Jak nie zrobić kariery muzycznej?
Obserwując walkę moich przyjaciół, absolwentów najróżniejszych akademii muzycznych na rynku show biznesu, dochodzę do dwóch wniosków.
Po pierwsze: nie wiem, jak zrobić w Polsce karierę muzyczną (tu: przez słowo „kariera” rozumiem popularność, społeczny szacunek, autorytet u innych twórców i odpowiednią gratyfikację finansową). Po drugie: wiem, jak kariery nie zrobić. Wystarczy być zdolnym, wykształconym, oryginalnym, twórczym, bezkompromisowym i tworzyć dobrą muzykę.
To nie tak, że dobrej muzyki na rynku nie ma. Jest. Młodzi zapaleńcy co rusz wydają płyty własnym sumptem, z dotacji miasta w wysokości 3 000 PLN, tworzą na telefonach komórkowych klipy do swych piosenek, wrzucają utwory na You Tube’a, walczą o koncerty, które zazwyczaj są nieodpłatne (bo w końcu mają się promować) lub płatne tak, by pokryć zaledwie koszty przejazdu. Startują w konkursach, które wygrywają, jeśli te są ustawione pod nich.
Konkursy, nawet jeśli nie są ustawione, to też nie są obiektywne. Najczęściej jury dąży do tego, by zobaczyć w uczestnikach odzwierciedlenie siebie. Tak więc uczestnik ma dążyć do skopiowania „ideału” twórczego lub wykonawczego stworzonego przez ikonę a to interpretacji, a to instrumentalistyki. Najmniej cenionymi cechami jest oryginalność, świeżość, nowatorstwo, które może nie wpisują się w kanon, które może nie jest perfekcyjne, ale za to tworzy coś nowego.
Wygranie konkursu poza paroma tysiącami złotych, które trzeba podzielić między wszystkich członków zespołu, niewiele daje. Organizatorzy nie współpracują bowiem z wytwórniami, menadżerami muzycznymi, telewizją i radiem. Czasami można załapać się w ramach „nagrody specjalnej” na możliwość zagrania darmowego koncertu w średnio prestiżowej stacji radiowej lub uczestnictwo w festiwalu jako „nadzieja polskiej muzyki”, z czego niewiele wynika. Nie pociąga to bowiem za sobą żadnych konkretnych propozycji. A takowe, jeśli nawet padają, są zazwyczaj bez pokrycia. Dyplom z konkursu można więc chlubnie powiesić sobie nad łóżkiem albo pochwalić się nim mamie i tacie.
Wybitnie uzdolnieni muzycy, dzięki wygranym konkursom ogólnopolskim i międzynarodowym, z płytami wydanymi za własne pieniądze, świetnie ocenionymi w „Jazz Forum” i „Wyborczej” mieszkają nadal we trójkę w wynajętym pokoju i jedzą chleb z pasztetem.
Czyli co w związku z tym?
Jedną z szans na „wybicie się” jest udział w talent shows. Wykształceni i zdolni wokaliści uderzają do idoli, „mastbimjuzików” i innych „wojsów”, żeby przez pięć minut zaistnieć na antenie. I często im się udaje. Zazwyczaj zresztą wygrywają. Problem zaczyna się przy zetknięciu z wytwórnią. Kontrakt jest. Wystarczy podpisać. Ale wcześniej należy się zgodzić. Bo mądre głowy zadają pytanie:
– No to kogo z Ciebie zrobimy? Może polską wersję Lady Gagi, a może kopię Alanis Morrisette?
– Ale ja mam własną osobowość i własne numery, zaaranżowane, nagrane, wystarczy wydać.
– Nieeee, to się nie sprzeda. Lepiej, gdybyśmy poszli w polską wersję Shakiry…
Jeśli widzieli Państwo doskonały dokument pt. Show biznes po polsku (dostępny tu: https://www.youtube.com/watch?v=hvc_OHkl8Nk), to informuję: od momentu nakręcenia dokumentu nic się nie zmieniło. Władzę w dalszym ciągu trzymają osoby bez znajomości muzyki, bez gustu i zdolności oceniania, co jest dobre, a co złe. Jeden z moich ulubionych cytatów z filmu brzmi:
– Jak oceniasz polski show biznes? – pyta reżyser.
– Nie ma w Polsce show biznesu – odpowiada jedna z rozmówczyń, Karolina Korwin-Piotrowska. – Polski show biznes opiera się na zasadzie “jak sobie Jasiu wyobraża wojnę”. Mały Jasiu nie widział wojny, widział ją tylko w telewizji. Polski show biznes opiera się na tym, jak sobie obejrzeliśmy parę filmów o show biznesie amerykańskim i nasze polskie tak zwane gwiazdy, tudzież polscy tak zwani agenci próbują się zachowywać tak, jak agenci i aktorzy w filmach amerykańskich.
