokazują jak bardzo ciekawy może być akordeon. Eksplorują też pełnię możliwości i walory tego instrumentu.
Transkrypcje zawsze są wbrew akordeonowi. To, że udajemy organy, fortepian czy klawesyn, jest OK, ale to nigdy nie wykorzysta do końca zalet instrumentu. Podobnie, gdyby ktoś przeniósł akordeonową muzykę na skrzypce – to zawsze pozostanie w jakiś sposób ograniczone.
AN: Na czym polega fenomen Marcina Wyrostka? Co uważa Pan za swoją cechę wyróżniającą (pod względem osobowościowym czy techniki gry)?
MWyr: Trudno coś takiego wyróżnić…To ma być coś pozytywnego?
AN: Oczywiście, że tak!
MWyr: [śmiech] Jestem wobec siebie zawsze krytyczny, ale jedną rzecz mogę chyba powiedzieć: gdy się czegoś podejmuję, w sensie grania koncertu czy czegokolwiek, staram się to robić po prostu na trzysta procent, jak tylko potrafię najlepiej. I tego trochę nie toleruję u innych, nie trawię wręcz, kiedy ktoś pracuje na pół gwizdka – już lepiej niech tego po prostu nie robi.
Zawsze byłem pracoholikiem, nawet jak kończyłem studia i miałem odebrać dyplom z wyróżnieniem, to… nie odebrałem go, bo prowadziłem lekcje w szkole w Zabrzu [śmiech]. Jak już się czegoś podejmowałem, to na sto procent. Zauważam i słyszę, ilu ludzi chałturzy w swojej pracy, obojętnie o jaką dyscyplinę chodzi. Z drugiej strony w każdej branży można odnaleźć tych, którzy robią coś z prawdziwą pasją i myślę, że oni zawsze się utrzymają. Znajdą się też niestety osoby, które działają byle jak, cwaniacy. Świata się przecież nie zmieni, nie można podzielić ludzi i jednych wysłać na jedną wyspę, drugich na inną. Chcę być osobą, która pozostaje wierna sobie i wypełnia swoje obowiązki najlepiej, jak potrafi.
MWiecz: A co lubi Pan robić w wolnym czasie, jeśli w ogóle go Pan ma? Podobno świetnie jeździ Pan na rolkach…
MWyr: Czasem mam wolny czas [śmiech]. Ostatnio zacząłem już spać – staram się odsypiać. Zawsze grałem w piłkę, chociaż ostatnio trochę tak z asekuracją – jakaś kontuzja wdała mi się w bark, więc trzeba było przystopować. Jak najbardziej basen, rolki właśnie, rower. Zawsze wciągały mnie komputery i grafika komputerowa, tworzenie wizualizacji, zabawa programami Studio Max czy SketchUp, projektowanie brył trójwymiarowych…
Jest wiele takich rzeczy, w które jak się wkręcę, to zastaje mnie trzecia czy czwarta w nocy. Później chodzę zmęczony, ale jestem osobą zanurzającą się w pewne rzeczy i tracącą zupełny kontakt z czasem i z rzeczywistością. Motoryzacja też była jedną z nich. Kiedyś miałem starego malucha, który cały czas się psuł. Wszystko naprawiałem sam w tym samochodzie. Miałem książkę Sam naprawiam i pamiętam, jak wyciągałem silnik, jeździłem po części oraz spędzałem w garażu wiele godzin, własnoręcznie go naprawiając.
Lubię też podróże. Zawsze doceniałem tę zaletę mojej pracy. Podróżowałem z długami i na kredycie studenckim, wyjeżdżałem np. na koncert do Monachium czy na Słowację – to były groszowe sprawy, ale bardzo cieszyło mnie, że jadę w jakieś inne miejsce, poznaje nowych ludzi i poszerzam swoje horyzonty. Im człowiek więcej podróżuje, tym lepiej widzi, jak funkcjonują inne społeczeństwa, inne miasta i jak to wszystko wygląda. To zawsze jest taką nauką życiową, która jest dla mnie niezbędna. Lubię nieznane. Tak jechałem kiedyś do Stanów na jeden z festiwali. Udało mi się znaleźć sponsorów. Jeździłem po wielu firmach na Śląsku z płytami nagrywanymi samemu na kolanie, sam drukowałem okładki, umawiałem się, że zagram potem jeden, dwa czy trzy koncerty. To było jakieś trzysta firm, do których dzwoniłem po kilka razy. Zainwestowałem w ten projekt jeszcze dodatkowo wszystko to, co miałem, ale opłaciło się. Dzięki temu pojechałem właśnie do Stanów, w miejsce, którego kompletnie nie znałem. Na lotnisku i na dworcu miał odebrać mnie ktoś zupełnie obcy, ale to są fajne przygody!
Lubię takie rzeczy, poznawanie świata i ludzi. Nie podróżowanie po hotelach, ale poznawanie świata – to uczy życia. To jest coś, czego nam nikt nie zabierze. To się łączy z muzyką, bo grając, również dużo podróżujemy. Nawet teraz rozmawiamy z chłopakami z zespołu na temat kilku wyjazdów w trasy koncertowe. Gdy patrzymy na koszty – dołożymy do tego interesu, ale chcemy tego, żeby przeżyć jakąś przygodę. Życie powinno być przygodą, tak trzeba do tego podejść. I nabrać dystansu. Oczywiście, trzeba zachować też pewne normy moralne, ale warto brać życie w swoje ręce i korzystać z niego. Nie można dać się sprzedać.
Autor: Max Skorwider