No i zamiast Hollywoodu mamy Holiłódź. Zresztą, wytwórnie filmowe już dawno doszły do wniosku, że siłą polskiego filmu nie jest nieudolne kopiowanie hollywoodzkich efektów, tylko inwestowanie w coś ambitniejszego. Dzięki temu, wyjeżdżając do Londynu, w każdym sklepie i bibliotece na półce w kategorii Filmy Zagraniczne można odnaleźć najnowsze produkcje Skolimowskiego, Holland czy Smarzowskiego.
Polski teatr nie od parady jest uznawany za najlepszy w Europie. I znów nie dlatego, że kopiujemy brodwayowskie wodewile, tylko dlatego, że Lupa, Warlikowski i Jarzyna postanowili odkryć w świecie dramatycznym coś więcej niż tylko fikanie nogami i poduszkę pierdzioszkę.
Polska sztuka zawsze broniła się swą unikalnością, głębią, czymś, co trzeba wymyślić i czego nie załatwią li tylko pieniądze. Większość środowisk twórczych tę prawdę już dawno odkryła. Poza branżą muzyczną. I tak, jak celem graniczącym z obsesją u Brytyjczyków, Skandynawów w jazzie jest odnalezienie swojego wyjątkowego języka muzycznego, który odróżni jazz europejski od jazzu amerykańskiego, tak w Polsce student, który nie opanuje wszystkich zagrywek Parkera, dostaje dwóje. Dwóję można dostać, jeśli się nie swinguje i nie robi akcentu na „dwa”, tymczasem najwięksi instrumentaliści, jak Brad Mehldau czy Keith Jarrett, improwizują, waląc za każdym razem akcent na „jeden” i „trzy”, i nie przeszkadza im specyficzny feeling w byciu najwybitniejszymi pianistami naszych czasów. Dzikie, bezmyślne zapatrzenie, zapatrzenie nie na twórczość, tylko na odtwarzanie niszczy potencjalne gwiazdy estrady. Gdyż ci, zamiast rozwijać swój potencjał twórczy, walczą z tym, by akcent był położony w miejscu, gdzie należy.
Kozioł ofiarny
Winnego trzeba znaleźć. Zawsze. I znaleziono. Tragicznej sytuacji polskich muzyków i muzyki winne jest prawo autorskie. Co prawda, nikt go nie rozumie i za bardzo nie potrafi wskazać na czym wina polega, ale ważne, by wytknąć palcem. Jak mantrę dziennikarz za dziennikarzem powtarza, że umowa ACTA obnażyła słabość prawa autorskiego bez argumentowania, na czym ta słabość polega i czego dotyczy.
Niestety jako osoba, która całą swą dotychczasową karierę zawodową poświęciła właśnie tej dziedzinie prawa, jak również aktywnemu partycypowaniu w doradzaniu artystom, badaniu umów wydawniczych, organizowaniu koncertów, aplikowaniu o dotacje, mogę ze spokojnym sumieniem stwierdzić: prawo autorskie to najmniejszy problem.
Problem zaczyna się dopiero tam, gdzie należy je stosować i gdy wychodzi jak na dłoni, że osoby stosujące prawo nie mają o nim pojęcia. Dotyczy to zarówno Organizacji Zbiorowego Zarządzania (takich jak ZAiKS, STOART, ZPAV), jak i organów wykonawczych (Minister Kultury, wojewodowie, prezydenci miast), no i, przede wszystkim, organów ścigania (policja i prokuratura).
Za czasów IV RP niezwykle modne było podnoszenie statystyk policyjnych dzięki łapaniu Bogu ducha winnych studentów za ściąganie z Internetu plików mp3 i filmów. Tymczasem, od samego początku istnienia ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, tj. od 1994 roku, nieodpłatne korzystanie z rozpowszechnionych utworów na własny użytek jest jak najbardziej dozwolone i legalne na mocy art. 23 ustawy. Spektakularne najazdy na akademiki, zabieranie studentom komputerów, przesłuchania, akty oskarżenia, zostały umorzone ze względu na brak znamion czynu zabronionego. Ci najbardziej zapalczywi prokuratorzy walczą do dziś, kierując akty oskarżenia do sądu, żeby następnie sąd uniewinniał oskarżonego z zarzucanego mu czynu.
Innym problemem były programy komputerowe, których kopiowanie zawsze było przestępstwem. Przez wiele lat uczelnie „nie miały” pieniędzy na zapewnienie studentom właściwego oprogramowania, wymagając jednocześnie umiejętności jego obsługi. Mam tu przede wszystkim na myśli uczelnie techniczne, kierunki graficzne itd. Dopiero po skazaniu wyrokiem karnym studentów, którzy korzystali z Autocadów tylko i wyłącznie po to, by odrobić pracę domową, rektorzy znaleźli pieniądze na licencje do drogich programów. I tak, dzięki ofierze, jaką ponieśli przyszli architekci, inżynierowie, graficy i prawnicy, obecni studenci mogą za darmo korzystać na swych uczelniach z LEX-a, Autocada itd.
Wracając jednak do muzyki. Tak. Ludzie ściągają pliki. Wolą ściągać niż wydawać pieniądze na płytę w Empiku. Natomiast problem dzisiejszy nie polega na tym, iż prawo pozwala ludziom ściągać pliki za darmo, tylko na tym, iż w naszym Państwie nikt się nie pofatygował, żeby stworzyć platformę, z której można by było za drobną opłatą pliki pobrać i żeby ta opłata trafiała bezpośrednio do kieszeni twórców. Przykład niezwykłej popularności, jaką bije chomikuj.pl, jest koronnym dowodem na to, że ludzie chcą i mogą płacić. Problem polega na tym, że pieniądze z pobrań nie trafiają do twórców tylko do prywatnych kieszeni.
12 lipca miałam przyjemność uczestniczenia w konferencji Reforma prawa autorskiego. Kultura i ekonomia w czasach post-ACTA. Problem portalu chomikuj.pl został poruszony również m.in. z prezesem ZAiKS-u. Padło proste pytanie: dlaczego ZAiKS nie podpisał jeszcze umowy licencyjnej z portalem? A jeśli ten odmówił, to czemu nie egzekwuje należności przez komornika? Prezes wyglądał na zdziwionego. Jak to? Umowę? Z BANDYTAMI? No, ale jeśli podpisaliby Państwo z nimi umowę, to momentalnie przestaliby nimi być, a pieniądze zaczęłyby trafiać do osób uprawnionych. Prezes mętnie tłumaczył, że to nie jest tak łatwo, że chomikuj.pl w sumie nie udostępnia, że robią to użytkownicy, a oni tylko mają platformę i wszystkiemu jest winne prawo autorskie.
Otóż obecne prawo autorskie przewiduje jasno i klarownie, iż opłaty licencyjne pokrywa organizator. Jeśli więc, przykładowo, mamy do czynienia z koncertem, to wynagrodzenie dla autorów za rozpowszechnianie piosenki opłaca nie osoba śpiewająca tę piosenkę (mimo, iż faktycznie to ona ją rozpowszechnia), tylko organizator koncertu. Wystarczy drobna wykładnia przepisów obowiązujących i skonstatowanie faktu, iż organizatorem zbiorowego rozpowszechniania plików jest właśnie portal chomikuj.pl. Siedziba chomikuj.pl znajduje się na Cyprze, można więc łatwo wyegzekwować zaległe należności w łatwym i krótkim postępowaniu sądowym czyli na drodze Europejskiego Nakazu Zapłaty. To tak można? – pyta zdziwiony prezes.
Nikt jakoś tym nie jest zainteresowany. Tak samo, jak stworzeniem oficjalnej platformy z muzyką i filmami do pobrania. Są temu przeciwne same OZZ-y, które rozliczają wynagrodzenia autorskie według tylko sobie znanych reguł czyli tzw. tabel, których nikt nie rozumie włącznie ze stosującymi je. Legalne udostępnienie plików w Internecie zmusiłoby OZZ-y do uczciwego wypłacania wynagrodzenia, tj. według ilości pobrań, co każdy może sprawdzić i czego nie da się zatuszować. To nie jest na rękę. I znów pytanie: czy to wina prawa autorskiego, czy może nieudolnie działającego systemu?
Zamieszczaniem utworów w Internecie przeciwne są same wytwórnie. Nie dlatego, że one na tym stracą, tylko dlatego, że stracą na tym dostawcy, dystrybutorzy, tłocznie, drukarnie czyli wszystkie ogniwa łańcucha, które sprawiają, że płyty są tak drogie.
Jakie więc jest wyjście?
Znów dochodzimy do wniosku, że łatwiej w Polsce być wolnym strzelcem. Działać w pojedynkę, bez nacisków, bez głupich wytycznych. Problem polega na tym, że w zderzeniu z potęgą finansową oraz lobbingowymi możliwościami wytwórni samotny artysta skazany jest na porażkę, zarówno jeśli chodzi o udział w dobrze płatnych koncertach i festiwalach, jak i dostęp do mediów, lansowanie jego utworów na listach przebojów. No i znów wracamy do trzech osób w pokoju i chleba z pasztetem.
Akcja „Uwolnijmy muzykę” nie ma na celu zmienienia świata. Jej twórcy są na tyle realistami, by zdawać sobie sprawę, że to raczej im się nie uda. Celem akcji jest natomiast napiętnowanie w sposób rzetelny i uczciwy absurdów polskiego show biznesu, pokazanie prawdy taką, jaka ona jest, a przede wszystkim uświadomienie wytwórniom, iż odbiorcy dobrej i wartościowej muzyki to potężny rynek, na którym można zarobić niezłe pieniądze.
A gusta mas można kreować dowolnie, również w tę dobrą stronę.
Marzy nam się, by najkrótszy kawał o muzykach, który brzmi „podchodzi muzyk do bankomatu…”, przestał wywoływać w nas gorzko-smutny uśmiech.
Zapraszamy do dołączania się: https://www.facebook.com/events/486006681412254/?ref=ts